Debiutancka płyta Marka Napiórkowskiego „NAP” może zaskoczyć tych, którzy spodziewali się większej dawki ostrego wymiatania w jazz-rockowym stylu. Urzeknie natomiast tych odbiorców, którzy docenią liryczną stronę gitarzysty, który na tej płycie gra bardzo „odkryty”. Barwa gitary popularnego „Napióra” stwarza klimat zamyślenia i refleksji, ale w większości partii solowych dźwięki bynajmniej dalekie są od popowego czy smooth-jazzowego „smęcenia”. Gitarzysta gra „z zębem” mają w tle doskonałą sekcję, która znakomicie akcentuje i napędza utwory. Robert Kubiszyn gra niezwykle czujnie i serwuje bardzo interesujący akompaniament na poziomie Jimmy Johnsona, częstując też w kilku utworach (np. Proxima parada) świetnymi solami. Co do kompozycji – zdarzają się w nich takty przypominające dokonania jazz-rockmanów lat 70-tych (Proxima parada), klimaty Pata Metheny (Wciąż się śnisz) czy echa „studyjnych” klimatów a la Larry Carlton (Twist or blues). Są pastelowe, miękkie, ale z charakterem i bardzo miłe w odbiorze, bo płyty słucha się „bez zgrzytów” od pierwszego do ostatniego utworu. Gdy dokładnie wsłuchacie się w tło odkryjecie wiele smaczków aranżacyjno-brzmieniowych, które budują klimat (brawa dla Tomasza Kałwaka!). Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że z Marek Napiórkowski staje się dla rodzimej gitary kimś na miarę Larry Carltona: jest wyważonym, inteligentnym muzykiem, który znakomicie sprawdza się nie tylko jako sideman, mający własne zdanie i brzmienie, ale i muzyk solowy umiejętnie operujący klimatem. Czy kolejne płyty potwierdzą tę tezę?
Piotr Nowicki