Kansas to najbardziej dynamiczny i agresywny zespół w całej historii szeroko rozumianego rocka progresywnego (fani Dream Theater czy Spock’s Beard posłuchajcie uważnie muzyki Kansas, a w lot pojmiecie skąd czerpali wzorce wasi idole). Nie da się jednak Kansas zamknąć w jednej szufladzie z jakimkolwiek innym zespołem. Przez długi czas nie uznawali żadnych kompromisów. Miało być głośno, ostro, dynamicznie, z całą paletą wszystkich muzycznych kolorów. Od debiutu z 1974 roku po Monolith. Świetnie można podsumować ich działalność w kontekście tego drugiego tytułu. Stanowili jedność. Muzycy więcej niż wybitni: perkusista Phil Ehart, basista Dave Hope, multiinstrumentalista i modus vivendi zespołu w tamtym czasie Kerry Livgren, niezwykle charyzmatyczny skrzypek i wokalista Robbie Steinhardt, gitarzysta Rich Williams i Steve Walsh. Ten ostatni to ciągle jeden z najwybitniejszych wokalistów świata. Mówi się o nim – Walsh: facet o srebrnym głosie. Znakomicie uzupełniał jego mocny, krystalicznie czysty śpiew, bardziej stonowany, a przecież pięknie śpiewający skrzypek Robbie Steinhardt. Muzycy posiedli ogromny dar, w mocno zakręconej, skomplikowanej muzyce udawało im się zachować niepowtarzalną, piosenkową wręcz melodykę. To fenomen na niespotykaną skalę. Długie, potężne kompozycje ozdobiono śpiewem, który natychmiast zostawał w pamięci. Nie sposób więc pomylić nagrań Kansas z kimkolwiek innym. Czegokolwiek posłuchacie natychmiast przychodzi do głowy jedna nazwa: Kansas. Nawet na dwóch świetnych skądinąd albumach, na których nie zaśpiewał Steve Walsh. Zastąpił go John Elefante operujący bardzo podobnym głosem. Sama muzyka może nieco złagodniała, ale to dalej był przecież Kansas. Na szczęście Steve Walsh powrócił. Słuchając takich arcydzieł jak debiut, Song for America, Masque, Leftuverture, Point of Know Return czy późniejszy Freaks of Nature trudno doprawdy wyobrazić sobie, aby zespół zdołał udźwignąć ich ciężar i siłę na scenie; na żywo, przed publicznością. Nic bardziej mylnego. Cała pierwotna moc ich rozbudowanej muzyki eksploduje właśnie na scenie. Wystarczy posłuchać dowolnego fragmentu koncertowego Two for The Show. Ten koncertowy album aż kipi niepohamowaną energią. Ale niestety, ma jeden poważny mankament, jest za krótki. Zawsze pozostaje niedosyt. I tak jest do dziś. Kiedy w 1983 roku Kansas opuszczają Livgren i Hope, los zespołu wydaje się przesądzony. W 1985 roku na szczęście ze Stevem Walshem w składzie powracają. W ekipie pojawił się gitarzysta Steve Morse. W mojej opinii był to najmniej udany okres działalności Kansas. Nie będę was męczył opisywaniem wszystkich przetasowań personalnych jakie miały wtedy miejsce w zespole. PRAWDZIWY KANSAS powstał z kolan w 1997 roku wraz z nagraniem znakomitego albumu Freaks of Nature. Co prawda z oryginalnego składu pozostało troje muzyków (Ehart, Walsh i Williams) ale nowy nabytek, skrzypek David Ragsdale okazał się strzałem w dziesiątkę. Z gościnną pomocą samego Robbiego Steinhardta udało się na tej płycie przywrócić ducha starego Kansas. Ponownie pojawiła się wyjątkowa, kosmiczna energia, którą zespół tak bardzo zachwycał na swych wczesnych albumach. I w tym składzie Kansas koncertuje z ogromnym powodzeniem do dziś. Ciągle są potęgą i ciągle zachwycają. W tym roku pojawią się za sprawą Agencji Koncertowej Tangerine w Polsce. Trudno w to uwierzyć?
Dust in the Wind, Carry on Wayward Son, Lamplight Symphony czy Icarus – Borne on Wings of Steel usłyszeć na żywo w Polsce.
mat.pras.