Green Day – amerykańskie punk-rockowe trio pojawiło się w krakowskiej Tauron Arenie 21 stycznia 2017 roku. Koncert był częścią trasy promującej najnowszą, bardzo udaną płytę – „Revolution Radio”.
Kilkunastotysięczną publiczność do boju zagrzewał kwartet The Interrupters – ich półgodzinny set utrzymany w stylistyce mariażu ska i punka był ciepło przyjęty przez widzów, eleganccy panowie w krawatach ślicznie podskakiwali i biegali po scenie wymachując gitarami, co nie przeszkadzało im w zapewnieniu świetnego akompaniamentu dla uroczej frontmanki, Aimee Allen.
Po krótkiej technicznej przerwie krakowską halą zawładnęło Green Day. Na scenie pojawiło się sześciu muzyków – koncertowe brzmienie zespołu wspomagali klawiszowiec, drugi gitarzysta oraz wokalista śpiewający „chórki”, który również kilkakrotnie podczas ponad dwugodzinnego koncertu sięgał po gitarę akustyczną.
Krótko mówiąc – to był świetny koncert. Pomimo, że rok 2017 dopiero się zaczyna i kalendarz koncertowy w naszym kraju na najbliższe miesiące znowu jest całkiem imponujący, można zaryzykować tezę, że występ punkrockowców pod Wawelem śmiało może pretendować do miana jednego z najlepszych koncertów sezonu w Polsce.
Lider grupy, czterdziestopięcioletni Billie Joe Armstrong to wzorzec genialnego kontaktu z publicznością. Od momentu pojawienia się na scenie po ostatnie zagrane tego wieczoru dźwięki nie dawał sobie taryfy ulgowej. Świetna, pozytywna energia, kapitalna interakcja z ludźmi, poczucie humoru, idealne dyrygowanie zachowaniem całej publiki, która wcale tłumnie zapełniła płytę i sektory. Wśród słuchaczy dało się zauważyć przede wszystkim „młodziaków” i „średniaków”, ale nie brakowało też „starszaków”, którzy słuchali Green Daya ponad 20 lat temu, gdy sami byli w liceum, a dziś przyszli na koncert ze swoimi dziećmi w wieku – użyjmy po raz ostatni tego określenia – gimnazjalnym.
No właśnie – paradoksalnie Green Day nie ma łatwo, bo pomimo milionów fanów na całym świecie i osiągnięcia w show businessie statusu gwiazdy zapełniającej bez problemu wielotysięczne audytoria cały czas spotykają się pewnie z opiniami co bardziej „offowych” słuchaczy, którzy jak zwykle w takich przypadkach będą zarzucać grupie „upopowienie” i „sprzedanie się” oraz udowadniać, że przecież są inne, bardziej radykalne, artystowskie i „prawdziwe” orkiestry. Pewnie tak, ale co z tego ? Być może dlatego, że sam oddanym fanem GD nie jestem i wybierałem się na ten koncert bez jakichś większych oczekiwań, Billie z kolegami bardzo mnie do siebie przekonali i spowodowali, że po koncercie opuszczałem halę w świetnym nastroju.
Zaczęło się od „Know your enemy” z płyty „21st Century breakdown”, a potem już było tylko z górki. Szybkie, ostre, świetnie zagrane i zaśpiewane numery od czasu do czasu łagodzone brzmieniem gitar akustycznych i spokojniejszymi numerami. Oczywiście panowie słyną ze swojego zaangażowania społeczno-politycznego, i udowodnili, że nie tracą żadnej okazji, żeby fanom prezentować swoje postawy i opinie. Cała hala miała okazję pokrzyczeć sobie „No Trump!”, jedna z piosenek była poświęcona odbywającemu się tego dnia w USA Marszowi Miliona Kobiet. Generalnie nie ma się co dziwić, że Green Day nie zostało zaproszone do uświetnienia swoim koncertem uroczystości zaprzysiężenia nowego prezydenta USA. Artysta wielokrotnie wykrzykiwał przez mikrofon, co można by zrobić z Donaldem Trumpem, wypowiadał się także na temat wielu innych złych rzeczy, które cały czas istnieją na świecie – przeciw rasizmowi, seksizmowi, homofobii. Oczywiście szybciutko na scenie pojawiły się polskie flagi, pięknie i dumnie prezentowane przez muzyków, a wśród publiczności dało się zauważyć również flagi Ukrainy czy… Sardynii.
Malowniczy basista Mike Dirnt dzielnie sekundował Billiemu. Świetny bębniarz Tre Cool zajmował centralne miejsce na podwyższeniu w drugiej linii sceny, a za nim kolejno podziwialiśmy najpierw wielką płachtę z radiomagnetofonem znanym z grafik związanych z najnowszą płyta, następnie trzy wersje transparentów z nazwą zespołu, na koniec zastąpione planszą z różnokolorowymi diodami również wyświetlającymi szyld bohaterów wieczoru. Dynamiczny koncert był kapitalnie przygotowany jeśli chodzi o stronę wizualną – naprawdę znakomicie zrealizowane światła i sporo pirotechniki – scena „ziała ogniem”, ociekała iskrami i grzmiała od petard jak każde polskie powiatowe miasto na dzień przed Sylwestrem. Panowie często zmieniając instrumenty wbiegali na rampy wpuszczone między publiczność, szybciutko na scenie pojawili się widzowie zaproszeni przez Biliego na scenę. Na samym początku jeden z fanów został wciągnięty na scenę i śpiewał wspólnie z Armstrongiem, później na scenie pojawiła się dziewczyna, która wcale udanie wyśpiewała „Longwiev” i poczuła się tam na tyle pewnie, że mistrz ceremonii z niegasnącym uśmiechem musiał zareagować i żartobliwie rzucił „Give me my damned microphone back”. Ale największym szczęściarzem okazał się młodzieniec, który przedstawił się jako „Christopher”, więc niewykluczone, że jest swojskim Krzyśkiem. W którymś momencie Armstrong zapytał, czy są pod sceną jacyś gitarzyści, którzy potrafią zagrać trzy proste akordy. Oczywiście chętnych było wielu, na scenę zaproszono wspomnianego młodzieńca, który przejął od Billiego gitarę i z powierzonego zadania wywiązał się na tyle profesjonalnie, że po zakończeniu piosenki usłyszał, że może sobie ten instrument zatrzymać na zawsze.
Na szczęście trio nie skupiło się na odgrywaniu numerów z nowej płyty i polska publika otrzymała przekrój tego, co w twórczości zespołu najważniejsze i najbardziej pożądane. Nie zabrakło kompozycji z płyt „Kerplunk”, „Nimrod”, „Dookie” po oczywiście mocną reprezentację z krążka „American Idiot”. Po podstawowym secie panowie na chwilę zniknęli w garderobie, by powrócić z bardzo solidną porcją bisów, a podczas kończącego wieczór „Good riddance (Time of Your life)” armatki umiejscowione pod sceną wystrzeliły biało-czerwonym konfetti.
Oczywiście nie wstydźmy się tego, że znowu jako publiczność byliśmy najlepsi :). Kilkunastotysięczny tłum szczęśliwych ludzi, świetnie znających repertuar i wyśpiewujących z muzykami większość kompozycji, świetne reagowanie fanów na to, co się działo na scenie niewątpliwie udzielało się muzykom. Tylko jacyś wyjątkowi maruderzy mogli wyjść z krakowskiej hali niezadowoleni. Często w wywiadach panowie wypowiadają się, że lubią grać w Polsce i świetnie czują zaangażowanie słuchaczy znad Wisły. Mam szczerą nadzieję, że przy najbliższej okazji Green Day znowu zagra dla Polaków. O ile nie pobiegnę dziś do sklepu, żeby czym prędzej kupić całą dyskografię „Grindejów”, to na pewno stałem się zdeklarowanym fanem koncertowego wcielenia tych dżentelmenów i nie przegapię następnej okazji, żeby tą erupcję radości i pozytywnej energii znów zobaczyć i usłyszeć na żywo.
tekst. Sobiesław Pawlikowski
foto. Ada Kopeć-Pawlikowska