Cztery porządne zespoły metalowe, każdy nieco inny, jeden bilet, niedziela wieczór. Dobry klub, sporo ludzi. Mogło się nie udać, jasne, im więcej zespołów, tym więcej kabli do podłączenia i większa możliwość, że któryś z bandów będzie zmuszony walczyć z dźwiękiem. Ale nie – B90 nie zawiodło i wspólnie z Knock Out Productions i metalami reprezentującymi trzy kontynenty zaserwowało porządny, ładujący bateryjki koncert.
Fit For An Autopsy, Goatwhore, Obscura, Sepultura – tak wyglądał zestaw kapel, który w pierwszy weekend marca przejechał przez Warszawę i Gdańsk. Moje metalowe serducho wyrywało się do gdańskiego B90, klubu, który dostarcza raczej pozytywnych wrażeń niż zawodów (tak publiczności, jak i kapelom, z tego co mi wiadomo). Trochę zaskoczyła mnie kolejność kapel – wiadomo, Sepa to legenda, poza tym to trasa promująca ich najnowszy krążek „Machine Messiah” (swego czasu na łamach „Top Guitar” ukazała się moja rozmowa o tym albumie z gitarzystą Andreasem Kisserem), więc oczywiście, że mają niepodważalny slot gwiazdy wieczoru. Ale prawdę mówiąc wydawało mi się, że Goatwhore powinno być trochę wyżej, raczej w miejsce niemieckiej Obscury (no i znów – moja rozmowa ze Steffenem Kummererem też ukazała się jakiś czas temu w „TG”). Pomyliłem się jednak, co wydało mi się jasne w zasadzie zaraz po wejściu do klubu. Na dzień dobry mignęło mi pośród niewielkiej jeszcze publiczności kilka osób w koszulkach i bluzach Obscury, a potem tylko ich przybywało. Najwyraźniej to Niemcy mają lepszą markę w Europie niż nieco bardziej rutynowani panowie z Nowego Orleanu, mający za sobą zresztą kawał dobrej muzyki w barwach kultowych Acid Bath, Crowbar czy Soilent Green. Organizatorzy trasy mają lepsze rozeznanie rynku niż ja, a mi moja sympatia do Goatwhore zamydliła oczy.
Koncert zaczęli Fit For An Autopsy. Pod sceną zgromadziło się kilkadziesiąt osób, a Amerykanie zdecydowanie dali radę. FFAA wywiązali się ze swojej roli otwieracza w przekonujący sposób – był circle pit, były łapki w górze, była zabawa. Na dodatek od samego początku do samego końca zespół brzmiał po prostu świetnie. Dobrze się go też oglądało, choć na scenie nie było nie wiadomo jakiego show. Ot, pięciu kolesi, którzy pruli swój deathcore, dobry, mięsisty, aczkolwiek dość typowy. Fit For An Autopsy jednak pokazali się jako zespół dobry technicznie i wyposażony w nie lada broń w postaci świetnego koncertowego repertuaru. Nie jestem z muzyką FFAA zbyt zaprzyjaźniony (gdański koncert przekonał mnie do tego, by się jej bliżej przyjrzeć), nie jestem więc w stanie referować setlisty, ale kiedy zespół zszedł ze sceny byłem rozgrzany i usatysfakcjonowany. I pełen oczekiwań, bo za chwilę wejść mieli Goatwhore, których – jak wspomniałem – co najmniej lubię.
Mam słabość do kapel, które nie bawią się w dwuznaczność i nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Kiedy Goatwhore wychodzą na scenę wiesz, że będzie metal. Pieszczochy, skóry, długie włosy, totalna petarda w gardle Bena Falgousta, siarczyste riffy Sammy’ego Duet – nie ballady, nie pioseneczki, nie oaza. METAL. No i metal wjechał na pełnej, choć trochę z zaskoczenia, bo zespół wszedł na scenę, podkręcił sobie jeszcze trochę odsłuchy, trochę poustawiał sprzęt, a potem po prostu zaczął grać, bez żadnego zbędnego intro, schodzenia i wchodzenia tylko po to, żeby dostać brawa. To zresztą byłoby trudne, bo – ku mojemu zaskoczeniu – Falgoust rozsiadł się na środku sceny na jakimś kejsie w pozycji, która wyglądała na niewygodną. To nie jest facet, który lubi przestać koncert w jednym miejscu. Gitarzsta Duet i basista Harvey raczej tkwią na swoich pozycjach po to właśnie, żeby Falgoust mógł biegać z mikrofonem w tę i z powrotem, wykrzykując swoje blasfemie fanom prosto w twarze. Ale część koncertów w ramach bieżącej trasy Ben jest zmuszony odbyć na siedząco, bo we Włoszech złamał nogę. Nie zmieniło to wiele – Goatwhore weszli przez drzwi z framugą. Falgoust i tak ledwie mógł usiedzieć, kręcił się na swoim kejsie niemiłosiernie, machał łapami, darł do mikrofonu i machał banią. Dobrego frontmana nie powstrzyma nawet złamana gira. Patrząc na tego gościa miałem wrażenie, że obserwuję jakiegoś piekielnego kaznodzieję podczas jego szatańskiego kazania. Goatwhore pruli, po prostu pruli przez głośniki. Momentami (jak choćby podczas mojego ulubionego „Apocalyptic Havok” miałem wrażenie, że perkusista Zach Simmons jest na speedzie, poszczególne numery wydawały mi się jeszcze szybsze niż w wersjach studyjnych, przez co z kolei Duet miał problemy ze zmieszczeniem się w tempie (i położył kompletnie jedną solówkę), ale nie odjęło mi to radości z obecności na tym koncercie. Tej radości za to odejmował mi nieco pan świetlik, który chyba brał te same dragi co Simmons, bo też szalał, waląc ludziom światłami po oczach z prędkością riffów. Jeśli idę na koncert, to raczej po to, żeby widzieć, co się dzieje na scenie, a nie czuć się jak epileptyk podczas ataku.
Po tym, jak Falgoustowi zejść ze sceny pomógł gitarzysta Fit For An Autopsy Tim Howley, do swojego krótkiego soundchecku przystąpili Niemcy z Obscura. Ich koncert był dla mnie chyba największym zaskoczeniem i poniekąd wyjaśnieniem, skąd w Gdańsku tylu fanów zespołu. Spodziewałem się technicznej magmy, nieco niestrawnej koncertowo, będącej raczej tematem mokrych snów mniej wprawnych instrumentalistów. Nie jestem wielkim fanem technicznego death metalu, bo bardzo często brakuje mu balansu między popisówką a muzykalnością. Często jest to po prostu muzyka dla muzyków. Niemcy zagrali jednak wciągający koncert. Owszem, nie zabrakło technicznych popisów, ale nie odbyło się to kosztem mocy, brutalności i groove’u. Obscura przetoczyła się po B90 mocarnie, ku uciesze sporej już publiczności. Steffen Kummerer miał dobry kontakt z publicznością i wydawało się, że obecność na scenie sprawia mu po prostu przyjemność. Nie omieszkał też podziękować ekipie klubu za dobre przyjęcie, co, jak podkreślił, wcale nie jest regułą w różnych koncertowych miejscach na mapie Europy. Ze sceny poleciało rzecz jasna kilka nowości z ostatniego albumu kwartetu, „Akroasis”, ale nie zabrakło także starszych rzeczy, na czele z „Anticosmic Overload” z albumu „Cosmogenesis”. Obscura opuszczała klub z tarczą, a zadanie było przecież niełatwe – zaraz po nich swoje show rozpoczynali weterani: Sepultura.
Absolutna legenda w świecie metalu, ludzie odpowiedzialni za kilka bardzo ważnych dla gatunku płyt, mający za sobą setki, jeśli nie tysiące koncertów na całym świecie, przyjeżdżała do Gdańska po raz pierwszy (choć przypominam sobie, że przed dziewięcioma laty zdarzyło im się wystąpić w gdyńskim klubie Ucho wspólnie z Rosettą i Blindead). Fanów w B90 pojawiło się zatem sporo. Klub nie był wypełniony po brzegi, ale frekwencja wydawała się satysfakcjonująca. Ze sceny zniknęły graty używane przez Fit For An Autopsy, Goatwhore i Obscurę, odsłonięta została stojąca wysoko na podeście perkusja Eloya Casagrande. Po jej lewej stronie pojawił się bęben, z którego kilkakrotnie korzystał Derrick Green, po prawej stanowisko, na które od czasu do czasu po schodkach wdrapywał się Andreas Kisser. Na scenę pierwszy wszedł młody perkusista, zaraz za nim Kisser, Paulo Jr. i Derrick Green, facet postury Lennoxa Lewisa tudzież LeBrona Jamesa, krótko mówiąc: wielki skurczybyk. Sepultura zaczęła z kopyta, podobnie jak publiczność. Zespół w setliście skupił się na nowym albumie „Machine Messiah”, epoce albumu „Against” (jak wyjaśnił Kisser, w tym roku mija 20 lat od dołączenia do grupy Greena i premiery tamtego albumu) oraz oczywiście klasykach – odpalone w pierwszej części koncertu „Territory” zrobiło należyty popłoch pod sceną i świetnie zapowiedziało kolejne stare hiciory. Sepultura brzmiała świetnie, wybornie prezentował się Kisser, archetyp gitarzysty metalowego, który ciął z nóg riffami, ale nie żałował też solówek, a zdarzyło mu się nawet popisać na klasycznej hiszpańskiej gitarze. Miałem wrażenie, że Sepultura rozkręcała się z minuty na minutę. Zaczęli z przytupem, ale potem sceniczny luz tylko rósł. Green dominował nad sceną, zajmując dla siebie przestrzeń w środku. W przerwach między utworami nie był wylewny, ale nie musiał, bo publiczność była wystarczająco rozochocona. Trochę konwersował z Kisserem, zapowiadając choćby blok numerów z „Against” („Against”, „Choke”, „Boycott”), czy grane już w sekcji bisów „Ratamahatta”. W niektórych utworach wspinał się na poziom perkusji, by okładać pałeczkami ustawiony tam dla niego bęben. A propos bębnów – bardzo ciekawił mnie Eloy Casagrande. Imponowało mi to, co widziałem w internecie, imponowało mi to, co w jego wykonaniu słyszałem na dwóch ostatnich płytach Sepultury. Po koncercie mogę powiedzieć, że ten gość to chodzące złoto. Jest szalony, kreatywny, nie boi się nieoczywistych rozwiązań, a przy tym wszystkim jest piekielnie mocny i precyzyjny jak automat. Nie powinniśmy się dziwić. Sepultura zawsze miała rękę do perkusistów, a jako dobro narodowe Brazylii w razie potrzeby może sobie wybrać zawodnika spośród kwiatu narodu, który ma 207 milionów mieszkańców i rytm we krwi. Można więc podejrzewać, że ławka rezerwowych na tę pozycję jest długa. Ale rezerwowego na szczęście nie trzeba, bo Casagrande najzwyczajniej w świecie wymiata.
O ile klasyki, jak to klasyki, miażdżyły (czy ktoś spodziewał się czegoś innego po „Territory”, „Desperate Cry”, „Arise”, „Refuse/Resist” czy „Roots”), to ciekawie zabrzmiały też nowsze rzeczy. Zadziwił mnie „Kairos”, który wypadł jakby powstał jeszcze w erze starej Sepultury. Odstawały zaś numery z „Machine Messiah” – przede wszystkim ze względu na puszczone z sampla orkiestracje. Brzmiały więc inaczej, ale w gruncie rzeczy na tyle dobrze, by zachęcić mnie do przypomnienia sobie tego albumu. No i wymienione wcześniej evergreeny zespołu, niektóre zresztą nieco rozbudowane, z nieco urozmaiconymi koncertowymi aranżacjami, to liga sama dla siebie. Dość powiedzieć, że Sepultura zakończyła bisy grając „Roots” – nie mogło być inaczej. Jeśli ktoś ma wciąż wątpliwości co do formy Brazylijczyków, niech powie to w twarz Derrickowi Greenowi i zniknie z tej ziemi.