Lada moment Rick Wakeman jako część grupy Yes Featuring Jon Anderson, Trevor Rabin and Rick Wakeman wystąpi w Warszawie w ramach trasy świętującej 50-lecie jednej z najważniejszych formacji progresywnego rocka. Z tej okazji porozmawialiśmy z pianistą o teraźniejszości i przyszłości projektu.
Wkrótce wystąpisz w Warszawie w ramach Quintessential Yes: The 50th Anniversary Tour. Ale nie z Yes, a z projektem o długiej nazwie Yes Featuring Jon Anderson, Trevor Rabin and Rick Wakeman.
Współczesna historia Yes jest bardzo poplątana. Nawet ja czasami nie wiem co się dzieje i dlaczego. Obecnie są dwa zespoły Yes: jeden ze Stevem Howem, drugi ze mną, Jonem Andersonem i Trevorem Rabinem. Prawdę powiedziawszy, to kiedy pierwszy raz zebraliśmy się we trójkę, żeby razem coś nagrać, to nazwaliśmy się po prostu Anderson, Rabin, Wakeman, czyli ARW, i chciałem zostać przy tej nazwie. Nie widziałem sensu w używaniu nazwy „Yes”, bo chcieliśmy ugruntować nasze miejsce jako muzyków również poza Yes. Owszem, graliśmy klasyki Yes, ale także mnóstwo nowych rzeczy. Czułem, że ARW ma przyszłość, a nazwa „Yes” odnosiłaby się tylko do nostalgii za przeszłością. Ale podeszliśmy do sprawy demokratycznie i zrobiliśmy sobie głosowanie nad nazwą. I byłem w mniejszości. Jeśli zaś chodzi o muzykę, to głos Jona jest bardzo rozpoznawalny i trudno mi się słucha jakiejkolwiek innej wersji Yes bez Jona. To właśnie sprawia charakterystyczny głos – ktoś śpiewa i od razu wiesz, co to za zespół. Gdybyś wyjął z The Who Rogera Daltreya albo Roberta Planta z Led Zeppelin to nie miałbyś już tych samych zespołów. Z naszym zespołem gramy na żywo mieszankę starego z nowym. Jest sporo z ery Travisa Rabina w Yes, jest trochę z ery albumu „90125”… Gramy oczywiście „Owner of the Lonely Heart”, „Rhythm of Love”… Z moich czasów jest „Roundabout”, „You And I”. Z wcześniejszych rzeczy wrzucimy też pewnie do listy „Starship Trooper”. Mamy wielki wybór piosenek. Zaczęliśmy próby w ostatnią sobotę i mamy naprawdę dużo numerów do ogrania. A potem czeka nas pewnie bardzo gorąca dyskusja na temat tego, co wejdzie do koncertów, a co nie… Ale pracując nad tą muzyką robimy nowe aranżacje. Nie tak dalekie, żeby nie dało się tych utworów rozpoznać, ale nowe, zmienione, odświeżone. Robiliśmy tak przez ostatnie dwa lata i wychodziło naprawdę dobrze.
Nawet w tytule trasy znalazła się wzmianka o tym, że Yes są już na scenie od połowy wieku. Pięć dekad to szmat czasu. Wszystko się w tym czasie zmieniło – świat, przemysł muzyczny. A co z samą muzyką i twoim podejściem do tworzenia i grania na żywo?
Występowanie na żywo jest teraz z jednej strony łatwiejsze, z drugiej – trudniejsze. Technologia sprawia, że możesz zrobić o wiele więcej na scenie. My jesteśmy oldschoolowi. W odróżnieniu od innych zespołów, które mają mnóstwo sampli na komputerze i grają do nich na scenie, co sprawia, że duża część koncertu leci z nagrania, my jesteśmy staromodni. Wierzymy, że jak grasz na żywo, to grasz na żywo w całości. Czasami wykonanie w taki sposób jakiejś kompozycji z albumu jest bardzo trudne i wymaga znalezienia różnych rozwiązań. W niektórych przypadkach używam pięciu lub sześciu keyboardów w jednym utworze. Trzeba znaleźć sposób, żeby wykonać utwór na żywo w wersji tak bliskiej studyjnej, jak to tylko możliwe. Technologia dziś pomaga w takich sytuacjach bardzo, choć my wciąż upieramy się, by grać jak najwięcej samemu. Nagrywanie zmieniło się bardzo. Bardzo rzadko teraz zespoły spotykają się w tym samym pomieszczeniu żeby grać. Straszna szkoda. Wspólne granie zawsze było najlepszą metodą pracy, bo muzycy karmią się nawzajem, wymieniają pomysłami. Podobnie przy próbach do trasy. Cały czas są nowe pomysły: „Jeśli ty zagrasz tak, to ja wtedy będę mógł tak”, „A może w ten sposób?”, „A co, jakbym tutaj zagrał tak?”. Muzycy ze sobą rozmawiają, to wspaniałe. W tej chwili większość płyt powstaje online, bardzo rzadko, o ile w ogóle, muzycy spotykają się w jednym pomieszczeniu. To ma swoje dobre strony oczywiście – Jon i Trevor mieszkają tysiące mil ode mnie, w Kalifornii. Ja mieszkam w Anglii. Nie możemy sobie po prostu pójść do jednego z nas pograć i musimy pracować na odległość. Gdyby technologia tego nie umożliwiała, nie moglibyśmy w ogóle działać wspólnie. Jeśli więc istnieje potrzeba, to powinno się korzystać z dobrodziejstw technologii, ale gdybym miał wybór to wolałbym zebrać wszystkich w jednym pomieszczeniu.
Rock’n’roll był zazwyczaj grą zespołową.
Zgadza się. Kiedy robiłem remake’i płyt „Journey to the Centre of the Earth” i „The Myths and Legends of King Arthur and the Knights of the Round Table” miałem bardzo młody zespół. Powiedziałem: „Słuchajcie, pojedziemy do studia wszyscy w tym samym czasie”. „Po co?”. „Bo będziemy grać razem!”. „Serio?”. I proszę co się stało – pojechaliśmy i kiedy nagrywaliśmy partie pilotażowe po prostu patrzyłem, jak to się wszystko rozwija. Pomysły się sypały, próbowaliśmy wielu nowych rzeczy. Wszyscy rozmawiali ze sobą, wymieniali się pomysłami i szło fantastycznie. Pod koniec pierwszego dnia usiedliśmy żeby coś zjeść i basista stwierdził, że nie chce już nigdy pracować w żaden inny sposób. A nigdy wcześniej tego nie robił, bo dziś muzycy pracują na odległość! Masz absolutną rację – rock to gra zespołowa! To współpraca tworzy zespół!
Chcę zapytać cię o jeden album. Mam na myśli ten, nad którym pracujesz z Andersonem i Rabinem od 2011.
Dużo nad tym dyskutujemy. Przemysł muzyczny strasznie się zmienił. Mamy jakieś utwory, nagraliśmy ścieżki, poskładaliśmy część tego do kupy, ale nie wydaje mi się, żebyśmy mieli na tyle dużo dobrego materiału, żeby zrobić płytę, którą mógłbym nazwać świetną. Nie chcę być częścią płyty, która ma jakieś dobre momenty, a całą resztę ot, taką sobie, żeby wypełnić czas. Ale pewną zaletą dzisiejszych czasów jest fakt, że nie musisz wypuszczać od razu całego albumu. Możesz opublikować płytę na CD, możesz to zrobić na iTunes lub Spotify, ale możesz też wypuszczać pojedyncze utwory. Jedna z rzeczy, nad którymi będziemy debatować w najbliższych tygodniach dotyczyć będzie drogi, jaką pójdziemy. Wydaje mi się, że na początku będziemy wypuszczać po prostu pojedyncze utwory, jeden po drugim, w momencie, gdy będziemy z nich po prostu zadowoleni. To lepsze niż robienie całej płyty na siłę.
Macie jakieś dedljany, jakieś założone z góry daty?
Nie mamy, a powinniśmy. Myślę, że do czasu naszego koncertu w Warszawie już podejmiemy jakieś decyzje. Musimy coś ustalić w najbliższych tygodniach, bo przecież nie robimy się młodsi. Musimy działać, ale też nie chcemy niczego na siłę przyspieszać. Ważne jest, żeby zrobić to dobrze.
Fakt, nie robicie się młodsi. Jesteś już blisko siedemdziesiątki. Jaka jest przyszłość tego projektu z Andersonem i Rabinem? Jaka jest przyszłość twojej solowej twórczości? Masz jakieś konkretne plany?
Zawsze mam jakieś plany, zawsze mam dużo do zrobienia. Masz rację – za rok będę miał siedemdziesiątkę i jestem tego światom. Jon już jest po siedemdziesiątce. Żaden z nas nie jest najlepszego zdrowia, ale to ostatnia rzecz jakiej się spodziewasz w naszym wieku, szczególnie biorąc pod uwagę nasze życia. O tym też pamiętamy. Wciąż faktycznie wydaje nam się, że jesteśmy młodzi, a potem okazuje się, że czegoś już nie jesteśmy w stanie zrobić fizycznie. W ciągu najbliższych kilku miesięcy będziemy zastanawiać się nad tym, co możemy, a czego już nie. Kocham grać i zawsze mam dużo projektów. Będę dalej działał z Jonem i Trevorem dopóki będziemy w stanie zrobić coś wartościowego. Wszystko się kończy i kiedyś też stwierdzimy, że dalej już się nie da. Ale póki co chcę działać dalej. Uwielbiam pracować w orkiestrą, grać swoje koncerty pianistyczne. Mam jeszcze parę innych pomysłów progrockowych, nad którymi chciałbym popracować. Trzeba jednak być jeszcze świadomym tego, że obecnie, żeby zrobić progrockowy projekt w taki sposób, w jaki ja lubię, trzeba mieć dużo pieniędzy. Trzeba więc znaleźć finansowanie, a wytwórnie płytowe też działają inaczej, niż w latach 70-tych czy 80-tych. Nie ma nawet takich sklepów płytowych, jak kiedyś. Wszystko działa inaczej, więc trzeba jakoś sobie z tym radzić. Ale nie potrafię sobie wyobrazić dnia, w którym nie chciałoby mi się już grać. Gram codziennie, cały czas, kocham to. Jedyne dni, w które nie gram, to te, kiedy jestem na pokładzie samolotu przez ocean. Poza tym – codziennie, siedem dni w tygodniu. Nie mogę sobie poradzić inaczej.
YES feat. Jon Anderson, Trevor Rabin, Rick Wakeman + SBB
03.06.2018
Warszawa, Park Sowińskiego, ul. Elekcyjna 17
bilety: www.knockoutprod.net