Jak długo robiliście tę płytę?
Michał Grymuza: Zaczęliśmy nagrywać sekcję w kwietniu [2012 – dop. red.], a potem każdy z nas miał na tapecie inne projekty, także od początku przyjęliśmy zasadę, że nie napinamy się, żeby szybko to skończyć, tylko w wolnych chwilach będziemy spokojnie szlifować nasze nagrania. Pomiędzy poszczególnymi sesjami były dwu-, trzymiesięczne przerwy, każdy grał wtedy, kiedy tylko mógł naprawdę poświęcić trochę czasu, żeby do tego przysiąść. Tego typu muzyka wymaga pewnego pietyzmu, ponieważ nie jest to rzecz, którą się nagrywa z biegu. Każdy z nas chciał zagrać na tej płycie coś, czego nie gra na co dzień, albo nie gra w ogóle. Przynajmniej ja sam miałem takie założenie, że jeśli gram solówkę czy partię akompaniującą, to staram się grać takie pomysły, takie przewroty i eksplorować takie miejsca na gitarze, których wcześniej nie eksplorowałem. A to wymaga przygotowania, bo nie są to rzeczy jak w muzyce pop raczej oczywiste i nie wymagające większego zaangażowania. Chciałem się zmierzyć z każdym utworem i zagrać go w sposób nowy dla mnie, żeby się czegoś przy okazji nauczyć.
Skąd czerpaliście inspirację do pisania waszego nowego materiału? Czy koncepcja poszczególnych utworów zmieniała się w trakcie trwania sesji nagraniowych?
Michał Grymuza: Raczej nie, ponieważ są to po prostu piosenki, które wynikają z naszych dziecięcych czy młodzieńczych zainteresowań, z pierwszych kontaktów z muzyką fusion, z muzyką rockową. Wiadomo, że można by wymienić parę nazwisk czy parę nazw zespołów, którymi się wszyscy w młodości inspirowaliśmy. Od początku założeniem tej płyty było, by zagrać po prostu te rzeczy, których lubiliśmy słuchać i powspominać nasze pierwsze fascynacje muzyczne. Nie było potrzeby szukania jakiegoś nowatorskiego brzmienia czy nowatorskiego podejścia do aranżacji, bo graliśmy bez żadnego napinania to, co czujemy, przy czym bawiliśmy się dobrze wiele lat temu i co ciągle w nas siedzi. Także była to zupełnie naturalna sytuacja, nie było zbyt wiele wymyślania jak by ugryźć to czy tamto. Chodziło raczej o ciekawe partie instrumentalne, a jeśli chodzi o brzmienie, to było dla nas jasne, że gramy takie Woobie Doobie, jakie kiedyś graliśmy. Chcieliśmy sobie przypomnieć, jak to było, i okazało się, że nadal jest to fajne i nadal tego typu granie powoduje, że pojawia nam się banan na twarzy i dobrze bawimy się, robiąc takie rzeczy.
Jak po latach pracy z ogromną liczbą grup i artystów poruszających się po skrajnie różnych stylach muzycznych, potrafiłeś odnaleźć swój własny gitarowy głos?
Michał Grymuza: Nie jestem pewien, czy to jest mój własny głos, dlatego że grając muzykę z chłopakami pod szyldem Woobie Doobie, prezentuję tylko jedną część swojej osobowości, jeśli można tak to ująć. Nie jestem do końca zdeklarowanym muzykiem, który grałby wyłącznie takie rzeczy i mógł powiedzieć, że to jest to, co najbardziej lubię. To jest coś, co też lubię, co też mnie bawi, ale nie wiem, czy to jest tak naprawdę mój własny głos. Staram się wyrazić to, co lubię i co czuję na wielu płytach, które nagrywam, produkuję czy współaranżuję.
W swojej karierze miałeś również kilka epizodów stricte rockowych – ostatnio grałeś z Damianem Ukeje, wcześniej z Oceanem, a jeszcze dawniej z Armią…
Michał Grymuza: Wiadomo, że jestem bliższy rockowym czy wręcz punkowym albo metalowym korzeniom. Gdybyś spojrzał na półkę z moimi płytami, to wszystko stałoby się jasne – nie mam określonego stylu, który jest moim idiomem. Mam w domu masę płyt i bardzo dużo słucham: muzyki elektronicznej, metalu, grania brytyjskiego czy amerykańskiego. Nie mam tak naprawdę ulubionego stylu, ale to prawda, że częściej ciągnie mnie do głośniejszego, mocnego grania. Zresztą w Polsce nie ma zbyt dużo okazji, żeby taką muzykę pograć, więc jeżeli tylko taka okazja się nadarza, to wiadomo, że robię to z przyjemnością. Ale akurat Woobie Doobie to jest projekt na skrzyżowaniu wszystkich naszych zainteresowań.
W takim razie czy przedostało się tam też coś z tego rockowego ognia?
Michał Grymuza: Są tam oczywiście przesterowane gitary i mocniejsze rockowe fragmenty, ale nie wiem, czy to jest ogień. Jest to taki ogień, którym wielu rockowych gitarzystów poparzyło sobie palce, bo są to rzeczy niezbyt proste do zagrania, ale są to ewidentnie rockowe, agresywne, riffowe rzeczy, które wyrastają z tego rockowego korzenia. Generalnie jest to mieszanka, której nie zdominował żaden ze stylów muzycznych reprezentowanych przez poszczególnych członków zespołu. Myślę, że udało się to wszystko połączyć w strawną potrawę.
Na jakich gitarach z twojej dużej kolekcji grasz w Woobie Doobie?
Michał Grymuza: Na tej płycie najwięcej zagrałem na zwykłym stratocasterze. To jest gitara najbardziej uniwersalna i chyba najbliższa mi w całej mojej karierze. Ludzie dzielą się singlowców i humbuckerowców – ja jestem singlowcem; dla mnie najfajniejsze brzmienie to jest właśnie strat czy telecaster, a jeśli gibson to ES-320 z singlami czy ES-325 z minihumbuckerami. Lubię instrumenty „cieńsze”, trudniej przesterowujące się. Według mnie granie na nich jest ciekawsze i można z nimi uzyskać więcej odcieni kolorystycznych na granicy przesteru i czystego soundu niż w wypadku gitar z mocnym sygnałem humbuckerowym, aczkolwiek mam też takie gitary i ich używam. Na tej płycie najwięcej grałem na stracie i na gitarze Fender Flame, która z kolei ma brzmienie humbuckerowe. Te dwie gitary to mój podstawowy arsenał, jeśli chodzi o Woobie Doobie.
Masz jakiś jeden ulubiony instrument, do którego powracasz najczęściej?
Michał Grymuza: Jeśli chodzi o ukochaną gitarę, to ciężko powiedzieć, dlatego że kocham gibsona ES-335 czy les paula, uwielbiam rickenbackera. Masa jest instrumentów, które lubię i na których często gram, ale miałbym problem, żeby wybrać jeden. Gdybym miał zabrać tylko jedną gitarę na bezludną wyspę, to pewnie byłby to jednak stratocaster. Wiadomo, są różne kryteria: która gitara jest najwygodniejsza, która ma najlepszy czy najbardziej wszechstronny sound itd.
Czy twoim zdaniem da się w ogóle znaleźć coś takiego jak gitara idealna?
Michał Grymuza: Gitara idealna to taka, która dobrze stroi. [śmiech] A tak poważnie, to nie ma czegoś takiego. Każdy szuka instrumentu odpowiedniego do swoich osobistych potrzeby. Są gitary bardziej uniwersalne brzmieniowo i mniej, są gitary wygodniejsze manualnie i trudniejsze do grania, ale rekompensujące to fajnym brzmieniem – także zależy, czego szukasz… Jeżeli chcesz zagrać koncert, na którym musisz używać i brzmień czystych, i przesterowanych, to najprościej jest wziąć jakiegoś strata z humbuckerem przy mostku albo wiosło z humbuckerami, w których można rozłączać cewki do brzmień singlowych. A jeżeli ktoś jest zafiksowany na jeden rodzaj muzyki i gra na przykład tylko bluesa czy cięższe gatunki rocka, to pewnie jego ulubionym instrumentem będzie jakiś les paul.
Przerzuciłem wiele gitar, miałem okazję zagrać na dziesiątkach różnych instrumentów i te, które zatrzymuję na dłużej – bo czasem zdarza mi się sprzedawać gitary – to najczęściej te, które mają jakieś charakterystyczne brzmienie. Nie kieruję się wtedy wygodą grania ani uniwersalnością tylko konkretnym soundem.