Steve Bailey to jeden z tych basistów, którzy powinni już dawno znaleźć się na okładce TopBass. W końcu udało się nam z nim porozmawiać i rozwiać kilka wątpliwości na jego temat.
Jest jednym z absolutnie największych wirtuozów basu, a że upodobał sobie basy bezprogowe, w dodatku będące potężnymi sześciostrunowymi „maszynami”, podziw nasz jest jeszcze większy. Ktokolwiek miał w dłoni jego sygnowanego warwicka, ten wie, jaka to sztuka grać na nim z prawidłową intonacją. A Steve wyczynia na nim cuda…
Obecnie niemal całkowicie poświęcił się pracy dydaktycznej; oprócz sprawowania funkcji szefa kierunku basowego (Bass Department) na słynnej Berklee School of Music, udziela się chętnie we wszelkich warsztatach i klinikach. Jak zwykle w takich przypadkach imponujący dorobek i niesamowite umiejętności mistrza idą w parze z jego otwartością, pokorą i uśmiechem. Potwierdza tym regułę, że w wielkim muzycznym świecie im większa gwiazda, tym bardziej ujmująca osobowość. Zapraszamy do lektury!
Maciej Warda: Jak to się stało, że grasz praktycznie wyłącznie na basach bezprogowych? Skąd wzięło się twoje zamiłowanie do fretlessów?
Steve Bailey: Powód, dla którego zacząłem grać na basie bezprogowym, to naprawdę wstydliwa historia. Przypadkowo przejechałem po moim progowym basie samochodem i kompletnie go zniszczyłem, a że miałem w zanadrzu jeszcze bas bezprogowy, musiałem od tej pory używać tylko jego. Miałem go od jakiegoś czasu i bardzo podobało mi się jego brzmienie, ale ponieważ bałem się, że nie poradzę sobie z intonacją na tyle, by wszystkie dźwięki dobrze stroiły, nie grałem na nim za dużo. Po wypadku z samochodem nie miałem wyjścia, bo miałem tylko dwa basy, z których jeden był już do niczego.
Czy zdarzają ci się okazje, by pograć na basie z progami?
Steve Bailey: Tak, przez całą swoją karierę uwielbiałem grać na basie progowym, nagrałem na nim wiele płyt i wciąż używam w studiu. Kiedy jednak przychodzi mi grać własną muzykę lub ktoś oczekuje ode mnie, żebym zagrał swoim indywidualnym brzmieniem, które wykształciło się na przestrzeni lat i wielu albumów nagranych na basie bezprogowym, sięgam właśnie po niego.
W takim razie, dlaczego aż sześć strun?
Steve Bailey: Nie wiem! Niektórzy myślą, że to po to, bym mógł łapać akordy i przewroty, ale tak naprawdę gram na szóstkach dlatego, że mogę wyjść dużo wyżej i niżej poza skalę dwóch oktaw, jaką oferuje standardowy bas czterostrunowy, bez przesuwania dłoni czy zmiany stroju; mogę więcej zagrać w jednej pozycji oraz uzyskać szerokie voicingi, które bardzo lubię. Im więcej, tym lepiej, nieprawdaż? A może nie… [śmiech]
Dizzy Gillespie to muzyk z tego samego pokolenia co Charlie Parker. Jakie to uczucie, obcować z żywą legendą tego pokroju?
Steve Bailey: To był niesamowity okres w moim życiu. Tak wiele się od niego nauczyłem, jeśli chodzi o muzykę, podróżowanie, grę w szachy i karty, ale głównie jednak pozostawaliśmy w dziedzinie muzyki. Opowiadał historie i uczył mnie oryginalnych pomysłów, jakie razem z Charliem Parkerem wymieniali na temat bebopu. Słyszałem to wszystko prosto z jego ust. Traktował mnie tak dobrze, nie tylko jeśli chodzi o gażę i standard podróżowania, że zawsze żartowałem, że kiedyś nazwę po nim swoje dzieci – ale wtedy nie przypuszczałem, że będę je miał, bo sam miałem jedynie dwadzieścia dwa czy dwadzieścia trzy lata. Teraz, dwadzieścia lat później, mam córkę, której drugie imię to Gillespie. Nie mogłem nazwać jej „Dizzy” [ang. odurzony, np. alkoholem – przyp. red.], więc użyłem jego nazwiska, tak ważną osobą dla mnie był.
Kto był twoim mentorem i miał największy wpływ na twoje brzmienie i technikę, kiedy byłeś początkującym basistą?
Steve Bailey: Człowiek nazwiskiem Jack Austin, który był lokalnym muzykiem, bardzo pomógł mi z techniką i zrozumieniem instrumentu. Następnie Percy Jones, świetny basista fretless z zespołu Brand X oraz Alphonso Johnson, z którym gramy tutaj w tym tygodniu [podczas Warwick Bass Camp 2014 – przyp. red.], byli dla mnie wielką inspiracją. Oczywiście Jaco Pastorius zrobił na mnie niesamowite wrażenie, kiedy go usłyszałem. Później, gdy byłem w college’u, miałem okazję dość dobrze go poznać i miało to na mnie duży wpływ.
Czy trudno było ci zachować własny styl w zetknięciu z grą Jaco?
Steve Bailey: Nie, wydaje mi się, że styl gry tak samo jak ton głosu jest naturalny dla danej osoby. Mogę próbować mówić jak Brytyjczyk lub udawać, że jestem kimś innym, ale lepiej wychodzi mi posługiwanie się własnym głosem. Ludzie zawsze poszukują swojego indywidualnego brzmienia, wielu studentów w Berklee przychodzi do mnie i pyta: jak mam znaleźć własne brzmienie? A ja zawsze im odpowiadam: ty już je masz, musisz tylko słuchać wiele różnej muzyki i pozwolić mu wyjść na zewnątrz. Jedną z rzeczy, o której Jaco powiedział mi, że zauważył i lubił w mojej grze oraz mojej obecności, było właśnie to, że nie brzmiałem jak on. Niektórzy słyszą bas bezprogowy i myślą: Jaco!, bo on był najbardziej popularnym i wpływowym muzykiem posługującym się tym instrumentem, ale Alphonso Johnson ma inny dźwięk, Percy Jones ma inny dźwięk, Jaco też miał inny. Każdy ma swój własny głos.