Paco de Lucia – ojciec współczesnej gitary flamenco – po dwóch latach milczenia wrócił na scenę z nową płytą i trasą koncertową. Geniusz gitary z Algeciras obył kilkadziesiąt koncertów w Ameryce Północnej i, jak zapowiadał – będzie to jego ostatnia trasa koncertowa (nie wiadomo jednak, czy ostatnia w ogóle, czy ostatnia tamtego roku). Tym razem nie występował już ze swoim sekstetem lecz z zupełnie nowymi, młodymi muzykami, była to więc zupełnie inna muzyka i zupełnie inny Paco.
Taka jest właśnie jego najnowsza płyta będąca 27 pozycją w jego dyskografii i pierwszą solową od ukazania się albumu „Luzia” w 1998 roku. Paco przygotowywał materiał na płytę w zaciszu swego domu w Cancún w Meksyku, gdzie mieszkał i nurkował przez ostatnie 4 lata swego życia. Przebywając w takich rajskich warunkach, w idealnym klimacie, 300 metrów od plaży, tylko w towarzystwie swojej żony i maleńkiej córki, potrzebował dwóch lat, aby za pomocą gitary i komputera skomponować osiem nowych, różnorodnych utworów.
Album miał początkowo nosić nazwę „Al Yazirat” (arabska nazwa jego rodzinnego miasta Algeciras), lecz ze względu na sytuację na Wschodzie w wydawnictwie nie chciano nawet o tym słyszeć. Ostatecznie album nosi tytuł „Cositas Buenas” (dobre małe sprawy) i zawiera w sobie kilka zaskakujących elementów, których nie znajdziemy na poprzednich płytach.
Do najciekawszych należy z pewnością obecność nieżyjącego już od ponad 10 lat największego mistrza śpiewu flamenco – Camarona (Que Venga El Alba), z którym Paco pracował od końca lat 60. Dzięki technologii cyfrowej można było wykorzystać i wyedytować zarejestrowane wcześniej materiały dźwiękowe, które nie zostały nigdy wydane. Do tego utworu Paco zaprosił gitarzystę Tomatito, który przez ostatnie 18 lat towarzyszył śpiewakowi. To właśnie w takim składzie nagrywali najciekawsze albumy mistrza Camarona. Wszyscy, którzy znają takiego de Lucię, jak z płyty „Friday Night…”, usłyszą na płycie kogoś zupełnie innego. Paco znany zawsze ze swej szybkości zagrał tu tylko dwa krótkie przebiegi picado. Album oparty jest przede wszystkim na bardzo zaawansowanych zawiłościach rytmicznych i melodycznych, a wśród całej jego dyskografii dzieje się tutaj najwięcej ciekawych rzeczy pod względem harmonicznym i wokalnym.
W kompozycji Antonia, dedykowanej swojej córce, Paco podobnie jak na poprzedniej płycie po raz kolejny śpiewa. Notabene śpiew flamenco, który sam kocha bardziej niż gitarę (zawsze chciał być śpiewakiem) pojawia się w prawie wszystkich kompozycjach oraz jest niezmiernie dynamiczny i ekspresyjny. Takie krótkie motywy przewodnie śpiewane np. w Volar i Antonia należą do najciekawszych, jakie słyszałem. Wśród zaproszonych gości obok najlepszych wokalistów pojawili się też znakomici instrumentaliści – trębacz Jerry Gonzalez (Casa Bernardo) i jazzujący gitarzysta Juan D’Angelica, z którym Paco zagrał bardzo misternie zaaranżowaną rumbę El Dengue.
Muzyka albumu jest bardzo pogodna, natomiast oszczędne instrumentarium i prosta sekcja rytmiczna, która praktycznie sprowadza się tylko do palmas i cajonu sprawia, że album brzmi naturalnie i przejrzyście. Warto też dodać, że jest to do tej pory najlepiej zrealizowany dźwiękowo album Paco. Sam gitarzysta gra bardzo spokojnie i nie popisuje się techniką, praktycznie większość jego partii gitary została zagrana kciukiem. Potęga gry de Lucii ukryta jest w detalach – w sposobie prowadzenia melodii i zaskakujących rozwiązaniach rytmicznych. „Cositas Buenas” ukazuje de Lucię jako bardzo dojrzałego muzyka, pomimo iż obecnie jest wielu gitarzystów o podobnym poziomie technicznym, nikt nie jest w stanie dorównać mu w sposobie frazowania, budowania napięcia i dynamiki. Po raz kolejny, 56-letni już Paco potwierdził swój absolutny talent i kolejną płytą wzbogacił historię współczesnej gitary flamenco.
Michał Czachowski