(Interscope Records)
Gitara: Eddie Van Halen
Bas: Wolfgang Van Halen
„Tattoo, tattoo…” tak człapie wracający do gry wielki rockowy dinozaur, którego wielki uśmiech oraz zamiatający riffami ogon uzbrojony w gitarę był przez wiele lat symbolem rock’n’rolla. Szkoda, że na nowej płycie Ed Van Halen zamiast wrócić do momentu, w którym praktycznie zawiesił karierę na kołku (niebyt po płycie „Van Halen III”) i rozpocząć od tego momentu pisanie swojej gitarowej historii zdecydował się na dyktowany potrzebą rynku, sentymentalny powrót do pomysłów sprzed trzech dekad. Może gdyby uwolnił się od duchów (czytaj: wokalistów) przeszłości i znalazł jakiegoś śpiewającego dzieciaka w wieku swego syna mógłby zrobić krok naprzód. Tak jak np. kolega po fachu Neal Schon, który przeżywa drugą młodość ze swym Journey i na brak kasy nie narzeka.
Żeby choć częściowo zrozumieć Eddiego & Co trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie jakiego Van Halen potrzebuje rynek? Tego z Hagarem? To wybór mniejszego zła, ale po harcach Red Rockera z Chickenfoot byłoby to niezbyt efektowne. Zatem pozostał powrót do Lee Rotha, którego Edward ma podobno serdecznie dosyć, ale od czasów płyty 1984 szerokie rzesze fanów Van Halen elektryzowała tylko wieść o ewentualnych, ponownych nagraniach właśnie z pierwszym wokalistą. Płyta ma nam przypomnieć o starych dobrych czasach, gdy Van Halen był w rockowym panteonie gitarzystą numer 1 stąd i nie dziwota, że z braku laku pierwsze numery na płycie to kompozycje wzięte ze starych demówek. Rozumiem, że zarówno wokalista jak i gitarzysta już się zestarzeli i próżno oczekiwać młodzieńczej energii, ale sami przyznacie, że Lee Roth obecnie to trochę sztucznie wygłupiający się dziadek o słabnącym głosie bez polotu sprzed ponad 20 lat.
W „Tattoo” nie wygląda to mimo wszystko aż tak źle. Edek wymiata jadąc starymi patentami, prosty riff jakoś się broni dobrą realizacją. „She’s the woman” wznieca z początku żar jak… stary Van Halen, bo i utwór leżał w archiwach niczym wino i niczym dobre wino dojrzał.
Środkowa sekcja taka sobie, a harce Eda w podkładzie niczym wyciągnięte 1:1 ze starej demówki. „You and your blues” gitarowo średni, bridge wymyślony jak na moje ucho przez Lee Rotha, ale solówka jak na Van Halena oszczędna i niczym światełko w tunelu dająca nadzieję na wydobycie się z wyświechtanych, tappingowych obiegników.
„China town” trochę zaskakuje choć w utworze dużo jest chaosu, może właśnie tak niektórzy odbierają ruchliwą, chińską dzielnicę? Ed i Wolfie próbują na wstępie i w kadencji naśladować tandem Vai & Sheehan, ale jeśli miałbym być zgryźliwy to na rewanż panowie już trochę za późno. „Blood & fire” to wycieczka na film „Wild life”. Z tej ścieżki dźwiękowej pochodzą pomysły na tę piosenkę. Solówka zresztą też ma w sobie archiwalną woń bibliotecznej „zleżałości”. „Bullethead” mógłby… zaśpiewać Gary Cherone i chyba wypadłby w nim najlepiej. W refrenie mam zresztą deja vu, że słyszę wokal… Hagara. I to wszystko o tym utworze. Riff w „As is” zalatuje mi przeróbką patentu z „Oh well” i nic poza tym. Dramat jest, owszem, ale z grą Edka, który niczego po prostu w tym utworze nie proponuje. „Honeyswieetbabydoll” to wreszcie Van Halen, na którego czekałem. Zaczynający się niczym Buckethead, wreszcie odmienny charakterem od tego co już dobrze znamy, ciemny, brudny i ciężki niczym ostatnia dekada w życiu gitarzysty. Taki Ed, grający z podobnym zacięciem jak niektórzy metalowcy na przestrojonej w dół gitarze, piszczący i świszczący przekonuje mnie do siebie po raz pierwszy na tej płycie. Kolejny, „The trouble” też właściwie jest niezły, bo choć wracają znajome, „Edkowe” patenty to jednak jest w nim coś, ciągnący do przodu riff, jakaś historia, jakieś napięcie choć refren jest beztroski, ot Lee Rothowski po prostu. Wątpię jednak czy tak „plastyczny” numer będą w stanie zagrać na żywo. „Outta space” zagrany z wigorem ma też także odpowiednie, rasowe „p…dolnięcie” choć Roth jak w wielu momentach na tym krążku nie porywa, a solówka jest trochę „odwalona” tj poskładana ze znanych patentów. Patenty z akustykiem w „Stay frosty” słyszałem lata temu na „Woman and children first” i stękający Roth wrażenia na mnie nie robi choć narrację prowadzi zgrabnie jak za starych, dobrych czasów. No i zapewne amerykanom taki luźny, rock’n’rollowy poganiacz pewnie przypadnie do gustu. W „Big river” niewiele się dzieje aż do środkowej sekcji kiedy gitara wychodzi na pierwszy plan, funkowy riff Eda i takiż pochód basu dają kopa prosto w szczękę i nawet znajome rozwiązania w solówce nie bolą. Od tego momentu utwór zaczyna mi się podobać, no i w finale Ed szaleje jak za starych, dobrych czasów… „Beats workin'” trochę mi przypomina Aerosmith, ale poza tym niestety bez rewelacji. Solidna produkcja, posmak coca-coli (czytaj: dawnego Van Halen) i tyle.
To nie jest aż tak słaby album jak się tego spodziewałem, ale te parę lepszych momentów i jedna naprawdę dobra piosenka to zdecydowanie za mało. Szczególnie, że czekaliśmy na tę cierpliwie przez tyle lat i jak znam życie Edward Van Halen mógłby nam opowiedzieć wiele innych, być może mocnych i brudnych historii. Zastanawiam się czy nie chce? Czy może już nie potrafi?
Piotr Nowicki