W poprzednim miesiącu prezentowaliśmy arcyciekawy mariaż Travelera z ESP, którego efektem było wiosełko Traveler LTD EC-1. Całkiem nieźle grało, manualnie jak zwykle bez większych powodów do reklamacji, a jakościowo to już tradycyjnie gitarowy hi-end. Tym razem przed oczami mamy „ostatni krzyk mody” – Traveler Travelcaster, kolejne nawiązanie (aż nadto wyraźne) do gitarowego klasyka.
Ależ to zleciało! Firma Traveler Guitar obchodzi właśnie swoje dwudziestopięciolecie! Ćwierć wieku temu Leon Cox stworzył prototyp pierwszego Travelera, który trzy lata później wpadł w oko Coreyowi Olivierowi, który z kolei wraz z Careyem Nordstrandem (tak, z tym Nordstrandem) rozkręcił rzeczony interes. Panowie nie szczędzili trudu, by zachęcić sklepy do sprzedaży travelerów i wysiłek się opłacił – okazało się, że trafili w niszę i dobrze wyczuli zapotrzebowanie ludzi na tego typu instrumenty. Genialny w swojej prostocie pomysł Coxa zadziałał i następne dwadzieścia lat mógł się on skupić na tym, co kochał najbardziej – wdrażaniu nowatorskich pomysłów i aplikowaniu innowacji w jakże konserwatywny gitarowy rynek. Efektem są jedyne w swoim rodzaju gitary, nie do podrobienia i nie do pomylenia z żadną inną marką. Tak samo jest z naszym travelcasterem – nie każdy instrument zrobił taką furorę na NAMM Show 2017, jak nowy Traveler Travelcaster. Nic zaskakującego – patrząc na tego kompaktowego i stylowego sześciostrunowca, zaprezentowanego przez znanego producenta, można mieć tylko bardziej intensywne odczucia z kategorii emocjonalnych: uwielbienie, tudzież szok i niedowierzanie.
Komfort
Kto kiedykolwiek trzymał w dłoniach travelera, wie, że mamy tu najlepszy przykład ekstremalnej mobilności i braku uciążliwości w podróży, połączony z grywalnością porównywalną z pełnowymiarowymi instrumentami. Delikatne korekty naszego aparatu gry (przede wszystkim prawej dłoni, która nie ma podparcia na korpusie (którego nie ma) dają się w miarę szybko opanować i to, co pozostaje, to radość z gry w pokoju hotelowym czy zespołowym busie podczas trasy. W przypadku travelcastera po raz pierwszy mamy normalną główkę gitary z kluczami, co umożliwia nam w końcu normalne strojenie. Patent ze stroikami w korpusie instrumentu jest na pewno dobry dla zmniejszenia gabarytów, ale strojenie zabiera wówczas więcej czasu. Tutaj robimy to automatycznie. Całość jest leciutka, dobrze wyważona, no i ma normalną fenderowską skalę (menzura 25,5 cala), także travelcaster zawieszony na pasku nie przysparza żadnych niedogodności. Jeśli dodamy do tego stabilność stroju podczas bendingu, no i świetną grywalność, którą przede wszystkim umożliwia kształt przekroju szyjki, okazuje się, że to wszystko są zalety, które doceni każdy gitarzysta, a nie tylko biznesmen w podróży. Jest to jednocześnie największy z dotychczas zrealizowanych elektrycznych travelerów i dlatego czujemy się z nim i wyglądamy (dla wielu z nas ma to duże znaczenie) dość naturalnie. Jest o 35% lżejszy niż oryginał Fendera i tylko o 15% krótszy, ale jakimś cudem mieści się w dwa razy mniejszym futerale, co w czasie podróży ma znaczenie zasadnicze. Brakuje w nim tylko slotu aux, do którego przyzwyczaili nas jego poprzednicy, w który można by wprowadzić sygnał metronomu czy automatu perkusyjnego. Jest to zauważalny brak, ale w zasadzie stanowi on jedyny minus, jeżeli nie liczyć nijakiego kształtu główki, nad którym wspaniałomyślnie opuszczam teraz kurtynę milczenia…
Budowa
Producent podaje, że powstanie Travelcastera Deluxe było „zainspirowane sześćdziesięcioma latami tradycji i dziedzictwa”. Cóż, ja bym raczej powiedział, że jedynie wizjonerstwo i odwaga projektantów było siłą sprawczą tego projektu, a nie sześćdziesiąt dekad istnienia marki Fender. Nie wiem, czy nie jest to najodważniejszy z dotychczasowych pomysłów, bo choć na przykład poprzednie model (w szczególności speedstery) to arcyciekawe realizacje, to porwać się na taki plan? Maska strata zamiast korpusu… Jak to w ogóle dotykać? Każdy, kto ma choćby minimalne pojęcie o gitarach, od razu widzi w czym rzecz, jednocześnie może poczuć się zaniepokojony, no bo jak to: na zdjęciach widać, że prawe przedramię opieramy na… plastikowej maskownicy gitary! Nic podobnego – to regularny drewniany korpus gitary o słusznej grubości, w kształcie dopasowany idealnie do maski stratocastera. Gdy mija już zaskoczenie związane z kształtem korpusu, dostrzegamy kolejny ewenement – mostek, który jest jakby… zawieszony w powietrzu! Specyficzny montaż (dwa punkty podparcia) i solidny metalowy blok pozwalają jednak spełniać mu swoje zadanie i utrzymywać sustain na zadowalającym poziomie. Jeśli chodzi o drewno, to mamy tu do czynienia z topolowym korpusem i klonową szyjką połączonymi metodą bolt-on.
Travelcaster ma trzy single na ceramicznych magnesach oraz pięciopozycyjny przełącznik konfiguracji pracy pickupów, taki jak w większości stratów. Instrument ma dwa warianty kolorystyczne – czarny i surf green oraz pokrowiec w zestawie.
Brzmienie
Umówmy się, że w tego typu instrumentach brzmienie nie jest najważniejsze. Nie są one bowiem przeznaczone do pracy studyjnej czy działalności koncertowej. I dlatego mamy tutaj chyba największe zaskoczenie i radość. Ta gitara pod względem brzmienia i barw nie ma się czego wstydzić, a nawet śmiało może stawać w szranki z jakimiś „meksami” czy tym bardziej bliskowschodnimi squierami, jeśli jesteśmy już w fenderowskim kręgu. Dzięki odpowiednio dopasowanym materiałom i elektronice, ta gitara podróżna daje dużą przyjemność z gry. Zwłaszcza jeżeli chodzi o tradycyjną szklankowo-twangową barwę, długi sustain i sprężysty atak. Wszystko jak gdyby zgadzało się z stratowskim idiomem brzmienia. Może nie ma tu takiego bogactwa harmonicznych, jaka idzie z prawdziwego solid body, ale brzmienie jest na tyle sugestywne, że rozpoznajemy od razu, jakie jest jego drzewo genealogiczne. Mamy tu zatem – jak można było przypuszczać – brzmienie z subtelnie podciętym dołem, ale za to z pełniejszym pasmem środkowym i górnym. Dźwięk z pickupa neck jest najbardziej fenderowski, zabarwiony cieplejszym tonem, natomiast barwy przetwornika środkowego i neck kojarzą się wręcz z humbuckerem, poprzez swoje „odtłuszczenie” i „drucianą” górkę. Wszystkie tony płynące z połączonych pickupów (ustawienia pośrednie) umożliwiają z kolei świetne przesterowanie sygnału i naprawdę fajną fakturę overdrive’u. Dodajmy do tego wszystkiego niezłą siłę sygnału oraz brak irytujących szumów i przydźwięków, jakie czasami bywają w singlowych układach. Jeśli wzbogacimy to o stabilność stroju podczas bendingu i świetną grywalność, którą umożliwia przede wszystkim kształt przekroju szyjki, okazuje się, że są to zalety, które doceni każdy gitarzysta, a nie tylko biznesmen w podróży.