09.10.2016 - Gdansk, Koncert zespolu Behemoth n/z | Fot. Karol Makurat/REPORTER
Udostępnij
Behemoth, Bölzer, Batushka, Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi, 9 X 2016, B90, Gdańsk
Wielkie „SOLD OUT” umieszczone we wszystkich możliwych miejscach, gdzie można było znaleźć oficjalne informacje o gdańskim koncercie w ramach trasy Rzeczpospolita Niewierna zwiastowało gorący wieczór. Choć na zewnątrz, tradycyjnie już tej jesieni, było jakieś 8 stopni.
Behemoth wiedzą, jak zorganizować trasę i wyprodukować koncert. Tym razem wymyślili sobie, że przejadą Polskę wzdłuż i wszerz, a na każdym z koncertów zagrają całą ostatnią płytę zatytułowaną „The Satanist”. Pomysł to o tyle świetny, że po pierwsze Behemoth to naprawdę niepowtarzalny koncertowo i studyjnie zespół, po drugie – śmiem twierdzić, że „The Satanist” to jedno z największych dzieł, jakie spłodził gatunek zwany black metalem.
Nergal i spółka zabrali ze sobą w trasę dwa zespoły, których obecność na afiszach również cieszyła blackmetalowe michy. Trzeci support (według kolejności występów – pierwszy) był niespodzianką, choć właściwszym byłoby nazwanie go tajemnicą poliszynela, bo wszyscy wiedzieliśmy, że wystąpi. Dobre ziomki Behemoth postarały się zatem, żeby ów pierwszy support wystąpił jeszcze przed klubem i to na dwie godziny przed oficjalnym rozpoczęciem koncertu Batushki, żeby umilić czas publiczności schodzącej pod klub. Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi rozłożyło się zatem na uliczce naprzeciwko klubu i zafundowało fanom akustyczny set już od godziny 17 (dzięki temu jego członkowie załapali się na spokojnie na koncert gwiazdy wieczoru). Dziwna to kapela to SKCim.PS – naliczyłem 18 członków, niektórzy mieli na sobie specjalne elementy garderoby, ale generalnie większość była ubrana w ciuchy cywilne. Niektórzy trzymali elementy scenografii (być może dlatego, że przyszło im wystąpić na chodniku, zamiast na scenie). Zagadkowe było natomiast to, że na największej chorągwi widniał symbol przypominający logotyp Peugeota – czyżby sponsor występu? Tak czy inaczej muszę przyznać, że nie zabawiłem na występie zespołu długo – repertuar przez nich prezentowany był dość monotonny, nie pomagały mu nawet wstawki na dudach. Zdziwiło mnie też to, że ani podczas ich występu, ani potem na stanowiskach z merchem nie mogłem znaleźć żadnej ich płyty ani koszulki do kupienia. Dajmy im jednak jeszcze trochę czasu – Behemoth kilka kapel już dla szerokiej publiczności odkrył zabierając je w trasy, może więc i SKCim.PS znajdzie swoich fanów.
Batushka zaczęła swój koncert w momencie, gdy docierałem do drzwi wejściowych – wbrew pozorom nie było to łatwe, bo kolejka do wejścia ciągnęła się jak minuty oczekiwania na gdański autobus 122 w stronę lotniska. Kiedym wtoczył się do sali, załatwił formalności związane z doładowaniem karty, oddaniem kurtki do szatni i zakupem piwa, moim oczom ukazała się scena, na której ośmiu zakapturzonych jegomości odgrywało utwory z albumu „Litourgiya”. Oprócz tego, że brzmiało to dobrze (Malta za konsoletą to gwarancja jakości), to jeszcze bardzo ciekawie wyglądało – opisywanie scenicznego wizerunku Batushki jest bez sensu, skoro pod spodem możecie obejrzeć zdjęcia. Z czasem jednak koncert zrobił się nieco nudny. Na scenie nie działo się dużo, bo jednakowo ubrane postaci po prostu stały i grały, jedynie wokalista co jakiś czas wybrał się na spacer długości półtora metra, a to z ikoną, a to z błogosławieństwem. Zdaję sobie sprawę, że koncerty Batushki mają być liturgią, a w cerkwiach się za bardzo nie podskakuje, ale po prostu znudziłem się tym, co się dzieje na scenie. Widownia jednak wydawała się bawić dobrze. Nie wykluczam możliwości, że jestem jedyną osobą w metalowym świecie, która nie zachwyciła się albumem tego efemerycznego projektu, dlatego też sam fakt, że ci tajemniczy muzycy stoją przede mną, nie wprawił mnie w euforię. Z drugiej strony nie potrafię też znaleźć nic, do czego mógłbym się naprawdę szczerze przyczepić, bo słuchało mi się naprawdę nieźle.
Koncertu Bölzer byłem równie ciekaw jak występu Batushki. Szwajcarski duet jest raczej z tych, które olewają z góry rozbuchaną produkcję i pewnie dzięki temu najlepiej wypadają w małych, zadymionych knajpach (i w studio). Bölzer wyszli na deski B90 bez kompleksów, bo i publiczność na nich czekała. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę podczas koncertu Szwajcarów, jest sprawność perkusisty. Fabian Wyrsch jest bestią za garami, mówię wam. Inna rzecz, że choć może nie załapałem się na pociąg trasy „Polska – hype na Bölzer”, to jednak muszę stwierdzić, że duet gra bardzo ciekawy black metal. Jest bezpośredni, ale nie prosty, a tym bardziej nie prostacki. Jest głośny, ale jednocześnie klimatyczny. Jest podniosła, a jednocześnie naturalnie dzika. Jestem absolutnie pewien, że w innych okolicznościach przyrody wczułbym się w koncert i zapomniał o reszcie świata. W B90 nie mogłem się za bardzo skupić (może za daleko stałem?), ale mimo wszystko dłuższe fragmenty wkręcały mnie jak włosy w mikser. Za którymś razem boleśnie wyrwała mnie z muzycznego tripa awaria nagłośnienia – padły całe przody, konsoleta zgasła, Malta rozłożył ze zdziwieniem ręce, a półtora tysiąca osób zgromadzonych w klubie zostało jedynie z tym, co słychać było z odsłuchów na scenie. Nie wiem, czy zespół się nie zorientował, czy profesjonalizm nakazywał im grać dalej jak na tonącym Titanicu, ale koncert nie został przerwany. Titanic nie utonął, bo ekipa klubu zareagowała na tyle szybko, na ile się dało i po jakichś trzech minutach dźwięk wrócił ku uciesze gawiedzi. Cóż, takie rzeczy się zdarzają. Awarię spowodował zapewne grom z jasnego nieba – Szwajcarzy najwyraźniej mieli pecha, że się pospieszył i nie poczekał na Behemotha. A może Bölzer nagrzeszyli w Zurychu jeszcze bardziej, niż Nergal i spółka u nas?
A propos Nergala i spółki. Nikt, ale to absolutnie nikt nie powinien mieć wątpliwości, że Behemoth to jedna z największych nazw nie tylko w black metalu, ale w metalu ogólnie. Ich koncerty, niezależnie od tego, czy odbywają się na wielkich festiwalowych scenach, czy w małych klitkach na wyrost zwanych klubami, są majstersztykiem, podręcznikowym przykładem tego, jak powinno się to robić. B90 klitką nie jest. To miejsce, które daje możliwości zrobienia konkretnego show i ekipa Behemotha o tym wie – wszak są rekordzistami pod względem występów w tym klubie: tegoroczny koncert był ich trzecim w B90 od momentu otwarcia klubu (jeśli jakiś zespół ma więcej prosimy o sprostowanie wysłane na pocztówce z Częstochowy pod adres redakcji). Zespół pojawił się na scenie z akceptowalnym dziesięciominutowym opóźnieniem. Razem z pierwszymi dźwiękami „Blow Your Trumpets Gabriel” rozdarły się gardła klubu napakowanego do ostatniego miejsca. Behemoth zaczął z sadystyczną przyjemnością przedzierać się przez utwory z „The Satanist”. Scena pełna była ognia, publiczność szalała. Nergal nawet nie musiał nic robić – publiczność była jego. A mimo tego robił, udowadniając, że jest jednym z najlepszych frontmanów na scenie metalowej. To on pełni rolę mistrza ceremonii, dyrygując emocjami widzów. Skrzydłowi – wielki Orion, który ze swoim basem wygląda jak wyposażony w topór wojownik, oraz nieco bardziej tajemniczy Seth, sekundują mu z boków sceny, skupiając na sobie uwagę publiczności w ustalonych momentach. Na wywyższeniu, niczym na blackmetalowym tabernakulum, pozycję zajmuje motorniczy Inferno, to jego blasty i rytmy wprowadzają głowy fanów w ruch. Behemoth na żywo nie jest maszyną. Nie chodzi tu bowiem o zazębiające się trybiki. Behemoth na żywo jest tym, na co wskazuje jego nazwa – żywym, szalenie niebezpiecznym organizmem, klasyką gatunku w najwyższej dyspozycji.
Zespół przedarł się przez materiał z „The Satanist” niczym głodne zwierze przez padlinę. Nie zabrakło niczego – ani wykrzyczanych z publicznością fraz w „Blow Your Trumpets Gabriel”, czy „Ora Pro Nobis Lucifer”, ciarek, kiedy Nergal wypluwał z siebie słowa „Through fire we walk with fire in hearts” w „Ben Sahar”, skupienia podczas recytatywu z Gombrowicza w „In the Absence ov Light” czy apogeum emocji podczas „O Father O Satan O Sun!”. Ale to nie był koniec występu. Behemoth zaserwował jeszcze zestaw gorąco przyjętych utworów, pośród których z jednej strony nie zabrakło koncertowych killerów, jak „Slaves Shall Serve” czy „Conquer All”, z drugiej strony powrotu do minialbumu „And the Forests Dream Eternally” z 1994 roku w postaci wręcz punkowo brzmiącego „Pure Evil and Hate”. Setlistę zamykał „Chant for Eschaton 2000”.
Kiedy wychodziłem z koncertu z ogniem w sercu nie było już nikogo z tych, którzy protestowali na ulicy przed klubem. Nic dziwnego, było już mocno po dobranocce.
Zdjęcia: Karol „Tarakum” Makurat
Tekst: Kuba Milszewski