Wojtek Olszak to wyjątkowe zjawisko na polskim rynku muzycznym. Niektórzy nazywają go wręcz cudownym dzieckiem, bo mając dziewięć lat, wystąpił w Programie Trzecim Polskiego Radia, jako szesnastolatek założył polską supergrupę Woobie Doobie, a zanim skończył dwadzieścia lat był już współproducentem (z Rafałem Paczkowskim) multiplatynowej płyty „Dotyk” Edyty Górniak i szefem muzycznym jej koncertowego składu. Jako muzyk, kompozytor, realizator lub producent ma na swoim koncie kilkaset płyt z największymi polskimi artystami, ale znany jest również ze swojej otwartości i pomocy oferowanej nowym, dobrze zapowiadającym się wykonawcom. Oczywiście został producentem najnowszej płyty Woobie Doobie i między innymi o tym z nim rozmawialiśmy.
fot. Maciej Kaniuk
Maciek Warda: Mam do ciebie sto pytań, ale ograniczę się do kilkunastu… Radość moja jest przeogromna, że po niemal trzynastu latach udało się wam nagrać nowy album. Jak było na pierwszym wspólnym spotkaniu w studiu? Była ekscytacja czy może licytacja na dolegliwości wieku średniego?
Wojtek Olszak: Hahaha! Historia jest bardzo zabawna! Michał Grymuza montował skład muzyków akompaniujących wokalistom na pewną jednorazową galę. Pomyślał, że może by się udało nas zebrać w oryginalnym składzie. To wtedy nastąpiło to słynne „reunion”. Nie widzieliśmy się w całej bandzie wiele lat, więc sami byliśmy zaskoczeni, że się w ogóle udało nas złapać. Szybko wróciła baaardzo specyficzna atmosfera zespołowa i tego samego dnia zapadła spontaniczna decyzja o powrocie i nagrywaniu nowej płyty! W studiu spotkaliśmy się niebawem – oczywiście był też kwadrans medyczno-lekarski, ale głównie była spora „podjarka” tym, że jeszcze chyba nie zapomnieliśmy, jak się gra na instrumentach!
Muzyką interesowałeś się od dziecka, ale jak zaczęła się twoja przygoda z realizacją? Czy to był przypadek? Co sprawiło, że zacząłeś się tym zajmować?
Wojtek Olszak: To trochę przypadek… Zacznę może od tego, że – jak to zawsze powtarzam – w życiu mam więcej szczęścia niż rozumu… Moje pierwsze nagrania w roli producenta, aranżera czy muzyka sesyjnego, miałem okazję robić od czternastego roku życia, od razu trafiając na najlepszych realizatorów, muzyków i studia nagrań w tym kraju! Pierwsze moje nagrania realizowali: Tadeusz Mieczkowski, Rafał Paczkowski czy Leszek Kamiński. Do dziś to moi najwięksi Mistrzowie! Podpatrując ich pracę, podświadomie uczyłem swoje uszy i łeb nie tylko kwestii realizacji, ale przede wszystkim podejścia do pracy w studiu. Wręcz pewnego studyjnego nabożeństwa! To był czas, w którym nagrania w Warszawie toczyły się non stop, wszystkie studia pracowały na trzy zmiany. Często np. do studia Winicjusza Chrósta przyjeżdżał któryś z realizatorów tylko na chwilę, by „ustawić sound”, i pędził do kolejnego studia, zostawiając nas już przy samej rejestracji. Sam Winek też świetnie realizował! Gdy tylko się zorientował, że może mnie samego zostawiać przy konsolecie i magnetofonach, pozwalał mi na zabawę w nagrywanie!
Parę lat później miałem też dość długi okres świetnej współpracy z kolejnym znakomitym realizatorem – Michałem Przytułą. Któregoś razu, jako producent przy miksie, prosiłem Michała o różne zmiany – a to więcej werbla, a to ciemniejszy hi-hat, a to mniej pogłosu na wokal… Michał wstał znad konsolety i powiedział: „Wiesz co? Usiądź tu sobie i sam kręć gałami – będzie szybciej!”. W szalonych latach dziewięćdziesiątych doszło do momentu, w którym wszystkie studia były pozajmowane na wiele miesięcy i… nie miałem jak nagrać czegoś tam kolejnego. Wtedy zapadła decyzja o tym, że warto by zrobić sobie własną „budę” do nagrywania wokalu… Tak się zaczęła moja zabawa we własne studio.