Wielki Steve Vai w 1993 roku wyciągnął Devina Townsenda z garażu i postawił na największych scenach świata. Od tego czasu Devin, choć bardzo chce, nie może do tego garażu wrócić. Całe szczęście dla nas.
Kiedy przyjechał do niemieckiego Markneukirchen na zeszłoroczny Warwick Bass Camp, można było zaobserwować małe poruszenie, choć gwiazd na imprezie nie brakowało. Uczestnicy przyglądali mu się z daleka i szeptali między sobą, że zupełnie nie wygląda i nie zachowuje się jak gwiazda, raczej jak zwykły facet. Chwilę później ten zwykły facet nazwiskiem Devin Townsend, który w swojej ponad dwudziestoletniej karierze wydał już dziesiątki przeróżnych stylistycznie płyt i zagrał setki koncertów, zjawia się na umówionym wywiadzie. Kubek czarnej kawy, czapka, bluza. Kiedy przedstawiam go jako „wielkiego” Devina, on się dziwi, że może być wielki o tej porze dnia, z samego rana. Na dzień dobry rzucamy sobie kilka żartów o czarnej kawie, które szybko przechodzą w zupełnie inny rodzaj dowcipów, bo poczucie humoru mamy obaj dość fekalne. Przełamaliśmy pierwsze lody i możemy przejść do rzeczy.
Jakub Milszewski: Co robisz na Warwick Bass Camp? Przecież to impreza dla basistów.
Sam chciałbym wiedzieć, stary! Nie mam pojęcia! Chodzi chyba o to, że tak naprawdę to chciałbym grać na basie. Odkąd mam dzieci, to gram na basie cały czas. Pracuję nad moim sygnowanym modelem gitary z Framusem, więc żeby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu… [w tym momencie Devin głośno beka] O kurka! To powinna być pierwsza rzecz z samego rana, bo teraz dopiero się obudziłem! A zatem, żeby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu przyjechałem tutaj, żeby popracować nad tym projektem gitary, a jednocześnie mogę iść posłuchać sobie zajebistych basistów, może się nauczę od nich jak grać lepiej.
Ale w siedzibie Warwicka, tuż przy wejściu, wisi twoje zdjęcie oraz twoje gitary – dwa elektryki Framusa i basówka Warwicka. To też twoja?
Aha. Mam Dolphina i Corvette. Kupiłem je tak naprawdę, zanim skumałem się z Warwickiem. Zawsze lubiłem instrumenty tej firmy i basy w ogóle. Więc, jak widzisz – jestem ukrytym basistą. Właśnie się ujawniam. Dzień dobry, nazywam się Devin i lubię nisko.
Jesteś chyba jednym z najbardziej kreatywnych muzyków w biznesie. Pięć płyt ze Strapping Young Lad, łącznie siedemnaście jako Devin Townsend, z Devin Townsend Band i Devin Townsend Project, jedna z Casualties of Cool, do tego parę mniejszych wydawnictw, koncertówki, DVD…
Za dużo.
Jak to za dużo?
Może nie za dużo, ale dużo. Przez muzykę próbuję wyrazić samego siebie. Fakt, że nagrałem jej aż tyle, świadczy o tym, że wciąż wyrażam się źle [śmiech]. Ale to faktycznie dużo muzyki, a mam też jeszcze dużo planów.
I to wszystko to bardzo różna muzyka.
Tak. Lubię opisywać swój sposób tworzenia muzyki jako rzucanie gówna na ścianę. Kiedy gówno zasycha, zasycha w formie muzyki. Ale każdy rok jest inny. Kiedy jesteś młody, to zmagasz się z problemami ludzi młodych, kiedy się starzejesz, to zmagasz się z problemami ludzi starszych. Dzieci, śmierć, narodziny, bankructwo, dobre i złe rzeczy – tak naprawdę muzyka jest właśnie o tym wszystkim. Nie mam tak, że budzę się rano i piszę heavy metal, bo pisałem heavy metal w przeszłości. Piszę to, na co mam ochotę. Często mam tak, że napiszę coś i już mam tego dość, bo samo myślenie o tym kosztowało mnie tyle energii, że następna rzecz, jaką piszę, jest tego kompletnym przeciwieństwem. Dla niektórych to trochę mylące, ale dla mnie mylące jest robienie jednej rzeczy w oderwaniu od wszystkiego dookoła.
Płyta „Z2” i album „Casualties of Cool” ukazały się w ciągu jednego roku. Potem pracowałeś nad symfonią.
Pracuję nad symfonią, ale robię też kolejny album Devin Townsend Project, który jest zajebisty, ale szczerze mówiąc – powstaje po to, żeby spłacić rachunki za symfonię. Jest przecież publiczność, dla której gram od lat. Ona zna i lubi ten mój smutnawy, pełen echa hard rock. To świetne, ale symfonia to po prostu absurdalna rzecz. Zapewne się nie sprzeda, ale na pewno będzie bardzo kosztowna, więc muszę znaleźć jakiś sposób na uzbieranie na nią kasy.
Chcesz ją nagrać, tak?
Będę ją nagrywał we wrześniu w Belgii.
Czemu w Belgii?
W Galaxy Studio. Tam jest system Surround 13.1. Chcę, żeby ta symfonia była multimedialna, z wizualizacjami, chcę, żeby sposób wydania był naprawdę interesujący i bogaty. Zazwyczaj w przeszłości, kiedy nie miałem jeszcze możliwości skorzystania z orkiestry symfonicznej, po prostu kładłem w ProTools tony gówna i zamieniałem w skompresowany dźwięk. Robiłem to przez lata i to niekoniecznie dlatego, że taką miałem potrzebę, bo – jak wspomniałem – wcześniej najwyraźniej robię to źle. Po prostu przy tych wszystkich parametrach wszystko zamienia się w ścianę dźwięku. Nie ma możliwości, żeby nawalić setki ścieżek i nie zrobić z tego ściany dźwięku. Teraz chcę skorzystać z orkiestry, chóru i typowo rockowych instrumentów, bo mam nadzieję, że dzięki nim uda mi się zrobić to, co próbuję osiągnąć od lat. W systemie Surround 13.1 mogę porozstawiać wszystko w różnych miejscach – tam orkiestrę, tam chór, tam jakieś echo, tam gitarę. To może być rozwiązanie mojego problemu, ale kto wie? Może się okazać, że będzie to tylko drogi eksperyment, który pójdzie źle. Ale spróbuję.
Będziesz to grał na żywo, z tą orkiestrą i chórem…?
Czemu nie? Jeśli ktoś będzie chciał?
To będzie jeszcze droższe.
O tak. [śmiech] Wiesz, nie pojedziemy w trasę. Problem z moim pisaniem muzyki polega na tym, że nie potrafię jej normalnie spisać. Ale dzięki temu, że potrafię się wyartykułować muzycznie, mogę skorzystać z pomocy genialnych orkiestratorów, których spotkałem w Vancouver. Siedziałem z nimi z moimi plikami MIDI, moimi partiami wokalnymi, opowiadałem: „Tak idą wokale, tutaj jest modulacja, orkiestra idzie tak, a chór wchodzi tutaj”. I oni mi to wszystko spisali. Kiedy pojedziemy do Belgii, będzie też czekał dyrygent. Mogę zatem przed całą akcją usiąść z nimi i omówić to, zachowując się tak, jak muszę się zachować, bez konieczności stawania przed grupą wytwornych muzyków orkiestry i czucia się jak debil. Trzy czy cztery lata temu poleciałem do Pragi pracować z tamtejszymi filharmonikami. Czasami słyszałem, że jakąś nutę grają źle, więc to wskazywałem. Oni mnie pytali – to jak tu powinno być? A ja robiłem: „Eeeeee, siódmy próg na najniższej strunie…”. W rozpisaniu orkiestracji pomógł mi gość o imieniu Nils, który działa w Los Angeles, a partie chóralne spisał dla mnie facet imieniem Mark z Vancouver. To wszystko potem przedstawiliśmy menedżerowi, który zawiaduje orkiestrą i chórem. On z kolei mógł wraz z dyrektorami zespołów przejrzeć to, ustalić, które partie są do zrobienia, a do których potrzebujemy jeszcze jakichś dodatkowych ludzi. I w zasadzie w tym momencie moja robota jest skończona, mogę sobie usiąść z tyłu i obserwować.
I się zrelaksować.
Taaa, zrelaksować. Nie mam takiego słowa w słowniku. Jak to już wszystko będzie zrobione, nagrywamy chór. Potem perkusję, też w Belgii. Zabieram to potem do Vancouver, żeby jeszcze nad tym poczarować i wracam do Belgii, żeby miksować w tym Surround 13.1.
A co po symfonii? Masz w planach jeszcze czymś nas zaskoczyć?
Będę grał na basie. Mam świetny sprzęt. To w sumie proste, a ja robię proste rzeczy. No i lubię wspierać innych w grze. Wierz lub nie, ale potrafię być cicho, kiedy potrzeba. Szukam więc tylko odpowiednich ludzi do grania. Ostatnio byłem w Szwecji, żeby pograć z paroma kolesiami, ale trochę trudno jest lecieć przez dwanaście godzin w jedną stronę tylko po to, żeby pojamować. Więc po prostu będę grał na basie.
Czyli jakiś nowy zespół?
Czemu nie, może? Było nawet kilka sytuacji, w których z różnymi ludźmi rozmawialiśmy o jakimś trio albo czymś, ale większość muzyków gra w jakichś zespołach, czym opłacają swoje rachunki. Trzeba mieć to na uwadze.
A co z Casualties of Cool? Pierwszy album był świetny.
Casualties to projekt, z którego jestem naprawdę dumny. Nie było żadnych wymogów, żadnych oczekiwań. Nikt o to nie pytał i nikt się tego nie spodziewał. Dzięki temu sobie spokojnie, jakby mimochodem [Devin z rozmysłem używa angielskiego słowa „casually” – przyp. J.M.] nad tym pracować. To zaowocowało czymś, co jest pozbawione jakiejkolwiek presji. A minęło naprawdę dużo czasu, odkąd ostatni raz się tak czułem. Co jakiś czas spotykamy się z wokalistką Ché Aimee Dorval, żeby sprawdzić, czy już możemy coś nowego tworzyć, ale ten czas jeszcze nie nadszedł. Ale w tym projekcie interesujące jest właśnie to, że nie ma żadnej presji, więc po prostu jak się zdarzy, to się zdarzy.
Będziesz znów próbował to sfinansować przez kampanię crowdfundingową?
Nie, dogadaliśmy się z InsideOut. W styczniu wyszła reedycja z małym DVD, na którym znalazł się zapis naszego koncertu z Londynu.
Kampania, którą finansowałeś pierwszą płytę Casualties of Cool, była wielkim sukcesem. Ile tam było procent?
Pięćset coś… Użyłem tej kasy nie tylko na płytę Casualties of Cool, ale też zrobiłem za nią wszystkie pacynki Ziltoida… Bo zrobiłem pacynki! Znaczy nie ja. Chris Devitt je zrobił, ale ja je wymyśliłem. Ja wymyśliłem te wyłupiaste oczy i podłożyłem głos. Nie chcę mówić, że to wszystko dlatego, że się łatwo nudzę, ale tak pewnie jest. Lubię być kreatywny. W życiu trudno jest doprowadzić do tego, że jest się w pozycji, w której można sobie na takie rzeczy pozwolić, ale mi się udaje. Czasami czuję się z tego powodu zresztą poczucie winy, bo wiem, że jest mnóstwo świetnych muzyków, którzy muszą w dzień robić coś innego… Ale potem myślę sobie, że mogę albo pogrążać się w poczuciu winy, albo zamienić to w ekstrema dla siebie i dla tych innych ludzi. Wyobrażam sobie, że gdybym spotkał kogoś, kto miałby możliwość zrobienia tego wszystkiego, co ja zrobiłem, ale miałby takie poczucie winy, to powiedziałbym mu: „Rób! Napisz symfonię! Zrób pacynki! Graj conutry! Graj metal! Graj na basie!”.
Uznajesz, że odniosłeś sukces?
Oczywiście. Może nie finansowo, ale stać mnie na zapłacenie rachunków, co w dzisiejszej muzycznej rzeczywistości wcale nie jest takie częste. No i mogę robić – i robię – co chcę. Nie wiem, jak to się stało, ale to chyba po prostu dlatego, że jestem ignorantem.
Jesteś świetnym gitarzystą. Masz szybkość, technikę i tak dalej. Czy jest coś, czego nie potrafisz zagrać?
Nie potrafię zagrać nic. Z biegiem czasu robię się coraz gorszy. Chyba dlatego zainteresowałem się basem. Gram na gitarze tak długo… Jakieś trzydzieści pięć lat… To mój głos. Pracowałem z wieloma firmami gitarowymi: ESP, Peavey, grałem przez rok na gitarach Fender, miałem les paule… A teraz po raz pierwszy związałem się z jedną firmą, z Framusem. To jak małżeństwo. Framus to pierwsza w moim życiu firma, która nie dość, że jest w stanie dostarczyć mi to, czego potrzebuję, to jeszcze chce to zrobić. Są dla mnie idealni. Wracając do pytania: mam technikę, potrafię dużo, znam sztuczki i tak dalej. Ale jedynym powodem, dla którego się tego wszystkiego nauczyłem, było to, żebym mógł się komunikować ze światem. Nienawidzę, naprawdę nienawidzę muzycznej akrobatyki. Oburza mnie. Wiesz, tak naprawdę nagrywałem płyty, które były akrobatyczne na różne sposoby. Może to jakaś pasywno-agresywna kanadyjska próba bycia ironicznym, ale nie zrobiłem tego żeby się popisywać. Jest mnóstwo gitarzystów, którzy są zdumiewający technicznie. Interesowałem się tym, kiedy miałem piętnaście lat, ale teraz już nie. Wciąż potrafię te wszystkie rzeczy zagrać, ale nie ćwiczę ich nigdy lub przynajmniej bardzo rzadko. Jeśli zapytasz o rzeczy, których chciałbym się jeszcze nauczyć, to wydaje mi się, że doszedłem do momentu, w którym mogę powiedzieć za pomocą gitary to, co chcę powiedzieć. Dlatego dużo gram na gitarze, bo po prostu przy jej pomocy piszę. Ale ćwiczę na basie.
Nie używasz komputera przy komponowaniu?
Nie. Piszę w zasadzie w głowie i używam gitary, żeby to wyartykułować.
Jak dobierasz resztę sprzętu do konkretnej piosenki?
Staram się nie komplikować sprawy. Jest mnóstwo opcji i jeśli się w nich zakopię, to nigdy nic nie zrobię. Jeśli chodzi o pluginy w ProoToolsie, to mam dwa delaye, dwa kompresory, symulatory wzmacniaczy. Mimo wszystko, kiedy piszę, staram się ustawiać wszystko prosto. Mam szablon, który ma wszystkie wstępne ustawienia. Nie muszę poprawiać brzmienia wokali czy gitar, bo wiem, jak chcę, żeby brzmiały. Ale w przypadku wybierania sprzętu do poszczególnych piosenek w ciągu ostatnich pięciu lat coś się stało. Coś przyciągnęło do mnie firmy produkujące sprzęt. Jeśli z czegokolwiek w mojej karierze mogę się cieszyć, to z tego, że nagle stałem się posiadaczem kupy gratów. Może nie czuję się, jakbym miał milion dolarów, ale to wciąż zajebiste! Mam pedały, gitary, wzmacniacze, basy, cyfrowe zabawki… Nie sprzedaję ich, jeśli wiem, że nie będę ich używał, po prostu oddaję je tym firmom. A one wtedy zachęcają: „Okej, to może spróbuj tego!”. Przez to odkryłem kupę świetnych rzeczy, jak Axe-FX, mostek EverTune albo przetworniki, nad którymi pracuję z Fishmanem, które będą miały dwa różne tony… Niesamowite. Pracowałem przez lata z Mesa Boogie, Dunlopem i D’Addario, a teraz po latach odkrywam, że coraz mniej się waham przy promowaniu różnych zabawek. Nie muszę promować rzeczy, których nie lubię. Jeśli mówię, że lubię gitary Framus, to tak naprawdę jest. Nie wpycham ludziom rzeczy, które nie są tego warte. W przeszłości spotykałem ludzi, którzy mówili: „Zobacz, to jest kostka gitarowa. Kawałek plastiku. Damy na nią twoją twarz”. A ja potem miałbym mówić: „ten kawałek plastiku to najlepszy kawałek plastiku”. A jednocześnie zdarzyło mi się, że zadzwoniłem do mojego dobrego kumpla Chrisa z Dunlopa i powiedziałem: „Mam takie kostki, których używam od samego początku. To tortexy, takie duże, trójkątne. Kiedy się starzeją brzmią lepiej, bo się trochę ścierają”. Zasugerował, żebym dostarczył im te stare kostki, które lubię, a oni zrobią mi na ich podstawie dokładnie takie, jakie chcę. Będą je sprzedawać, co jest spoko, ale najważniejsze jest to, że dostanę dokładnie to, czego potrzebuję po dwudziestu latach robienia muzyki. I dlatego, kiedy pytasz mnie o to, czy czuję, że odniosłem sukces, odpowiadam: tak!
Wielu naszych czytelników to młodzi muzycy, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki w biznesie. Dlatego lubię pytać profesjonalnych muzyków o to, co to właściwie znaczy być profesjonalnym muzykiem. Na czym polega to profesjonalne nastawienie?
Myślę, że trzeba się nauczyć przyjmować krytykę. To najtrudniejsza rzecz dla młodych muzyków. Kiedy zaczynałem, wszedłem w to z wielką dozą idealizmu. Wierzyłem w to, że muzyka jest ostateczną formą ekspresji (i tak faktycznie jest), że może umilić czas, że to po prostu piękna rzecz słyszeć ją i wykonywać. W ciągu pierwszych dwóch miesięcy mojej profesjonalnej kariery zdałem sobie sprawę, że to naprawdę paskudny przemysł, jak każdy inny zresztą. Każdy przemysł robi się paskudny, jeśli już zagłębisz się do poziomu pieniędzy. A muzyka monetyzuje coś, co jest twoją pasją. W świecie Internetu bardzo łatwo jest coś wrzucić online, napisać: „Słuchajcie, to dla mnie wszystko, pracowałem nad tym rok, to o mojej matce”, a potem czytać komentarze: „to gówno, badziew, ten koleś jest debilem”. Pamiętam, że jak się z tym pierwszy raz zetknąłem, będąc jeszcze dzieciakiem. Stwierdziłem: „Kurde, nie mogę tak”. Ale Strapping Young Lad zrobiło dla mnie dużą rzecz. Teraz myślę: „Pieprzcie się wszyscy, będę robił brzydką muzykę i ją palił, bo tak mi się podoba”. Ale to się mści, bo nagle jesteś otoczony przez tę brzydotę, i myślisz sobie: „Zaraz, zaraz, tego wszystkiego to ja nie chciałem!”. Dlatego myślę, że najważniejszą rzeczą na początku jest nauczyć się, jak wyrobić sobie tę grubą skórę. Bez tego bardzo łatwo będzie zniszczyć to, co chcesz zrobić, w efekcie czego skończysz robiąc coś, co będzie totalnie sprzeczne z tym, co chciałeś. I to dlatego, że ucierpiałeś. Najlepiej będzie, jeśli otoczysz się ludźmi, którzy będą ci mówili prawdę. Często widzisz u muzyków, widzisz w ich oczach, że gwiazdorzą. I zastanawiasz się, czy na serio nikt temu kolesiowi nie powiedział, że jest dupkiem? Albo że to, co robi, wcale nie jest takie fajne? Ja jestem otoczony przez szczerych ludzi. Mówią mi: „To jest złe, to jest do dupy, to jest głupie, po co to robisz? A to jest fajne, spoko, fajnie, że coś takiego zrobiłeś”. W ten sposób mam wokół siebie ludzi, którzy nie czarują, że wszystko, co robię, jest doskonałe. Bo nie jest.
Czy jest jakaś rzecz, którą zawsze musisz zrobić, zanim wyjdziesz na scenę? Masz jakiś nawyk? Może rozgrzewasz ręce, głos, robisz pompki, kupę?
Robię pompki podczas robienia kupy [śmiech]. Każdego dnia przed wyjściem na scenę rozgrzewam głos, bo to on jest najtrudniejszy do utrzymania i najbardziej nieprzewidywalny. Ale wyzwaniem jest też społeczny aspekt koncertu. Jeśli jesteś na trasie od dwóch czy trzech dni, jesteś w stanie wytworzyć taką emocjonalną tarczę, która pozwala ci występować dla ludzi i sprawi, że nie będziesz na scenie po prostu jakąś neurotyczną wersją siebie. Ale przez pierwsze kilka koncertów stoję na scenie i zastanawiam się: „Co ja tu do cholery robię? Kim są ci ludzie? Czemu się na mnie wszyscy gapicie?”. Nawet jeśli nie mówię tego, bo wykrzykuję jakieś bzdury w stylu „You, guys! Wanna rock?!”, to w mojej głowie dzieją się dziwne rzeczy. Osiem godzin wcześniej kosiłem trawnik przed domem, odwiedzałem rodziców albo coś. Ten okres przejściowy jest najtrudniejszy. Więc poza rozgrzewką wokalną staram się wejść w nastrój, który nie pozwoli, żeby ta psychoza wpłynęła na to, co próbuję zrobić, czyli na zabawianie ludzi.
Gruba skóra po raz kolejny.
Tak, ale wydaje mi się, że w niektórych sprawach jestem anomalią, bo z natury mam cienką skórę. Więc pewnie spotkasz ludzi, którzy na moje słowa odpowiedzą: „E tam, ja nie muszę czegoś takiego robić”. Farciarze.