Podziemie rządzi się swoimi prawami. Jedne zespoły ledwie powstaną i już robią mocne zamieszanie, jak warszawska Black Tundra, inne istnieją na papierze od lat, dorobek mają pod względem ilościowym marny, a rozpadają się w ciszy, wydając świetny, niesztampowy album, jak bielski Unipolar Manic-Depressive Psychosis.
Black Tundra (2017)
Black Tundra
Jestem przekonany, że większość rodzimych fanów wszelkiego rodzaju stonerów, doomów i sludgy dość aktywnie śledzi scenę, dlatego zapewne dla wielu z nich Black Tundra nie będzie już żadną nowością, zważywszy na fakt, że album ukazał się w Internecie w kwietniu. Ja też do wakacji zdążyłem już Czarną Tundrę obsłuchać, obtańczyć i obśpiewać, ale kiedy nieoczekiwanie na swoim biurku znalazłem płytkę, najwyraźniej wysłaną mi przez zespół, poczułem się zobowiązany do opisania tegoż dzieła.
Black Tundra, moi drodzy, to kwartet doomowo-post-metalowy (wrócimy do tego, nie bójcie się). Choć album o tym samym tytule to jego debiut, a sama czwórka panów zebrała się pod tą nazwą zaledwie w zeszłym roku, to przynajmniej dwóch członków grupy ma za sobą staż w innych zespołach – za garami zasiada były perkusista Dopelord, basistą i wokalistą jest zaś członek zdecydowanie mniej znanego Hidden Haze. I w ten sposób już mniej więcej wiemy, czym Black Tundra się parają.
W zasadzie od samego początku do samego końca albumu Black Tundra uparcie trzymają się doomowej konwencji, tu i tam zaprawionej stonerowym sznytem lub post-metalowym pomysłem. I choć stylistyczny stelaż dla muzyki jest jasny, to kwartet ma różne pomysły na to, jak się w nim poruszać. Ogromniaste, chropowate brzmienie sludge’owego potworka „Before the Fall” potrafi zamienić się dzięki czarom rzucanym przez muzyków w powolnego, zwalistego post-metalowego kolosa „Black Tundra” (dla jasności tłumaczę, że zespół Black Tundra ma na albumie „Black Tundra” utwór „Black Tundra”), a niecałe sześć minut później jest już stonerowym wałeczkiem „Blinded by the Northern Lights” o wydźwięku nieco jaśniejszym. Jak się domyślacie, chłopaki nigdzie się nie spieszą, skupiając się raczej na wykuwaniu riffów i rytmów stabilnych jak kowadło oraz ewentualnym wypełnianiu wolnych przestrzeni odpowiednim hałasem. Na dodatek mam wrażenie, że lubią swoje atuty odsłaniać powoli – niby od pierwszych sekund albumu wiemy czego się spodziewać i możemy z góry zakładać, że nie pojawi się tu sopranistka ani raper, ale jednak zespół sączy nam najsmakowitsze łyki oszczędnie, kokietuje, chcąc utrzymać uwagę słuchacza do końca. Specyfika tej muzyki w dużej mierze polega na powtarzalności, która niewprawnego słuchacza może znudzić, bo ile można klepać ten sam riff, a jednak ekipy takie jak Black Tundra w jakiś sposób wtłaczają pod kolejne repetycje napięcie i dozują atrakcje. Wokale pojawiają się z rzadka, równie nieczęsto w słuchawkach zawita jakaś melodia, ale jak już się pokażą, to cieszą podwójnie, jak znalezienie skwarka w cienkiej zupce z baru mlecznego. Pojawiające się tu i ówdzie gitarowe melodie i partie wokalne nakierowane są jednak na dociśnięcie i tak gęstego klimatu. Świetnie ilustruje to „Circling the Dead”, utwór tak pełen desperacji, jak gdyby został nagrany przez jakąś stonerową wersję My Dying Bride. Black Tundra debiutuje więc naprawdę zacnym krążkiem.
Z dziennikarskiego obowiązku dodam, że album nagrywał i miksował mistrz Haldor Grunberg, w „No Down” ponoć pojawia się Cheesy Dude aka Seru aka Piotr Sadza z Belzebong, a cudna okładka powstała na bazie grafiki Marcina Kulikowskiego.
distract.demolish.degrade (2017)
Unipolar Manic-Depressive Psychosis
Wspomniany Haldor Grunberg maczał też palce w albumie „distract.demolish.degrade” grupy o dźwięcznej, pełnej marketingowych walorów i łatwej do zapamiętania nazwie Unipolar Manic-Depressive Psychosis. Marketing zresztą akurat w tym przypadku się nie przyda, bo zdaje się, że zespół zdążył się rozlecieć jeszcze przed wydaniem albumu, który to nawet jest oznaczony mianem „the final chapter”. Pośród personaliów najbardziej kojarzeni mogą być wokaliści – pierwszy były, czyli Pachu, którego możecie znać z niedocenianego Vedonist oraz Huge CCM i None, oraz drugi były, czyli K-vass, będący także gardłowym w Moanaa.
Zacznijmy od tego, że w skład UM-DP wchodziło dwóch basistów. Naraz. I to już rodzi kilka pytań, na które odpowiedzi może przynieść jedynie zapoznanie się z muzyką zespołu, aczkolwiek mi akurat nie przyniosło. Muzyka grupy lubi być psychodeliczna, choć chyba nie aż tak, jak twierdzą niektórzy recenzenci. Więcej tu moim zdaniem elementów progresywnych, troszeczkę solidnego groove, ale wszystko jest zmieszane w nieprzesadnych proporcjach. Przy pierwszej lekturze „d.d.d.” w moją świadomość najbardziej wbił się numer „Werewolf Party”, napędzany drapieżnym i ciekawym riffem, troszeczkę jednocześnie odsuwający psychodelię na bok. Przy kolejnych przesłuchaniach coraz bardziej doceniałem poplątane ze sobą mniej oczywiste pomysły, jak nieco rozedrgane wokale w „Psychodelic Battleship vs. The Space Mutants”, post-metalowe poszukiwania w „Matador”, które przeradzają się chwilami w rzetelną metalową jatkę na dwie stopy, i obecne w zasadzie wszędzie bardzo rockowe riffy, mocno trącące alternatywą lat dziewięćdziesiątych – w poszukiwaniu tychże odpalcie choćby „Assault X” albo „Narcoleptic Bazooka Princess”. Nóżka sama chodzi, a głowa się dziwi, że w tym dusznym, nieco industrialowym surowym brzmieniu odnalazła garść rock’n’rolla. W tym miszmaszu kwintet nie zapomniał o zwyczajnej, pospolitej chwytliwości i najprostszej frajdzie z prostego rytmu czy wpadającej w ucho melodii.
Zaskakujące, że tak ciekawy i pełen kontrastów krążek nie wzbudził atencji w podziemiu. Pomysłów zawartych w tych niecałych 35 minutach starczy naprawdę dla wszystkich, a jednocześnie nie ma się poczucia chaosu. Być może jest tak dlatego, że sama nazwa zespołu sprawia, że oczekujesz czegoś totalnie porytego. Kiedy więc dostajesz muzykę żywą, różnorodną, ale poskładaną bezszwowo z zupełnie strawnych elementów, cieszysz się podwójnie. Tak naprawdę ta lekkość w odbiorze sprawia, że Unipolar Manic-Depressive Psychosis można uznać za oryginalny alternatywno metalowy band. „damage.demolish.degrade” jest ciekawą porcją fajnie napisanej i zarejestrowanej muzyki, za którą tkwi jakiś nieoczywisty zamysł. Nie wiem, co się zadziało w obozie UM-DP, ale wiem, że szkoda. Z drugiej strony zespół przynajmniej nie schodzi ze sceny z poczuciem źle wykonanej roboty.
Obie płyty możecie sobie odsłuchać lub nabyć za grosze na profilach zespołów na portalu Bandcamp, do czego zachęcam.