(Metal Mind Productions)
J.D. Overdrive podobali mi się najbardziej, gdy nazywali się jeszcze inaczej, ale podobnie. Potem zwykle byłem nieco zawiedziony, ale nie na tyle, żeby nie wpaść na koncert, gdy byli w pobliżu albo nie kupić płyty, kiedy wychodziła. Zatem „The Kindest of Deaths” sprawdziłem i z satysfakcją stwierdzam, że to najlepszy krążek w ich niedużym póki co katalogu.
Płyta zaczyna się ciężkim jak życie bluesem, by za chwilę zacząć przetaczać się po Bogu ducha winnym słuchaczu natłokiem alkoholowo-południowych riffów i krzyków Susła. A bo właśnie – jedna ze zmian w J.D. Overdrive to fakt, że Suseł połowę swojego śpiewania zamienił na krzyk. Zespół zyskał dzięki temu na bezpośredniości i utracił pretensjonalność, czyli odniósł podwójny zysk. Muzycznie kwartet wciąż zapatrzony jest w dokonania sceny z okolic Nowego Orleanu, chociaż na przykład taki „The Greater Good” to raczej hołd złożony Clutch. Widać zatem, że J.D.O. nie mają klapek na oczach i uszach, chętnie sięgają po rozwiązania, które dodają smaczku ich muzyce. Potrafią grać ciężko i sążniście („Demon Days”, „Wreckage. Part II”), ale potrafią też wystrzeliwać szybkie petardy, jak „The Fury In Me”. Pośrodku z kolei znajdują się te kawałki, którym bliżej do dokonań Orange Goblin, czyli bujające metalowe kolosy obudowane energicznymi i w gruncie rzeczy dość pogodnymi riffami.
„The Kindest of Deaths” to też świetna lekcja pisania piosenek. Nic nie wystaje, nie kole w uszy, a dzieje się tu sporo. Wystarczy odpalić tytułowy utwór, który trwa prawie dziewięć minut – przecież ten czas trzeba jakoś zabudować. I chłopaki robią to świetnie, dorzucając kolejne charakterne riffy, melodie, różnicując tempa, budując napięcie. Potrafią przytłoczyć, ale i czasami wpuścić nieco powietrza, zaatakować riffem i zrobić nieco więcej miejsca, nawiązać do klasyki, by za chwilę czerpać z nowszych dokonań. Powoli też zaczynają się rozpychać łokciami, bo wyrastają już ze stylistycznej klateczki, w której swoją przygodę zaczynali. Stają się bytem samoistnym, coraz trudniej ich już bezpośrednio porównywać do bardziej zasłużonych zespołów. To dobrze. Jeśli pójdą za ciosem, to następny krążek może ich doprowadzić daleko. Jeśli nie, to ugruntują swoją pozycję najbardziej południowego zespołu w Polsce. A póki co trzeba się cieszyć z „The Kindest of Deaths”, bo kto wie, czy nie będzie to kamień milowy dla J.D. Overdrive.