Sixto Rodriguez przeżywa chyba trzecią młodość. Ma 74 lata i cały czas odczuwa głód sceny, głód występów, pragnienie nadrobienia straconego czasu… Wszyscy znamy jego historię i jest to w pełni zrozumiałe – mógł być kimś na miarę Boba Dylana, a został Dylanem potencjalnym, z możliwościami nigdy nie wykorzystanymi i zaprzepaszczonymi. Życie bywa niesprawiedliwe i takie właśnie okazało się w jego przypadku.
Wszyscy zgromadzeni w Operze Leśnej (kilka tysięcy osób) doskonale to rozumieli. Pomimo tego, że występ nie był porywający (dawał o sobie znać wiek Rodrigueza i jego zespół, który chyba nie był składem marzeń) to publiczność kupowała wszystko w ciemno. Tyle empatii i sympatii, uwielbienia i radości ile dali Rodriguezowi podczas tego występu, pozazdrościłby mu nie jeden wielki artysta. Rodriguez odwdzięczył się za to ujmującą szczerością, otwartością i naturalnością na scenie. Nic nie było tam wyreżyserowane, żadne pozy nie były wystudiowane, a żaden dialog wyuczony. No i ten jego głos, przejmujący, trafiający prosto w nasze dusze, najlepszy jaki można sobie wymarzyć do pieśni o życiu.
Rodriguez wykonał większość swoich najbardziej znanych utworów (m.in. „I Wonder”, „Sugar Man”, „Cause”), a także – co było zaskakujące kilka standardów w rodzaju „Light My Fire”, „Fever” czy „Your Song”.
Tekst i zdjęcia: Maciej Warda