Rozmawiał: Piotr Nowicki
Gdy świat obiegły wieści o współpracy Sammy’ego Hagara z Joe Satrianim, Chadem Smithem i Michaelem Anthonym nie brakło fanów rocka gotowych obwołać tę formację mianem supergrupy. Choć muzycy odżegnują się od tego określenia, to zejście się muzycznych osobowości takiego formatu narobiło dużo szumu, tym bardziej że weteranów amerykańskiej sceny rockowej przez ostatnie lata nie było stać na takie porywy – częściej słyszymy o reaktywacjach niż nowych zespołach.
Choć nazwa CHICKENFOOT być może nie kojarzy się najlepiej z rockowym bandem, ich debiutancki album trafił z miejsca na wysokie pozycje zestawień Billboardu, co może świadczyć, że grupa wzbudziła zainteresowanie podsycane zresztą umiejętnym marketingiem.
Z gitarzystą zespołu, czyli Joe Satrianim, rozmawialiśmy na kilka dni przed startem trasy koncertowej CHICKENFOOT.
Piotr Nowicki, TG: Joe, powiedz, jak to jest grać w końcu w zespole po tak wielu latach spędzonych na karierze solowej?
Mam dużo radochy, muszę reagować z resztą muzyków, niesamowitą sekcją rytmiczną i świetnym wokalistą. Jest to ekscytujące! Jesteśmy właściwie rock’n’rollowym zespołem, a co za tym idzie – spędzamy miło czas, grając świetną muzykę.
Czy Twoja współpraca z Sammy’m Hagarem zaczęła się, gdy napisałeś piosenkę „Up In The Flames” (Joe napisał ten utwór właśnie z myślą o tym wokaliście jako wykonawcy, ale ukazał się jako utwór instrumentalny na płycie „Is There Love In Space” – przyp. Aut.)?
Myślę, że tak naprawdę współpraca nie wystartowała do lutego zeszłego roku, kiedy to spotkaliśmy się po raz pierwszy, by napisać muzykę. Zdaliśmy sobie wówczas sprawę, że możemy stworzyć dobrą parę do pisania piosenek. Mieliśmy wiele materiału, który nas połączył, i od tej chwili kolejne utwory powstawały z przeznaczeniem na pierwszy album „Chickenfoot”.
A czy Sammy Hagar zaśpiewa w końcu „Up in the flames”?
(śmiech) Nie wiem, myślę, że już na to za późno (śmiech).
Przyznaj się, czy kiedykolwiek proszono Cię o dołączenie do zespołu, takiego jak lub słynniejszego niż CHICKENFOOT, pomijając oczywiście zastępstwo w DEEP PURPLE?
Tak naprawdę – nie. Myślę, że moje sukcesy jako artysty solowego trochę wystraszyły inne zespoły. Założyły one, że będę chciał grać ciągle solówki i pokazywać patenty. To z pewnością część mnie jako instrumentalisty. Sammy mógłby powiedzieć, że jest we mnie wiele muzyki, której nie zagrałbym na swoich solowych płytach, ale myślę, że tak się dzieje, gdy stajesz się popularny z powodu robienia pewnych rzeczy.
Jak zatem czujesz się na scenie? Wychodzisz z gitarą i – zamiast prowadzić melodię i stać na pierwszym planie – akompaniujesz wokaliście.
Mam wiele doświadczeń w tym zakresie. Robiłem to przez prawie dwadzieścia lat, zanim zostałem artystą solowym. Grałem z Mickem Jaggerem, z DEEP PURPLE, Gregiem Kihnem. Są także koncerty, o których nie usłyszysz ani ich nie zobaczysz – takie, gdy gram w domu z przyjaciółmi. Nie jest to zatem nic niezwykłego, podobnie, gdy grałem w G3, gdzie byłem także częścią zespołu, muzykiem ustępującym miejsca innym solistom.
Jakie utwory gracie na koncertach? Czy jest to tylko repertuar z albumu?
Podstawowym powodem, dla którego ruszamy w trasę, jest chęć zaprezentowania materiału z płyty. Stąd zagramy każdy utwór, w tym utwór bonusowy „Bitten By The Wolf”. Dodaliśmy także kilka słynnych coverów, przy których możemy improwizować pod koniec wieczoru.
Nieustanne poszukiwanie właściwej barwy to temat, który przewija się chyba w każdym wywiadzie z gitarzystą dużego formatu. Czy ty też wciąż szukasz tego właściwego tonu?
Myślę, że to dlatego, że my gitarzyści zawsze, gdy piszemy nową piosenkę, chcemy dopasować do niej barwę. Przy każdej nowej płycie chcemy nowego, trochę innego brzmienia. To się nigdy nie skończy. Jest to jedno z najwspanialszych zadań, jakie staje przed tobą – poszukiwanie nowego brzmienia. To trudne, ale lubimy to.
W każdym zespole jest pewne kreatywne bądź – jak pokazuje historia – w końcu destruktywne napięcie pomiędzy wokalistą a gitarzystą. Jak radzisz sobie z Sammy’m?
Wydaje mi się, że stoimy po tej samej stronie, jeśli chodzi o to, do czego dążymy. Sammy jest dobrym gitarzystą, ma to gitarowe myślenie „pod palcami”. To fajne i ułatwia pisanie z nim piosenek.
Gracie na dwie gitary podczas koncertów ?
Tylko pod koniec on wychodzi z gitarą i gramy kawałek „Montrose”, prócz tego akompaniuje nam w jednym utworze Chickenfoot.
Praca z Andy’m Johnsem jako producentem była zdaje się spotkaniem dawnych kumpli, prawda? Szukałeś podobno odpowiedniego autorytetu, który mógłby podjąć się finalnego miksu utworów. Dlaczego?
To naprawdę utalentowany producent, jedyny w swoim rodzaju w całym przemyśle muzycznym. Pomyślałem, że do pomocy przy materiale tak niezwykłego zespołu, gdzie każdy jest ekstrawertykiem i każdy ma bardzo silną osobowość będziemy potrzebowali kogoś, kto również ma bardzo silną osobowość jako producent i odpowiedni dorobek, by złożyć te wszystkie wariackie pomysły do kupy. To funkcjonuje tylko wtedy, gdy ludzie czują szacunek do brzmienia, które producent uzyskuje. Andy zrobił takie rock’n’rollowe brzmienie wielokrotnie i dla każdego z nas stał się naprawdę dobrym współpracownikiem.
Czy w jakiś sposób zmienił kierunek, jaki obraliście? Dołączył do Was dość późno, mam rację?
To była taka dziwna historia. Pomiędzy lutym i listopadem 2008 zebraliśmy się razem z zespołem ze trzy razy. Za każdym razem uczyliśmy się nowych utworów i szybko je rejestrowaliśmy. Na jedną z sesji do studia Sammiego przyszedł Andy i nagraliśmy utwory „Oh Yeah” oraz „Soap On A Rope” i potem weszły one na płytę. Ale właściwie podczas tych spotkań uczyliśmy się utworów, wymyślaliśmy aranże. Gdy w grudniu zeszliśmy się razem jako zespół wraz ze współproducentem, mieliśmy już za sobą tę współpracę, ale po raz pierwszy przez dziesięć dni byliśmy razem w jednym pomieszczeniu i dopiero wtedy narodził się album. Skończyliśmy wówczas pisanie, a Andy i ja spędziliśmy kilka tygodni razem, dogrywając nakładki, a Sammy dokończył połowę wokali. Myślę, że Andy pozwolił nam stać się tym zespołem rockowym, którym chcieliśmy zostać. To był ważny moment i jego wkład – uchwycenie naszego naturalnego brzmienia.
Przyznaj szczerze – nie obawiałeś się porównań z Van Halenem, gdy połowa składu Chickenfoot to dawni członkowie tej grupy?
Z pewnością nie obawiałem. Muzycy porównywani są ze sobą cały czas, bez względu na to, z kim grają. Bycie gitarzystą prowadzącym naraża zawsze na porównanie z każdym innym gitarzystą prowadzącym (śmiech). Jestem wielkim fanem Eddiego, stąd podjąłem świadomą decyzję niekopiowania niczego w stylu, w którym grał, gdy Sammy i Michael byli w jego zespole. Myślałem bardziej o tym, jak wielcy byli Jimi Hendrix i Jimmy Page, kreując tak wiele energii grą rytmiczną. Dla mnie ważniejsze jest w Chickenfoot, by brzmienie gitary rytmicznej dawało konkretną podstawę. Nie chodziło mi o solówki, bo Eddie ma bardziej ekstrawertyczne podejście do solówek i jest w tym wspaniały. Naprawdę chciałem rozwinąć charakterystyczne brzmienie oparte o gitarę rytmiczną.
Ale zgodzisz się z tym, że „Soap On A Rope” brzmi bardzo „vanhalenowato”, jeśli chodzi o strukturę utworu?
Wydaje mi się, że masz rację, a to prawdopodobnie dlatego, że to taki wesoły, ciągnący do przodu kawałek. Jest w nim trochę swingu – to numer bardzo w stylu southern rock. Gdy Van Halen się pojawił, zrobił właśnie heavymetalową wersję southern-rock-boogie. Wiesz, piękne dziewczyny, „Ice Cream Man” i inne utwory. Ten utwór ma, podobnie jak tamte, korzenie w southern rocku, ale jeśli pomyślisz o środkowej części „Soap On A Rope” i końcowym solo, to nie mają one wcale nic wspólnego z Van Halenem. Są unikalne, w stylu CHICKENFOOT.
Chciałbym w tym miejscu spytać Cię o końcowe solo: ma w sobie klimat podobny do partii z „Summer Song” z albumu „Extremist”. Czy to czasem nie wpływ jazdy z Sammy’m Hagarem dużo ponad 55 mil na godzinę? (Hagar jest miłośnikiem szybkich, sportowych aut i podobno każda przejażdżka z nim przyprawia niektórych o palpitację serca. Sammy jest też autorem utworu „I Cant Drive 55” – przyp. Aut.)?
(śmiech) Nie wiem, nie jeździłem z Sammy’m dłużej niż w dół ulicy przy kręceniu teledysku, ale słyszałem, że prowadzi szybko! Podobnieństwa opierają się o taką samą skalę jakiej używam w obu tych solówkach – miksolidyjską, do tego używam pedału wah-wah.
Jakiej gitary użyłeś w „Avenida revolution”? Czy grasz tam na przystawkach single-coil?
Nie, te partie nagrałem w domowym studiu i używałem mojego Ibaneza JS-1000 wraz z efektem Saturator i wzmacniaczem JSX wpiętym bezpośrednio w stół, bez mikrofonów i głośników. Czasem udaje mi się sprawić wrażenie, że brzmienie jest bardziej płytkie, jak z przystawek single-coil.
Czy większość z tych solówek zatem nagrywałeś w domu?
Nie, to jest jedyna piosenka na płycie, którą nagrałem bez zespołu.
W piosence „Sexy Little Thing” solo jest bardzo bluesowe. Jak powstawał ten utwór?
Solo zagrałem na żywo, na gitarze JS-6, która jest zrobiona z mahoniu, ma stały mostek. Przestroiłem ją do D i założyłem struny 11-tki, założyłem następnie capo na II progu. To bardzo nietypowe rozwiązanie, ale dodaje błysku barwie tej gitary. Struny napięte były też dość luźno, więc gdy przyszło mi grać solo, musiałem zagrać je dość żywo, by gitara nie brzmiała jak rozstrojona z powodu capo. W ten sposób sound był dość sexy i tego właśnie szukałem.
Jak dla mnie bardzo oryginalnym i interesującym utworem, odróżniającym CHICKENFOOT od innych grup, jest „Future In The Past”. Zagrałeś w nim trochę funky, opowiedz coś więcej o tej kompozycji.
Ten numer zaczął się od pomysłu, jaki miał Sammy. Przyniósł wprowadzające akordy, miał zwrotkę i początek. Chciał, by to wprowadzenie było częścią zakończenia utworu. Wraz z Chadem i Mike’m wzięliśmy ten kawałek, napisaliśmy pozostałe części, zaaranżowaliśmy to, co Sam napisał. Zabrało to nam jakąś godzinę, po czym od razu to nagraliśmy. W takiej formie utwór trafił na płytę. Zagrałem go na gitarze JS-1000 z 1990 roku, tej pomalowanej w węże, która jest przestrojona do „dropped D” i została wpięta w prototyp Peaveya JSX-50, nad którym pracowałem w tym momencie, oraz kolumnę Marshall 4×12 Vintage 1968, bardzo starą. Wstęp, funkowa część i akordy przy końcu były nagrane na żywo na gitarze i basie. Dodałem później nakładki na akustyku oraz trochę hałaśliwych dźwięków w środkowej części, nałożyłem też solówkę, używając innego modelu JS-1000, a przy końcu zastosowałem kaczkę Big Bad Wah, która ma potężne brzmienie. Użyłem jej do zabawy z wokalem Sammy’ego.
W tym utworze dogrywasz także „odpowiedzi” na śpiew wokalisty – są w planie daleko za wokalem. Kto wpadł na ten pomysł?
Wraz z Sammy’m chcieliśmy, by była to część utworu. Pomyśleliśmy, że to fajna rzecz, szczególnie daleko z tyłu, w stylu, w jakim Felix Pappalardi wyprodukował Claptona (chodzi o płyty CREAM – dop. Autora) i Mountain „Missisipi Queen”, gdzie gitary grały wokół wokalu. Chodziło nam o wzajemne oddziaływanie gitary i śpiewu, co zawsze lubiliśmy. Co ciekawe, partie, które ja gram, wcześniej śpiewał Sammy, ja natomiast miałem grać inne partie. Gdy usłyszeliśmy wokale, które nagrał w studiu, okazało się, że je odwrócił (śmiech). Praca nad tym utworem była interesująca, no i mieliśmy wiele zabawy.
Podobne zabawy z wokalem zagrałeś w „My Kinda Girl”. Skąd taka ładna barwa gitary w tym numerze?
Robiłem nakładki do tej piosenki, a Andy Johns bardzo palił się, bym je zagrał, bo wiedział, że ta interakcja dobrze zrobi utworowi. Tu znów użyłem Big Bad Wah i gitary Parker Fly, choć zwykle na niej nie gram. Użyłem tu także Ibaneza, który wygląda jak Les Paul.
Czytałem o Ibanezie JS-1000 w malowaniu Chickenfoot. To nowy model? Będzie dostępny do sprzedaży?
Nie, istnieją tylko dwie takie gitary – zrobili je tylko dla mnie. Jeden został zrobiony dla Connana O’Briena, kolejny dla mnie, bym grał na nim na scenie. Myślimy o limitowanej serii dziesięciu czy dwudziestu sztuk, które możemy rozdać fanom i zebrać pieniądze na cele charytatywne, ale nie będzie to model dostępny w sklepie.
Czy po modelu Peaveya JSX sygnowanym Twoim nazwiskiem pracujesz teraz nad mniejszym wzmacniaczem dla tej firmy?
Tak, JSX 50 pojawił się, bo szukałem czegoś, co brzmi bardziej współcześnie i vintage zarazem. Chciałem wyjść od niskowatowego wzmacniacza, jeśli udałoby się to wszystko pogodzić. To wzmacniacz dwukanałowy z pętlą efektów, wyszedł świetnie jako model do grania rytmicznego, ale jeszcze jest na etapie prototypu, termin zakończenia prac nad nim jest daleki.
Co z efektami pedałowymi, które też firmujesz?
Pedały VOX odniosły duży sukces, mamy na rynku Saturatora Big Bad Wah oraz Time Machine Delay, które każdej nocy używam na scenie. Jesteśmy bardzo blisko zakończenia pracy nad dwoma nowymi modelami, które miałyby się ukazać w styczniu przyszłego roku.
Mój znajomy, Dave Martone, opowiadał mi o pierwszym Waszym spotkaniu i przyznał, że czuł się nieswojo – oto pierwszy raz siedział na obiedzie ze swoim idolem. Czasem w takich przypadkach po prostu nie wiesz, co powiedzieć. Czy Tobie również przydarzają się takie sytuacje?
To zdarza się często wiele razy, ale generalnie jest OK. Kilka tygodni temu spotkałem po raz pierwszy w życiu Jeffa Becka. To było świetne spotkanie, bo jest to fajny gość. Znów poczułem się jak dzieciak spotykający swojego idola (śmiech).
Co jest dalej ze sprawą Coldplay?
Nie wiem, zobaczymy za kilka miesięcy, bo sprawa jest wciąż w toku.
Wywiad opublikowany w Magazynie Muzyków TopGuitar Lipiec/Sierpień 2009