Czy to naprawdę pożegnanie z polską publicznością ?
Od 49 lat Brytyjczycy z Deep Purple prowadzą swą karierę, nagrywając znakomite płyty i dając świetne koncerty. Po raz kolejny zawitali do Polski (na zaproszenie agencji Metal Mind Productions), aby spotkać się z naszą publicznością dwukrotnie w ramach trasy „The Long Goodbye Tour”. Nasza redakcja miała przyjemność uczestniczyć w koncercie katowickim Spodku, jaki miał miejsce 24 maja 2017.
Nie ukrywam, że twórczość DP jest mi bliska, i to jeden z moich ulubionych wykonawców z panteonu tych mistrzów, którzy tworzyli podwaliny hard-rocka. Więc ciężko będzie o bezstronność w relacji z tego – kolejnego już dla mnie – spotkania z mistrzami w katowickim Spodku. Czas płynie nieubłaganie, i kolejni znakomici muzycy decydują się na muzyczną emeryturę, bądź też odchodzą do Największej Orkiestry Świata… Nie tak dawno gościliśmy w Krakowie Black Sabbath w ramach pożegnalnej trasy, czy teraz czas na Purpli ? Pozostaje nadzieja, że zdrowie będzie panom dopisywać i ich trasa pożegnalna będzie naprawdę bardzo długa, i będzie jeszcze okazja spotkać się z nimi w Polsce jeszcze raz – choćby za rok, gdy grupa będzie świętować półwiecze istnienia.
Spodek bardzo szczelnie wypełnił się fanami purpurowego brzmienia, a wśród publiczności nie brakowało zarówno fanów, którzy towarzyszyli muzykom w początkach ich kariery, jak i młodych miłośników dobrego grania, którzy często wręcz mogliby być prawnukami tych pierwszych. Taki widok zawsze cieszy. Publiczność nie zawiodła, czego dowodem, oprócz wypełnionych szczelnie trybun były … szybko opustoszałe stoiska z gastronomią oraz sklepik z purpurowymi gadżetami, w którym też bardzo szybko co bardziej chodliwe rozmiary oraz płyty szybko „wyszły”.
Radosna publiczność ciepło przyjęła support – zespół Monster Truck. Być może część widzów miała już okazję posłuchać chłopaków z Kanady, gdy kilka lat temu otwierali koncert Slasha z Conspiratorami, więc witano ich jak starych dobrych znajomych. Ale ci panowie na ciepłe przyjęcie jak najbardziej zapracowali – solidne, bluesrockowe łojenie było znakomitą rozgrzewką wypełniającą czas przez wejściem na scenę zasłużonych seniorów.
W przerwie potrzebnej na zmianę dekoracji i ostateczne przygotowanie backline’u Purpli słuchaliśmy sobie różnych pięknych pieśni masowych, a gdy światła zaczęły przygasać z głośników rozległo się Thinlizzowe „Boys are back in town” – już było wiadomo, że NADCHODZĄ. Scenografia (podkreślona świetnymi światłami symulowała krajobraz arktyczny, nawiązując do stylistyki związanej z najnowszą purpurową płytą „inFinite”. Panowie zaczęli właśnie od „Time for bedlam” ze wspomnianego wydawnictwa. No i moc zawitała na scenie skutecznie spływając na tłumy – nie wstydźmy się odrobiny egzaltacji – rozanielonych fanów. Kolejny z 15 wykonanych tego wieczoru numerów to już klasyk – „Fireball”. Na początku trzęsienie ziemi, a potem jak u Hitchcocka – napięcie narasta ;). Jak można się było spodziewać po „pożegnalnej” trasie, panowie dość po macoszemu potraktowali kompozycje z najnowszego albumu i ochoczo sięgali do swej bogatej biblioteki evergreenów, wybierając głównie te rzeczy, które w oryginale śpiewał Gillan, pomijając rzeczy wyśpiewane studyjnie przez innych frontmanów, którzy przez DP się przewinęli. Było świetne „Lazy”, „Black night”, „Bloodsucker”, nieśmiertelne „Smoke on the water”, oczywiście jeden z solowych popisów Dona Aireya (w którym muzyk zawarł cytaty z Chopina jak również owacyjnie przyjęty fragment pieśni rodzimej o dzieweczce, co do laseczka szła ku myśliweczkowi…), zakończył się pomnikowym wstępem do „Perfect strangers”… Moc.
Uśmiechnięci panowie w zdecydowanie dobrej formie, każdy z muzyków miał oczywiście okazję do skutecznego popisania sie kunsztem instrumentalnym. Radosny Glover z nieodłączną bandaną na głowie, znakomity Morse, dynamiczny jak zwykle i cudownie brzmiący Paice no i wspomniany przesympatyczny Airey ukryty za barykadą klawiszy. No i pan Gillan. Żartujący, pogodny, świetnie, czysto, mocno śpiewający. Oczywiście jak na faceta, który od półwiecza skacze po światowych scenach, prowadząc pewnie nie zawsze higieniczny tryb życia – sir Ian korzystał często z chwil, kiedy koledzy wycinali solówki i chował się za kulisami żeby chwilę odsapnąć. Ale wracał, wyluzowany, przyodziany w sprany tiszert, luźnie spodnie i jakieś wygodne mokasyny – wszak facet z takim dorobkiem nic już nikomu udowadniać nie musi – i znakomicie wyśpiewywał znane wszystkim frazy.
Na szczęście w scenografii uwzględniono trzy telebimy, na których oprócz animacji (czasem, przyznajmy, ciut łopatologicznych, podczas najsłynniejszego hitu Purpli nawet nie znając angielskiego można sie było można domyślić, kiedy jest „smoke on the water”, a kiedy „fire in the sky”…) pokazywano to, co się dzieje na scenie. Na szczęście, bo oczywiści i tym razem zmora „nagrywaczy komórkowych” dotkliwie utrudniała dalej stojącym na płycie widzom obserwowanie muzyków, i zamiast oglądania akcji na scenie widać było tylko las smartfonowych ekraników… Cóż. Jak ktoś woli zamiast cieszyć się muzyką zabawiać się telefonem, to trudno, ale czemu uprzykrza udział w imprezie innym ludziom, którzy kupili bilety? Tylko po to, żeby potem „trzęsący się” obrazek wrzucić na „jutuba” z koszmarnym dźwiękiem i rozsyłać linki znajomym na „fejsie” ? Ech… Na szczęście czasem ręce im cierpły i udawało się rzucić okiem na muzyków pracujących na scenie.
Po zakończeniu głównego setu i króciutkiej przerwie dżentelmeni wrócili na scenę, Paice ze szklaneczką whisky (toast za publiczność, a jakże!), Airey z kubeczkiem piwa i na deser dostaliśmy „Hush” oraz znakomite „Black night”. No i pożegnanie, najdłuższe w wykonaniu chyba wzruszonego basisty, Rogera Glovera. I już. Koniec. Koniec, w który nie chce się wierzyć.
Pozostaje nadzieja, że ta rzekomo ostatnia trasa Purpli zawróci jeszcze i uda się promotorom imprezy spowodować, że klasycy jeszcze raz pojawią się nad Wisłą. Wpadły mi w oko jakieś doniesienia, ze Ritchie Blackmore chętnie wystąpiłby jeszcze z kolegami zanim definitywnie przejdą na muzyczną emeryturę. Marzenie – zobaczyć tych panów w Polsce jeszcze raz z udziałem pierwotnego gitarzysty…. Trzymamy kciuki za Metal Mind Productions. Od przyjaciół, którzy dzień wcześniej uczestniczyli w muzycznej fieście z Purplami w łódzkiej Atlas Arenie słyszałem, że było równie znakomicie, a frekwencja, z jaką spotkały się oba polskie koncerty Purpli wiosną 2017 roku tylko potwierdza, że sukces murowany.
To było kolejne świetne, radosne i lekko wzruszające spotkanie z jednym z najważniejszych wykonawców w historii muzyki popularnej. Oby nie ostatnie. Zapraszamy do obejrzenia kilku fotografii z tego koncertu.
foto: Ada Kopeć-Pawlikowska