Zespół 8 Lat w Tybecie faktycznie chyba dopiero niedawno wrócił z dalekiej podróży, bo po czternastu latach istnienia nagrał wymarzoną, wytęsknioną płytę. Skład zespołu jest ustabilizowany, a trasa koncertowa jako support Nocnego Kochanka powinna zjednać im większą publiczność. O historii i powstawaniu płyty rozmawiamy z najmłodszym w składzie (zarówno wiekiem, jak i stażem) gitarzystą, Wojtkiem Mazurem.
Maciej Warda: Jak to możliwe, że zespół istnieje od 2005, pierwszą nagrodę na przeglądzie zdobył w 2007, a pierwsza EP-ka wychodzi dopiero w 2013?
Wojciech Mazur: W 2005 roku miałem jedenaście lat, wtedy moje pojęcie o muzyce było raczej znikome. Za gitarę pierwszy raz złapałem dopiero trzy lata później. 8 lat w Tybecie ma już długą historię. Zespół przechodził szereg przetasowań personalnych. Z pierwotnego składu zostały tylko dwie osoby. Wraz z każdą zmianą zmieniał się charakter muzyki. W zespole jestem najmłodszy zarówno wiekiem, jak i stażem. Dołączyłem do chłopaków dopiero w 2012 roku. Miałem trochę czasu na opanowanie materiału i na przygotowanie go do nagrań. Szczerze mówiąc, na EP-ce jest niewiele moich dźwięków. Jedynie zinterpretowałem partie, które były już gotowe i zarejestrowałem je w studiu. Od 2005 naprawdę wiele się zmieniało. Pamiętam jeszcze jakieś stare pop-rockowe nagrania, których teraz słuchamy z uśmiechem na twarzach. Cały ten czas to był proces tworzenia naszego charakteru, dorastania w tym, co robimy i znalezienia konwencji, w której się naprawdę dobrze czujemy. EP-ka „Na zesłaniu” została wydana na okrągłą ósmą rocznicę istnienia zespołu.
Sześć lat po EP-ce wychodzi wasz debiut. Też późno… Opowiedz, jak powstawał ten materiał? Gdzie nagrywaliście, kto realizował, miksował i produkował?
EP-ka była nagrana bardzo budżetowo. To była pierwsza próba zetknięcia się ze studiem. Jesteśmy świadomi, że nie brzmi ona tak, jak powinna. Podejmując decyzję o nagraniu pierwszej długogrającej płyty, wiedzieliśmy, że nagrania muszą być bez zarzutu. W 2015 roku poznaliśmy Leszka Biolika i podjęliśmy temat współpracy. Został producentem i realizatorem dwóch utworów, które zmiksował Marcin Gajko. Bębny nagraliśmy w studiu Radia Łódź, natomiast gitary, bas i wokale w LBMP Studio. Przy nagraniach gitar korzystaliśmy z pomocy i sprzętu Maćka Gładysza. Utwory „Król Popkultury” i „Po co tyle słów” wydaliśmy jedynie cyfrowo w 2016 roku. Wiedzieliśmy, że trafią na płytę. Jednak podstawowym problemem nagrania pełnego albumu był budżet. Nie chcieliśmy iść na skróty, zależało nam przede wszystkim na jakości. Po dwóch latach, dzięki wsparciu sponsorów, udało się dograć materiał. Tym razem za współprodukcję i realizację nagrań odpowiadał Michał Wasyl, natomiast całość została ponownie zmiksowana przez Marcina. W tym przypadku bębny i bas zostały zarejestrowane w fantastycznym studiu RecPublica w Lubrzy, natomiast gitary i wokale w Małym Studiu Litzy w Puszczykowie. Przez te dwa lata przerwy w nagraniach skomponowaliśmy kilka utworów, które ostatecznie weszły na płytę kosztem paru starszych. Może tak miało być, bo jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego.
Stawiacie na gitarowe brzmienie i jesteście z Krzysztofem doświadczonym duetem gitarowym. Powiedz, jak dzielicie się rolami w zespole? Jak wygląda wasza praca nad partiami gitar?
Wydaje mi się, że jest wyraźna różnica pomiędzy mną a Krzyśkiem. Ja jestem gitarzystą myślącym melodią, natomiast Krzysiek rytmem, przy czym nie ma u nas jasno określonego podziału, że ja jestem gitarzystą prowadzącym a Krzysiek rytmicznym. Czasem zamieniamy się partiami, bo na przykład w jakimś fragmencie utworu bardziej pasuje feeling Krzyśka, czasem to znów ja przyjdę z głównym riffem, a Krzysiek układa pod niego drugą partię. Sporo też gramy unisono. Gitary grające unisono w dropie mają tę moc, by skopać kilka tyłków. Zdarza się tak, że partie, z którymi przychodzę na próbę, są często nieregularne. Krzysiek wtedy często bierze je na warsztat i wkłada je w sztywne ramy konkretnego metrum. Ja nie potrafię tak na chłodno „majstrować” przy partiach, które wydają mi się już skończone. Wiele riffów po ich przepracowaniu zarzuciliśmy, ale są też takie, które znalazły się na płycie. Krzyśkowi zdarza się wymyślać riffy na sucho, bez gitary. Przykładowo jadąc samochodem, odpala dyktafon, wystukuje jakiś rytm na kierownicy, buczy coś do mikrofonu. Każdy zwyczajny śmiertelnik niczego by z tego nie wyciągnął, natomiast on potrafi przenieść to później na gryf i często wychodzą z tego fajne rzeczy.
Domyślam się, że różnicujecie gitary także pod kątem brzmień? Jak wygląda ten podział? Gracie w innych pasmach, w innych pozycjach?
Tak, moja gitara brzmi dużo jaśniej. W stosunku do Krzyśka gram bardziej przestrzennie i harmonicznie, jednocześnie chcąc zachować pewnego rodzaju minimalizm. Wypracowaliśmy już swój styl, każdy z nas zna swoją rolę w zespole. Rzadko gramy ten sam riff w różnych interwałach. Moim zdaniem lepiej wychodzi, kiedy jedna z gitar gra mniej, zostawiając wolną przestrzeń dla tej drugiej. Gitary powinny się uzupełniać albo grać razem, żeby był większy cios. Na płycie zastosowaliśmy też kilka razy zabieg rozszerzający pasmo, dogrywając wysokie dźwięki (wysoki toniczny akord albo same toniki) do niskich partii gitar grających w unisono. Otwiera to przestrzeń dla wokalu. Naprawdę robi to robotę.
Powiedz, jakiego sprzętu używasz – wszystko: gitary wzmacniacz, efekty.
Od zawsze wydawało nam się, że w naszym przypadku najlepszy będzie minimalizm. Po wejściu do studia w naszym myśleniu sporo się zmieniło. Cały jeden dzień nagrań poświęciliśmy na wybór sprzętu. Dobieraliśmy wzmacniacze i gitary, nagrywaliśmy próbki, sprawdzaliśmy, które brzmienia najlepiej się ze sobą miksują. Wiadomo, że są sprawdzone patenty, które zawsze dobrze ze sobą gadają. Ale chcieliśmy osiągnąć coś ciekawego i znaleźć swoje miejsca w pasmach – tak, by nie przykrywać hi-hatu i zrobić miejsce na bas. Moją podstawową gitarą został ostatecznie Unfnal Litza 2, natomiast wzmacniaczem był Ampeg VT22. Ten ampeg to bardzo oldschoolowy wzmacniacz. Zestaw ten dopalany był przez Klon Centaura, który szedł przez equalizer MXR i booster. Dodatkowo korzystaliśmy z phasera (retro sonic), delaya, waha (wowee wah) w jednym numerze wykorzystano POG. Krzysiek nagrywał na duesenbergu semi hollow, podłączonego do Matchlessa DC-30. Odpowiedni dobór wzmacniaczy otwiera przestrzeń dla pozostałych instrumentów i wokalu. Cały ten proces uświadomił mi, że gitara, która ma najtłustszy sound świata, może się nie miksować w bandzie tak, jak powinna. Jesteśmy na etapie próby dostosowania naszego brzmienia live do tego, co słychać na albumie.
Niektóre utwory na płycie srogo kopią tyłek, np. „Po co tyle słów”. Kto komponuje? Jak piszecie materiał?
Świat! Dzięki! Komponujemy tak naprawdę wszyscy. W naszym przypadku zawsze powstaje najpierw muzyka, pod która Dominik pisze tekst i układa wokal. Przyznam szczerze, że Dominik niejednokrotnie staje przed ciężkim zadaniem, bo zdarza nam się nieźle popłynąć w aranżach. Na przykład na płycie są dwa utwory, które mają po dwa różne refreny. Nie trzymamy się formy zwrotka, refren, zwrotka, refren, bridge, refren. Nie ma u nas jednego kompozytora muzyki. Przeważnie każdy sam układa swoje partie, ale gitary wytyczają kierunek, w jakim powinien pójść utwór. Wszystko zaczyna się od riffu, który przyniesie któryś z nas, albo od jammu. Gdy mamy już pierwszy riff, nigdy nie wiadomo, co stanie się dalej. Dalszy ciąg jest efektem burzy mózgów i selekcji różnych propozycji. Nie zawsze to jest dobre, bo łatwo się gdzieś w tym zagubić, zmęczyć materiał. Prawda jest taka, że najlepiej pracuje nam się w mniejszych podgrupach, wtedy w ciągu trzech godzin możemy mieć już gotowy utwór. Druga gitara albo bas powstaje na kolejnej próbie. Są i utwory, które powstawały w dwie godziny, mamy też taki, który dopracowywaliśmy cztery lata. Wiesz, jak się nie ma ciśnienia i deadline’ów, wszystko staje się przyjemnością i zabawą. Mamy też sporą już bazę riffów niewykorzystanych, pozapisywanych na telefonie. Do niej też lubimy sięgać, zdarzają się tam perełki, o których zdążyliśmy pozapominać. Kluczowym podczas kompozycji utworu jest dla nas to, że wszystko, co gramy, ma służyć piosence. Jesteśmy zespołem, a nie kwintetem solistów. Tego się trzymamy.
Koncertujecie z Nocnym Kochankiem – trudno sobie wymarzyć lepszą promocję… Jak wam się układa na trasie z Kochankami?
Pytasz o dziewczyny?
Powiedzmy, że także…
Headliner na trasie zgarnia wszystkie [śmiech]. Ale całkiem na poważnie, to dobrze się dogadujemy. Dzięki nim gramy dla pełnych klubów. Nie jesteśmy raczej traktowani jak standardowy support, który ma odbębnić krótką rozgrzewkę przed Kochankiem i zniecierpliwić ludzi przed ich koncertem. Działa to zupełnie w inną stronę. Mamy czterdzieści pięć minut na scenie, w tym czasie jesteśmy w stanie zagrać całą płytę, chłopaki udostępniają nam sporo przestrzeni. Dźwięk jest realizowany przez mistrza świata Jegomościa sir Wojtka Cichockiego, dzięki czemu mamy pełny komfort na scenie i pewność, że na przodach brzmi to tak, jak powinno. Najsłabszym ogniwem całej produkcji jesteśmy my, dlatego musimy dawać z siebie wszystko [śmiech]. Z Nocnymi mamy naprawdę dobre relacje. Pomimo tego, że nasza muzyka dosyć mocno się różni, to nadajemy na tych samych częstotliwościach. Scyzoryki i cesaroki to dobra mieszanka [śmiech].
Używacie czasami sformułowania „śląski rock”. Znam śląski blues, ale rock? Śląska scena rockowa brzmi jakoś odmiennie?
Jesteśmy ze Śląska Cieszyńskiego, co podkreślamy przy każdej możliwej okazji, dając w ten sposób znać o naszym lokalnym patriotyzmie. Nie nam oceniać, jaki wpływ na naszą twórczość ma nasze pochodzenie i przywiązanie do regionu. I nie, nie chodzi o to, że w riderze mamy wpisaną roladę ze śląskimi kluskami i modrą kapustą.