Reeveland to nieduży, ale ciekawy festiwal, który wieńczy coroczny Warwick Bass Camp w siedzibie Warwick & Framus w niemieckim Markneukirchen. Choć w tym roku tymczasowo idea Warwick Bass Campu się zmieniła, to format Reeveland 2017 pozostał niezmienny.
Przewaga małych festiwali nad dużymi objawia się w kilku miejscach. Po pierwsze zdecydowanie bliższy, niemal klubowy kontakt zespołów z publicznością. Stanąłeś gdzieś z tyłu, żeby mieć blisko do budki z piwem, a jednocześnie jesteś zaledwie dziesięć metrów od sceny. Na dodatek raczej nie ma jakiegoś ekstremalnego tłoku, możesz się spokojnie cieszyć muzyką i piwkiem jednocześnie, nie martwiąc się o to, że stracisz swój złocisty trunek przepychając się przez gawiedź. Atmosfera jest też zazwyczaj lepsza – zamiast mnóstwa przypadkowych ludzi masz samych fanów, którzy przyszli na ten konkretny zespół i konkretną imprezę, a nie dlatego, że coś dużego się działo i trzeba być. Kolejki do gastronomii są odpowiednio mniejsze. No i toi-toie są zazwyczaj w lepszym stanie. Oczywiście, mniejsze festiwale na świeżym powietrzu mają też parę wad – od klubowych imprez odróżnia je to, że wciąż może ci napadać na łeb, a od dużych openairów zaś mniejszy wachlarz artystów. Jeśli ci zatem jakiś zespół nie przypadnie do gustu, musisz go po prostu przeczekać, nie możesz sobie pójść w tym czasie pod drugą, trzecią, dziesiątą scenę.
Reeveland jest małym festiwalem. Odbywa się zresztą w niewielkim niemieckim Markneukirchen i przyciąga raczej okolicznych fanów metalu, którzy na ten jeden dzień wyciągają z szaf swoje stare skóry, katany i sprane t-shirty metalowych kapel i zamieniają się ze spokojnych urzędników pocztowych, kierowców autobusów i kierowników mleczarni w starych dobrych metaluszków. W ogóle mam wrażenie, że Niemcy to kraj, w którym każdy powyżej 30 roku na jakimś etapie swojego życia był metalem, ale to już temat na kiedy indziej. Wracając do Reeveland – na takim małym festiwalu, który przyciąga 1000 osób, grają kapele, które w Polsce robiłyby za headlinerów imprez o zasięgu krajowym, a nie, powiedzmy, powiatowym – w zeszłym roku organizatorzy ściągnęli m.in. Candlemass, Kill Devil Hill, Entombed AD, Powerwolf i Doro (a dla mnie odkryciem było grające bardzo wcześnie stonerowo-rock’n’rollowe trio Shotgun Valium, polecam się zapoznać). W tym roku na niemiecką prowincję pod granicą z Czechami zawitali m.in. Havok, Rex Brown ze swoim solowym materiałem, Battle Beast, Moonspell, Death Angel i Sodom. Całkiem nieźle, co?
Reeveland 2017 zaplanowany został na sobotę, 2 września. Standardowo impreza kończy tygodniowe warsztaty dla basistów Warwick Bass Camp, w tym roku jednak impreza ze względu na 35-lecie Warwicka i 70-lecie Framusa miała inny kształt (o tym przeczytacie tutaj), ale sam format Reeveland pozostał bez zmian. Na terenie fabryki Warwicka stanęła dość spora scena uzupełniona o potężne nagłośnienie (nie wiem nawet, czy nie zbyt potężne) i spory ekran. Dzień zaczął się deszczowo, toteż początkowo i frekwencja nie czarowała. Festiwal standardowo otworzyła miejscowa orkiestra dęta, ale potem Reeveland przeszedł już do rzeczy. Jako pierwszy na scenie zameldował się rosyjski gotycko-metalowy Annodomini, w którym na basie gra Leonid Maksimow, endorser Warwicka. Choć to nie do końca moje klimaty, to muszę przyznać, że Rosjanie pozostawili po sobie pozytywne wrażenie. Starali się jak mogli, żeby rozruszać bardzo jeszcze nieliczną publiczność (Annodomini na scenę wychodzili jeszcze przed południem). Ci, którzy się pojawili od rana, byli na tak – Niemcy najwyraźniej (w przeciwieństwie do Polaków) wciąż cenią sobie te wszystkie gotycko-teatralne klimaty, o czym zresztą najlepiej przekonam się w ciągu najbliższych kilku występów na Reevelandowej scenie. Po Annodomini na scenę Włosi z Poison Garden, którzy swojej siły upatrują w seksapilu Anais Noir, liderki grupy, a przy okazji jej basistki i wokalistki (i kolejnej endorserki Warwicka). Oryginalności zespołowi ma dodawać steampunkowa otoczka, kiedy jednak występuje się w samo południe, wszystkie te teatralia tracą na mocy. A trochę ich było – a to pokazy ognia, a to tancerka gnąca się na obręczy podwieszonej nad sceną, a to jakieś dziwne gadżety i przebrania. Na scenie działo się sporo, co miejscowej publiczności spragnionej wrażeń przypadło akurat do gustu. Od strony muzycznej Poison Garden mieli do zaoferowania melodyjny gotycki metal z okolic Lacuna Coil (pewnie nieprzypadkowo to też Włosi), bardzo sprawnie i efektownie dostarczony do uszu słuchaczy. Najlepsze jednak dopiero przed nami, bo nieco po 13 na scenie pojawili się Amerykanie z Havok i od razu, uprzedzając fakty, przyznam, że ukradli cały festiwal dla siebie. Kwartet przyjechał do Markneukirchen w trakcie trasy promującej nowy album „Conformicide” i na Reeveland pokazał, dlaczego jest jednym z najważniejszych przedstawicieli nowej fali thrashu. Ich muzyka jest wściekła, techniczna, a jednocześnie zaserwowana bezlitośnie. Havok generalnie brzmi jak o wiele bardziej bezkompromisowa wersja Megadeth z dużo lepszym wokalistą. David Sanchez na scenie jest dokładny i sugestywny, jego skrzydłowi – gitarzysta Reece Scruggs i basista Nick Schendzielos to prawdziwe metalowe potwory, zaś perkusista Pete Webber to cicha woda: niewielki, nierzucający się w oczy, ale za plecami kolegów dyryguje całą ferajną przy pomocy wszystkich kończyn. Krótko mówiąc – skuteczność, precyzja i wściekłość Havok ruszyły niemiecką publiczność, a numery takie jak „Ingsoc”, „Hang 'Em High” czy „Intention to Deceive” rozszarpywały mózgi. Po Havok na scenie pojawił się Rex Brown, były basista kultowej Pantery, ze swoim solowym materiałem. Kompletnie nie rozumiałem, co Rex mówi do publiczności między piosenkami, które balansowały gdzieś między klasycznym hard rockiem a grungem. Rex zmagał się też z problemami technicznymi albo z nieco chybionym konceptem zespołu – jego gitara albo nie była kiepsko nagłośniona, albo umyślnie była wyciszona, bo na dobrą sprawę nie była potrzebna, skoro na scenie było jeszcze dwóch gitarzystów i basista. Jak wypadł Rex? Z dala od swojej legendy. Zdarzyło mi się widzieć Kill Devil Hill z Rexem i nie byłem zachwycony. Z solowym materiałem Rex wypadł jeszcze słabiej, ale nie dlatego, że grał czy śpiewał fatalnie. Po prostu jego piosenki są nijakie, nie zapadają w pamięć, brakuje im charakteru. Może w Stanach tego typu muzyka ma liczne grono odbiorców, w Europie raczej będzie z tym gorzej. Po Rexie na scenie zameldował się glamrockowy Kissin’ Dynamite z Niemiec. Niemcy mają jakiś sentyment do gatunków, które już wypadły z mody. Kissin’ Dynamite byli tego świetnym przykładem. Grali w sumie fajnie, ale przez pierwszych kilka kawałków zastanawiałem się, czy mam do czynienia z wokalistą czy wokalistką. Kiedy już rozpracowałem gościa (bo okazał się być gościem, nie gościówą), stwierdziłem, że show Kissin’ Dynamite jest tak naprawdę całkiem porządny. Nie umywają się rzecz jasna do Guns’n’Roses, którymi bardzo chcieliby być, daleko im do Avenged Sevenfold, z których też na pewno czerpią inspirację, ale nie był to koncert słaby czy bezsensowny. Co więcej, Kissin’ Dynamite, ku mojemu zaskoczeniu, spotkali się z bardzo dobrym odbiorem ze strony miejscowej publiki, podobnie zresztą jak następujący po nich Finowie z Battle Beast, z którymi jakoś nie było mi po drodze. Znakomitą większość tych klasycznie powermetalowych zespołów, które swój brak kreatywności próbują zastępować sztucznym patosem i zbędnymi teatraliami, omijam szerokim łukiem (choć w zeszłym roku przekonali mnie do siebie Powerwolf). Battle Beast zostawili na scenie dużo energii i publika wydawała się to doceniać, mnie jednak nie przekonywały riffy podkradane od Accept i proste rytmy, niezależnie od tego, jak drapieżnie by nie brzmiała wokalistka. Czekałem na kolejne zespoły, bo po Battle Beast wkroczyliśmy do metalowej ekstraklasy – na scenę ładował się Moonspell. Ku mojej radości Portugalczycy szybko przeszli do rzeczy, ostatnią płytę nadmieniając jedynie dwoma kawałkami na początku. Potem poszło już z górki, choć miałem pewien rozdźwięk, bo jak tu cieszyć się „Vampirią” albo „Full Moon Madness” w pełnym słoneczku? Fernando jednak był chyba przyzwyczajony, bo szybko złapał kontakt z publicznością i był w stanie zachęcić ją do wspólnego wycia do księżyca, który jeszcze nie wyszedł. Moonspell byli też świetnie nagłośnieni, dlatego pewnie całe Markneukirchen i okolice mogły się wspólnie ze mną jarać świetnymi wykonami klasyków, jak „Alma Mater” czy „Opium”. Trzeba też przyznać, że cały zespół wydawał się być w dobrej formie – Fernando ryczał jak zraniony wilk, Ricardo z modną zaczeską, która jednak nie ukrywała łysiny zbyt skutecznie, wtórował mu z gitarą, a po drugiej stronie sceny szalał niepowstrzymany Aires ze swoim basem. Choć nie mogę się doczekać, kiedy zespół wróci do koncertowania na dwie gitary, to występ Moonspell podczas Reeveland muszę ocenić na bardzo dobrze. Po nich sceną władali już wyłącznie thrashersi – najpierw na deski (ze sporym opóźnieniem, za które wielokrotnie ze sceny przepraszali) – wyszli weterani z Bay Arena w postaci Death Angel. Brzmieli świetnie – ostro i przekonywająco, a frontman Mark Oseguda przeszywał swoimi wrzaskami serca publiki. Ze sceny poleciało dużo nowych i starych strzałów – od „Ultra-Violence”, przez świetny „Thrown to the Wolves” i „Claws in So Deep” , do nowszych „Caster of Shame”, „The Moth” i „Father of Lies”. Momentami wydawało się, że zespołowi zaczyna brakować sił, że przychodzi zadyszka, ale zaraz potem Will Carroll rozpędzał całą machinę na nowo. Widać po Death Angel było, że do doświadczona ekipa, która potrafi zostawić scenę zgruzowaną nawet na kacu i jetlagu, o którym wspominał Mark. Ostatnie show tego dnia należało do miejscowej legendy thrashu – Sodom. Trio będące razem z Kreator i Destruction częścią wielkiej trójki niemieckiego thrash metalu (niektórzy mówią o wielkiej czwórce, dodając jeszcze Tankard) cieszy się nieustającą estymą zarówno we własnym kraju, jak i za jego granicami (piszę te słowa ze świadomością, że jutro, 9 września, Sodom będzie pełnił obowiązki headlinera na rodzimym festiwalu Summer Dying Loud w Aleksandrowie Łódzkim). Mówiąc krótko – wciąż jeszcze łaknącym metalu niemieckim fanom w Markneukirchen Sodom dostarczył wiele ostatecznych ciosów. Były i klasyki („Ausgebombt” czy „Agent Orange”), było trochę nowości („Rolling Thunder”, „Caligula”), nie zabrakło także małego hołdu dla Lemmy’ego i Motorhead. Sodom to jeden z tych zespołów, które wyglądają bardzo niepozornie – ot, trzech niespecjalnie wyglądających facetów po pięćdziesiątce, którzy chodzą w powyciąganych t-shirtach i pod starymi jeansowymi kurtkami ukrywają piwne brzuszki. Takich gości w Niemczech jest wielu. Sęk w tym, że kiedy Angelripper i spółka wchodzą na scenę i zaczynają rozszarpywać swoje instrumenty, z nagłośnienia, sceny i publiczności zostają wióry. Nie inaczej było na Reeveland, zwłaszcza, że w rodzimych Niemczech Sodom ma status zespołu absolutnie kultowego, a Niemcy o swoje kultowe zespoły dbają.
Małe festiwale mają jeszcze jedną rzecz do siebie – można je dopracować organizacyjnie. Tak było z Reeveland. Scena i nagłośnienie były świetne, a cała impreza bezpieczna. Było piwo, było żarcie, stoisko z płytami, możliwość zdobycia autografów od idoli. Na dodatek można było załapać się na wycieczkę po fabryce Warwicków i wejść do hallu siedziby głównej firmy, żeby pooglądać naprawdę śliczniutkie instrumenty, jakie Warwick i Framus wyprodukowały dla swoich najbardziej prestiżowych muzyków. A po koncercie Sodom warto było jeszcze chwilę poczekać – co roku na zakończenie Reeveland Warwick funduje zgromadzonym mega pokaz fajerwerków. Co roku wydaje mi się, że przecież nikt mi nie zaimponuje jakimiś wybuchającymi światełkami i co roku się mylę.
Jeśli zatem ujmują was niewielkie festiwale z porządnym line-upem i świetną organizacją, walcie na południe Niemiec, do Markneukirchen – z Polski jest wystarczająco blisko, żeby zrobić sobie jednodniową wycieczkę (albo dwudniową, zahaczając jeszcze choćby o położone nieopodal Karlowe Wary). O składzie na przyszły rok na pewno będziemy informować.
Galeria – kliknij, żeby zobaczyć całość (fot.: materiały prasowe):