Minęło już trzydzieści lat odkąd Christofer Johnsson powołał do życia Therion, zespół, który w ciągu trzech dekad zdobył sobie status kultowego i położył podwaliny pod powstanie symfonicznego metalu. Sierpniowy występ grupy na Cieszanów Rock Festiwalu stał się dla nas dobrym pretekstem, by porozmawiać z Christoferem o zdrowotnych, organizacyjnych i biznesowych trudnościach, jakie przyszło mu pokonywać w drodze do świetności.
Wszystko u ciebie w porządku ze zdrowiem? Miałeś jakieś problemy z kręgami w szyi, było nawet zagrożenie, że nie będziesz w stanie nigdy więcej występować. Wróciłeś już do pełnej dyspozycyjności?
Jestem daleki od pełnej dyspozycyjności i pewnie nigdy nie wrócę do takiej formy, w jakiej byłem wcześniej, ale jest dobrze na tyle, żebym był w stanie grać koncerty i funkcjonować. W lutym było bardzo, bardzo źle. Moja prawa ręka była bezużyteczna, nie mogłem nią grać, jeść, nie mogłem zrobić nic. Całe ramię było bezużyteczne. Coś uciskało nerw. Teraz jest lepiej, ale wciąż muszę być otwarty na różne perspektywy. Nie usłyszałem jeszcze dokładnej diagnozy, nikt mi nie powiedział, jak źle może być. Nigdy też nie słyszałem o nikim, u kogo byłoby to tak zaawansowane jak u mnie. Myśleliśmy, że mam dwa pęknięte dyski, więc problem jest podwójny, i że na dodatek pękły w taki sposób, że wyciekło z nich sporo płynu, który uciskał na nerwy, stąd te moje wszystkie symptomy. Okazało się, że aż tak źle nie jest i na 99% będę mógł się obejść bez operacji. Muszę po prostu korzystać z fizjoterapii prawdopodobnie do końca życia. To nowy nawyk – każdego wieczora zanim umyję zęby muszę wykonać konkretne ćwiczenia. Ale zdecydowanie wolę to niż operację, bo ona też nie gwarantuje w 100% wyleczenia, a ryzyko jest znacznie większe. Coś pójdzie nie tak i jesteś udupiony na zawsze. Muszę być zadowolony, że skończyło się tylko na tym. Oczywiście nie jestem szczęśliwy, że muszę do końca życia robić jakieś ćwiczenia, ale jest okej. Nie mogę nosić jakichś ciężkich rzeczy, pewnie nie byłbym w stanie zagrać jakiegoś wielkiego 3-godzinnego show, ale na zwykłe koncerty powinno wystarczyć. Nawet jeśli będę grał nieco gorzej, nieco mniej dokładnie, to wciąż mogę grać. Biorąc pod uwagę, jak to wszystko wyglądało w lutym, to nie jest najgorzej.
Szczęście w nieszczęściu. Pogadajmy o Therion. To był jeden z pierwszych zespołów, które łączyły heavy metal z muzyką klasyczną i całym spektrum różnych wpływów spoza muzyki metalowej. Dzisiaj to normalka – masz całą scenę gotycką, całą scenę symfoniczną, a jednocześnie Therion mocno zwolnił. Czy to jest spowodowane twoimi problemami zdrowotnymi, czy stoi za tym coś jeszcze?
Od paru lat pracujemy nad rock operą. Trwa 3,5 godziny, więc jej stworzenie trwa. To jest główny powód. Na dodatek mój stan zdrowia zwalnia prace w tym roku, mamy więc jakieś sześć miesięcy obsuwy. Poza tym wciąż jest to mega wielki projekt – 3,5 godziny to wystarczająco dużo materiału, żeby zapełnić 4 albumy. To mnóstwo muzyki do napisania, zaaranżowania i nagrania. Ale już wszystko jest nagrane, będziemy miksować we wrześniu.
Dlaczego w ogóle zabrałeś się za rock operę? Kręci cię fabuła?
Opera oparta jest luźno na rosyjskiej książce autorstwa Władmira Sołowjowa (na podstawie tego, co Christofer powiedział później, domyślamy się, że chodzi o „Krótką powieść o Antychryście” – przyp. J.M.). Zacząłem ją pisać jako normalną, tradycyjną operę jakieś 15 lat temu. A potem się zaciąłem. Zdałem sobie sprawę, że mam problem z napisaniem muzyki, która jest tym łącznikiem między głównymi fragmentami. Jak kupujesz składankę z utworami z danej opery na CD, to dostajesz właśnie te główne, najsłynniejsze fragmenty, te hity, bo nie każdy jest na tyle cierpliwy, żeby wysłuchać opery w całości, czyli jakichś 4 godzin grania. I ja te „hity”, te najważniejsze utwory potrafiłem napisać, ale nie potrafiłem napisać tego, co jest pomiędzy nimi. To pewien defekt, który mam przez paranie się muzyką rockową przez całe życie. Więc utknąłem. W którymś momencie zacząłem się zastanawiać, czemu ja w ogóle się za tę operę zabrałem: czy chcę komuś coś udowodnić? Jaki jest tego cel? I w końcu doszedłem do wniosku, że powinienem to pierdolić i po prostu zrobić to, w czym jestem dobry. Czyli rock operę. A nawet operę metalową. Po co pisać tradycyjną operę, której nikt nie będzie chciał wystawić ani obejrzeć? A nawet jeśli, to zostanie wystawiona dwa razy i tyle. Na scenie klasycznej jestem nikim, a przecież nawet ci, którzy są naprawdę bardzo utalentowani i uzdolnieni i piszą opery czy dzieła symfoniczne, nie wzbudzają zainteresowania. Może co najwyżej jakieś 200 lat po ich śmierci ktoś ich odkrywa. Ja zdałem sobie zatem sprawę, że lepiej wziąć ten cały materiał i przearanżować go z klasyki do metalu. Zabrałem się więc za przepisywanie wszystkiego, zmienianie, dopisywanie brakujących części. Stałem się w ten sposób dużo bardziej produktywny, bo po prostu robiłem to, co potrafię. Jeśli zaś idzie o fabułę… Zastanawiałem się, jak to jest, że Wagner potrzebował sześciu godzin żeby opowiedzieć historię. Teraz już wiem, że jak zaczynasz rozpisywać całą fabułę i dialogi w formie śpiewanej, to czas po prostu jakoś sam leci. My mieliśmy już ponad 4 godziny, ale stwierdziłem, że to za dużo, więc obciąłem do 3,5 godziny. Prawdopodobnie będę też robił jakąś jeszcze bardziej skróconą, masową wersję z samą muzyką, która potrwa jakieś 2,5 godziny. 3,5 godziny będą dla cierpliwych, a uproszczona wersja będzie dla reszty.
W pierwszej chwili pomyślałem, że może opera kręci cię ze względu na jej wizualność, ale potem zdałem sobie sprawę, że koncerty Therion też mają w sobie sporą dozę teatralności.
Owszem. Jak już nagramy wszystko i wydamy, to mamy zamiar zrobić trasę, na której będziemy po prostu grać utwory z tej opery, jak z regularnego albumu. Ale głównym pomysłem jest wystawienie tej opery jak przystało na operę, czyli w formie teatralnej. Wyobraź sobie therionową wersję „Jesus Christ Superstar” – czegoś takiego możesz się spodziewać.
Brzmi dobrze.
Tylko że nie jest o Jezusie, a o Antychryście. Gdyby nie to, że Marilyn Manson wydał płytę pod tytułem „Antichrist Superstar”, to byłby to idealny tytuł dla naszej opery. Tak czy inaczej, z powodu mojego zdrowia porzuciłem praktycznie wszystkie inne zajęcia, żeby móc się nią zająć. To naprawdę mnóstwo roboty, wszystko zaczyna się przecież od pustej kartki. Nie miałem zresztą żadnego pojęcia w wielu kwestiach związanych z teatrami i możliwościami inscenizacyjnymi, więc po prostu musiałem do tego dochodzić sam. To naprawdę mnóstwo pracy poza muzyką. A jakby tego było mało, to w międzyczasie zaakceptowałem też ofertę od Sabaton, żeby wykonać orkiestracje do ich 16 piosenek na potrzeby festiwalu Masters of Rock, który odbywa się w Czechach. To też zjadło mi mnóstwo czasu.
Ale ty chyba lubisz być zajęty. Praktycznie cała muzyka, jaką kiedykolwiek napisałeś, jest progresywna na swój sposób, wielowarstwowa i kompleksowa, więc musiała kosztować wiele godzin pracy.
Ja po prostu mam pomysły. Moim największym problemem jest czas, gdybym miał go więcej, to mógłbym te idee realizować. Muzyka jest po prostu moją pasją. Czasami ten brak czasu nie jest zresztą tylko i wyłącznie moją winą. Przecież chłopaki z Sabaton poprosili mnie o wykonanie tych orkiestracji, a ja byłem tą propozycją zaszczycony, bo mają dużo świetnych piosenek. Ale to też pochłonęło nieco czasu.
Pasja do muzyki to jedna sprawa, druga rzecz to całą logistyka, która odbywa się dookoła niej. Kiedy przygotowujesz się do trasy albo do sesji nagraniowej z Therion, musisz zebrać wszystkich muzyków, chóry, orkiestry, autobusy, ciężarówki, dograć hotele, posiłki…
Owszem, jest w tym mnóstwo logistyki i roboty finansowej i papierkowej. Kiedy organizujesz trasę to praktycznie zakładasz firmę. Musisz zadbać o finanse, transport, logistykę, odpowiednie zapakowanie sprzętu, produkcję, ludzi, wyprodukować merchandise – koszulki, czapki i tak dalej, zadbać, żeby był ktoś, kto będzie to sprzedawał… Sam merchandising to praktycznie prowadzenie osobnej firmy. Musisz przecież wyprodukować te rzeczy, mieć projekt, wykonać go, potem magazynować, prowadzić księgowość, mieć kogoś do sprzedaży, zliczać ile czego schodzi, które rozmiary i wzory są popularniejsze, a które mniej, które się kończą na trasie, więc trzeba dosłać… Przecież nie da się mieć na trasie nieskończonej ilości jednego wzoru koszulek, które najlepiej się sprzedają, więc trzeba je dosyłać, a czasami nawet dodrukować. Jednocześnie wolałbyś nie wrócić z trasy z 5 tysiącami niesprzedanego modelu, bo wtedy cały zysk masz wyłącznie w postaci magazynu pełnego niesprzedanych koszulek. Potrzeba więc naprawdę mnóstwo wiedzy i wysiłku, żeby zająć się samym merchandisingiem. A reszta? Możesz wynająć firmę, która zajmie się transportem, co oczywiście wiąże się z kosztami. Wynajmujesz bus i kierowcę, ale sam musisz ogarnąć hotele, posiłki… Z drugiej strony czasami zdarza się, że ktoś chce po prostu kupić kilka koncertów – tak mieliśmy przy kilku ostatnich trasach i to było najwygodniejsze. Dzwoni do ciebie promotor, mówi „Chcę kupić 20 koncertów Therion za tyle i tyle” i wszystko jest proste, bo to on się zajmuje całą resztą, a my tylko gramy. Zazwyczaj zarabia się na tym nieco mniej, ale nie podejmuje się też takiego ryzyka. Za każdym razem trzeba uwzględnić mnóstwo czynników. Jeśli podpisaliśmy kontrakt, że mamy zagrać w miejscu X, ale jest śnieżyca i nie jesteśmy w stanie tam dotrzeć na czas – a zdarzyło nam się coś takiego raz we Francji – to tracimy przychód z tego koncertu, ale pozostajemy z kosztami autobusu i tak dalej. Trzeba zatem albo mieć świetny management, albo samemu być dobrym biznesmenem.
Co było zatem kluczowe dla obecności Therion na rynku muzycznym?
Myślę, że spora doza szczęścia zmieszana z robieniem dobrej muzyki. W latach 90-tych byliśmy totalnie poza rynkiem metalowym. Duże sukcesy zaczął wtedy odnosić Hammerfall. Pojawił się dokładnie w tym samym czasie, kiedy ludzie zmęczyli się death i black metalem. Gdyby ich pierwsza płyta pojawiła się trzy lata wcześniej, zostaliby wyśmiani. W latach 80-tych Iron Maiden grali na stadionach, a w 90-tych zostali zredukowani do hal na 2-3 tysiące ludzi. Teraz, kiedy metal znów jest wielki, mogą grać w jeszcze większych miejscach niż w latach 80-tych – w Szwecji mogą zapełnić stadion piłkarski na 50 tys. miejsc. Na Therion te wahania też się odbijały. Myślę, że robiliśmy naprawdę dobre albumy, przynajmniej pierwsze cztery, ale wyszły one chyba za wcześnie. Ludzie ich nie skumali. Uznali nas za jakiś dziwny, pokręcony zespół. Coś jak Voivod – zespół, który jest dobry jak cholera, zasługuje na to, żeby być równie duży co Metallica, ale jest tak dziwny, że ludzie nie rozumieją. Może skumają za 15 lat. Nasza płyta „Theli” była naprawdę świetna, ale najważniejsze było to, że ukazała się we właściwym momencie. Fart z timingiem to najważniejsza sprawa. Płyta „Into the Pandemonium” Celtic Frost była dla mnie wielką inspiracją, zainspirowała też Paradise Lost, Monspell, The Gathering, Tiamat, te wszystkie zespoły, a sprzedała się wtedy w zaledwie 20 tysiącach egzemplarzy. To był fantastyczny album, każdy w undergroundzie go znał, zainspirował tylu artystów i nigdy nie wyszedł poza muzyczne podziemie… Trafienie w odpowiedni moment to naprawdę ważna rzecz.
Mówisz o tym, że metal jest znów popularny. Jakiś czas temu Sharlee D’Angelo z Arch Enemy opowiadał mi, że w Szwecji metal wcale nie trzyma się tak dobrze. Są zespoły bardziej popularne, jak In Flames czy Hammerfall, ale nawet Arch Enemy są w podziemiu.
Nie powiedziałbym, że są w podziemiu. Ale są po prostu niezależnym zespołem i wydają albumy w niezależnej wytwórni. Tu jest pies pogrzebany.
A jak wygląda zatem status Therion?
Odkąd przestaliśmy grać death metal nigdy nie szło nam dobrze w Szwecji. Kiedyś byliśmy dużym zespołem grającym death, nie aż tak dużym, jak Entombed albo Dismember, ale mimo wszystko sporym. Sprzedawaliśmy po 400 biletów na koncert, co było niezłym wynikiem dla podziemnego zespołu. Kiedy potem zaczęliśmy nagrywać inne płyty, deathmetalowa publiczność ich nie znosiła. Szczególnie „Theli”. Poza Szwecją byliśmy z kolei w totalnym podziemiu i jak mieliśmy szczęście to przychodziło ze 150 osób. Ale zdobyliśmy tam kompletnie nową publiczność, dlatego poza Szwecją wszyscy mają w dupie nasze poprzednie death metalowe płyty. W kraju jest odwrotnie – ludzie lubią te pierwsze, ale olewają późniejsze. To chyba kwestia naszej szwedzkiej mentalności – ludzie nie lubią pretensjonalności i dużych rzeczy. Porównaj choćby z Nightwish, którzy nieźle sobie radzą w Szwecji, mogą ściągnąć ze 2 tysiące ludzi na koncert. Ale w rodzimej Finlandii sprzedają platynowe ilości płyt i mogą grać na stadionach. My obecnie w Sztokholmie moglibyśmy pewnie sprzedać z 400 biletów, może 600 jak mielibyśmy szczęście. Poza stolicą to nawet nie jestem pewien, zazwyczaj nawet tam nie grywamy, pewnie byłbym zdziwiony, gdyby przyszło 200 osób. Praktycznie tutaj więc nie istniejemy, ale żeby być fair, to muszę przyznać, że nie promujemy się w kraju za bardzo i nawet całkiem mi to odpowiada. Lubię nie być rozpoznawalnym we własnym kraju. Mogę spokojnie odebrać dzieciaki z przedszkola czy szkoły i nikogo to nie obchodzi. Zawsze chciałem być człowiekiem sukcesu, nie znanym – to duża różnica.
Gdybyś zatem mógł zmienić coś w przeszłości Therion, co by to było?
Na każdej płycie bym coś znalazł. Nie ma czegoś takiego, jak doskonały, idealny album. Gdybym mógł przenieść się w czasie to pewnie też nie zdecydowałbym się na trasy po Stanach Zjednoczonych. Straciłem na nich od chuja kasy, a granie trasy przez dwa miesiące i powrót do domu z długiem to nie jest najfajniejsze uczucie na świecie. Większość koncertów odbywała się w małych klubach. Nie mam nic przeciwko graniu w małych miejscach na 200 osób, jeśli publiczność jest fajna, ale zrobienie 20 takich koncertów pod rząd i tracenie kasy na każdym z nich to nie jest moje marzenie.
Koncerty Therion muszą być dość drogie – dużo ludzi, wymagająca produkcja…
Tak, ale nawet jeśli jedziesz jako zwykły zespół, masz jakiegoś busa, jakąś ekipę, to 200 osób każdej nocy pewnie ci nie wystarczy na opłacenie wszystkiego. Kiedyś, w starych czasach, to co innego, ale wtedy sam prowadziłem vana, bo nigdy nie piłem alkoholu, pakowałem cały zespół na tył, sami zajmowaliśmy się sprzedażą merchu i wszystkim innym… Kiedy robisz wszystko sam, to się opłaca. Ale w takie rzeczy bawisz się, jak jesteś nastolatkiem albo masz dwadzieścia parę lat, a nie wtedy, kiedy masz ponad czterdziestkę. Mimo wszystko dobrze jest to przejść – jeśli po latach zajmowania się wszystkim samemu odnosisz sukces, to wiesz, że na to zapracowałeś i nie puchnie ci ego. Jeśli przychodzisz znikąd i od razu lądujesz na okładkach to pewnie ci odbije.
Pogadajmy o muzyce. Therion był tylko twoim projektem od samego początku. Ty stałeś za muzyką, image, innymi pomysłami. Czy czujesz dużą odpowiedzialność wiedząc, że zespół ma oddane rzesze fanów na całym świecie?
Nie myślę o tym. Jako dzieciak zawsze marzyłem, żeby zostać gwiazdą rocka czy metalu, ale potem aktywne uczestnictwo w tym death metalowym podziemiu chyba zrobiło dobre rzeczy mojej głowie. Zdałem sobie sprawę, że chodzi tylko o muzykę. Jasne – jeśli na całym świecie są ludzie, którzy chcą jej słuchać, to super, ale to czysto teoretyczne. Powiedzmy, że grasz na Wacken. Jest 80 tys. ludzi. Ale to tylko liczba. Ze sceny widzisz tylko mnóstwo ludzi. Różnica pomiędzy graniem dla 80 tys. ludzi i dla 20 tys. ludzi to zero. To po prostu dużo ludzi. Liczba to tylko teoretyczna figura. Gdybym sprzedawał dziesięć albo sto milionów płyt to też byłaby to liczba, choć oczywiście pewnie inaczej bym stał finansowo.
I pozwalałoby ci to na inne rzeczy.
Jasne, dzięki finansom. Na naszym poziomie, kiedy te różnice nie odbijają się wyraźnie na finansach, to nie ma znaczenia. Przychodzisz do domu, idziesz do studia, wszystko jest takie samo. Na niższym niż nasz poziomie, to oczywiście ma znaczenie. Inaczej jest, jeśli grasz dla 50 osób, a inaczej, kiedy grasz dla 200.
Widziałem Therion raz na żywo. To był naprawdę dobry koncert. Czy trudno jest odtworzyć na scenie bogactwo brzmienia z płyt Therion, bez orkiestry, bez chórów, z ograniczonymi możliwościami?
Teraz każdy zespół w zasadzie ma ponagrywane ścieżki, z których korzysta na scenie. Kiedy zaczynaliśmy to było trudniejsze, ale teraz? No i chóry – na potrzeby koncertów trochę tę naszą produkcję zmniejszamy i muszę przyznać, że nawet podoba mi się to inne brzmienie na scenie. Koncerty powinny brzmieć inaczej. Jeśli brzmiałyby tak samo, jak płyty, to jaki byłby sens ich grania?
Pretekstem do naszej rozmowy jest wasz nadchodzący koncert na Cieszanów Rock Festiwalu. Jaka jest dla ciebie różnica od strony produkcyjnej między graniem w klubie i na festiwalu?
Oczywiście jest większa scena i więcej ludzi, ale dla mnie najważniejszą różnicą jest to, że na festiwalu grasz przed dużą grupą ludzi, która nie jest fanem twojego zespołu. Przyszli, bo są ciekawi albo są tam przypadkiem. Oczywiście Cieszanów Rock Festiwal to mniejsza impreza i zagramy tam jako gwiazda, więc większość ludzi będzie nas przynajmniej kojarzyć, ale mówiąc ogólnie o festiwalach, to dobra rzecz, że grasz dla ludzi, którzy cię nie znają. Musisz wtedy się naprawdę sprężyć i zagrać dobry koncert. Ci ludzie coś tam może o tobie słyszeli, może znają ze dwie piosenki, ale nie mają żadnej płyty i raczej nie będą oglądać całego twojego występu. Dadzą ci kilka piosenek szansy, żeby sprawdzić, czy im się podoba. To świetna forma promocji i szansa na zdobycie nowych fanów, nawet dla takiego zespołu jak Therion, który funkcjonuje od trzydziestu lat. To bardzo pożądane wyzwanie. Na festiwalu nie chcę, żeby wszystko było tak jak zwykle, kiedy gram te same piosenki dla moich fanów, którzy będą śpiewali wszystkie teksty i cieszyli się, niezależnie od tego, jak chujowo gram – sam tak robię, kiedy idę na koncert jakiegoś ulubionego zespołu. Wypijam parę piwek i świetnie się bawię, bo uwielbiam tę muzykę. Mimo wszystko jest coś, co mnie na festiwalach denerwuje – nie ma możliwości przeprowadzenia porządnego soundchecku. Jest przerwa, czas na zmianę backline’u, pół godziny lub czterdzieści minut, i wszystko od razu musi działać. Jeśli masz jakieś techniczne problemy – odsłuchy nie działają albo jest problem z proporcjami – musisz pokazać to dźwiękowcowi, a on musi to poprawić w trakcie koncertu. To stresujące. Nigdy nie denerwuję się przed koncertem, ale stresuję się przed festiwalami. Przechodzi mi dopiero, kiedy jestem na scenie i widzę, że już wszystko działa tak, jak powinno.
Czego zatem możemy oczekiwać po koncercie Therion trzydzieści lat od powstania zespołu?
Obecnie gramy set „the best of”. W przyszłym roku mamy zamiar dołączyć parę kawałków z tej rock opery, więc dobrze jest to poprzedzić taką składanką największych hitów uzupełnioną kilkoma rzadszymi, mniej granymi numerami. Jednej z tych piosenek nie graliśmy chyba nigdy wcześniej, a przynajmniej nie przypominam sobie. Na szczęście nagraliśmy tyle płyt, że nawet jak mówimy sobie „Zagrajmy same klasyki”, to wciąż możemy rotować utworami na koncercie. To jest akurat spoko w tym, że się nagrało dużo płyt. Z drugiej strony trudniej jest wybrać konkretne utwory, bo niektóre utwory muszą się w setliście znaleźć, a przecież im więcej płyt, tym więcej tych piosenek. Kiedy gramy jako headliner możemy grać 2 godziny 15 minut, więc mamy sporo czasu. Na festiwalach grywamy po półtorej godziny, ale wciąż mamy możliwość wrzucenia tam kilku niespodzianek.
Rozmawialiśmy wcześniej o twoich planach związanych z operą, ale czy poza tym powoli zbierasz pomysły na kolejną, regularną płytę Therion?
Nie, nie możemy zbierać pomysłów na kolejną płytę będąc w trybie pracy nad operą. Wiesz, ta opera też jest jak album. Nie da się zatem myśleć o kolejnej płycie, dopóki się nie skończyło jednej. Pewnie gdzieś tam w jakiejś szufladzie leży parę piosenek, ale obecnie w 100% skupiam się na operze.
Jak wspomnieliśmy, w tym roku mija 30 lat od powstania Therion. To oznacza mnóstwo czasu spędzonego w busach, studio, na backstage’ach, w hotelach, na lotniskach, na scenach, w garderobach… Czy w 1987 byłeś świadom, że bycie koncertującym muzykiem to wcale nie jest niekończąca się impreza?
Cóż, podejrzewałem, że to raczej harówka, ale na dobrą sprawę nie miałem o tym zielonego pojęcia. Miałem 15 lat, byłem jeszcze w podstawówce. Nawet nie marzyłem, żeby zostać gwiazdą rocka, raczej o tym, żeby móc żyć z muzyki, bo mocno się wtedy pasjonowałem thrash i death metalem, a to była jednak podziemna muzyka. Marzenie o zostaniu gwiazdą tego typu muzyki nie było zbyt realistyczne. Nawet największe zespoły w tamtym czasie, jak Carcass czy Morbid Angel, przyciągały maksymalnie tysiąc osób, więc raczej śniłem o tym, żeby móc grać, tworzyć, koncertować, płacić rachunki kasą zarobioną w ten sposób i nie musieć mieć tradycyjnej pracy. Trochę mi zajęło, zanim doszedłem do takiego poziomu – 9 lat.
Zawsze kiedy rozmawiam ze skandynawskimi muzykami zadaję im to samo pytanie: jakim cudem Skandynawowie są tacy dobrzy w tworzeniu i wykonywaniu jakiejkolwiek muzyki, od poważnej po grindcore, z popem, elektroniką, jazzem, rockiem pomiędzy?
Chyba nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie, wpływa na to mnóstwo czynników, ale na pewno jedne są bardziej znaczące od drugich. Po pierwsze skandynawskie kraje są bogate. Jako dziecko możesz zatem poprosić rodziców, żeby ci kupili instrument, bo ich na to stać, albo po prostu pożyczyć go ze szkoły. W ten sposób bardzo wcześnie może się okazać, że masz talent. W biedniejszych krajach, jak w Ameryce Łacińskiej, musisz najpierw dostać pierwszą pracę, żeby móc sobie pozwolić na jakiś pierwszy instrument. Jeśli jako piętnastolatek marzysz o tym, żeby zostać muzykiem, to spoko. Ale jeśli masz już 22 lata i o tym marzysz, to ludzie mówią ci: „Stary, zejdź na ziemię”. Jeśli masz ponad dwadzieścia lat to nikt cię nie będzie zachęcał do pogoni za marzeniem, raczej do tego, żeby się ustatkować i znaleźć normalną pracę, żeby płacić za mieszkanie. A na dodatek jeśli kupisz pierwszy instrument w wieku 22 lat, to przecież będziesz przez kilka kolejnych lat grał na nim chujowo. Potrzebujesz czasu na nauczenie się, a nie będziesz w stanie rzucić wszystkiego, żeby skupić się tylko na niej. W międzyczasie będziesz potrzebował kasy na mieszkanie i rachunki, będziesz musiał być odpowiedzialny i poświęcać czas na dzieci i tak dalej. Jeśli wycofasz się do muzyki, to przez pierwsze kilka lat na pewno nie zarobisz na tym kasy. Wydaje mi się, że to też kwestia pewnego wzoru do naśladowania, co możesz obserwować w Finlandii czy Szwecji. W latach 80-tych nie mieliśmy takich wielkich zespołów heavymetalowych. Mieliśmy Candlemass czy Europe, ale nie mieliśmy Iron Maiden. Podobnie w Finlandii – jest tam Hanoi Rocks co najwyżej. W Norwegii chyba jedynie TNT. Nie było zatem zbyt wielu tych wzorów. Kiedy pojawił się death metal nagle nasze zespoły stały się rozpoznawalne na arenie międzynarodowej, co inspirowało młodych – „Hej, skoro im się udało, to mi też może się udać!”. Podobnie było w Norwegii z black metalem i w Finlandii z tym ich melodyjnym pomieszaniem folku i death metalu. Spodziewam się, że coś podobnego stanie się w innych krajach, na przykład w Polsce. Jasne, zawsze mieliście Vader, to był ten wielki zespół, ale teraz macie jeszcze Behemoth i inne zespoły. Nowa generacja będzie miała się kim inspirować. To samo dzieje się w innych krajach.
Kiedy zadawałem ci poprzednie pytanie zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy: niemal zawsze w moich rozmowach ze skandynawskimi muzykami prędzej czy później pojawia się temat grupy ABBA. A ty przecież nagrałeś nawet ich piosenkę „Summer Night City”. ABBA jest wciąż tak ważna i wpływowa na szwedzkiej scenie?
Jestem wielkim fanem ABBY. Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy, że ich piosenki są absolutnie genialnie skomponowane i zaaranżowane. Genialnie! Masz w nich klasykę, folk, pop, wszystko z miksowane w totalnie błyskotliwy sposób. Sporo pracowałem z Lennartem Östlundem, który pracował z ABBĄ w latach 70-tych i później. Lennart pracuje z nami przy kwestiach studyjnych rock opery. Opowiadał mi mnóstwo historii o tym, jak ABBA pracowała, jak innowacyjna była również pod względem technik rejestracji. Björn z ABBY brał zresztą udział w tworzeniu techniki MIDI. Potrzebował w jednej z piosenek fortepianu, który sam zagra, zastanawiał się jak to zrobić, czy da się to stworzyć jakoś cyfrowo. Oni byli nie tylko innowatorami, ale także niesamowicie dobrymi muzykami. Tak, zdecydowanie ABBA miała na mnie wpływ. Może nie słychać tego aż tak w moich utworach, choć w kilku na pewno, ale trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Generalnie jednak ich muzyka wpływała na mnie w ogólny sposób, kształtowała moje postrzeganie muzyki, moją pasję do niej. I tak było od dziecka. Usłyszałem ich w radio kiedy miałem 4 lata i była częścią mojej młodości. Oczywiście potem, kiedy w moim życiu pojawił się thrash i death metal, przyznanie się do tego, że się lubi ABBĘ, nie było najfajniejszą sprawą na świecie, ale zawsze miałem ich płyty na półce.
Therion wystąpi podczas tegorocznego Cieszanów Rock Festiwalu, który odbędzie się 17-20 sierpnia. Bilety oraz informacje dostępne są na www.cieszanowrockfestiwal.pl.