Naczytawszy się uprzednio pozytywnych relacji z koncertów Triptykon w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie wybrałem się do B90 na gdański koncert Szwajcarów. W przeciwieństwie do starej metalowej gwardii, od której lat mam nieco mniej, nie miałem konkretnych oczekiwań, ale przecież legenda Celtic Frost i na mnie robi wrażenie, więc nie było mowy o przegapieniu koncertu. Zwłaszcza, że Triptykon w wycieczkę po Polsce zabrali kilka innych ciekawych bandów.
Kiedy wchodziłem do klubu Blaze of Perdition zaczynali swój set. Byłem zaskoczony, że pod sceną było już dużo głów – nie zauważyłem, że sala była zmniejszona o 1/3 i pomyślałem, że Blaze muszą się cieszyć niezłą estymą. Mimo tego frekwencja zapowiadała się na przynajmniej zadowalającą. Blaze of Perdition – jak większość supportów w B90 – mieli świetne brzmienie i szczerze mówiąc po ich występie obiecałem sobie, że się z nimi przeproszę. Z płyt nigdy nie robili na mnie specjalnego wrażenia, dlatego też niewiele swojej uwagi im poświęcałem, a tu proszę – porządny set, energiczny, ale i – jak przystało na black metal – pełen swoistej powagi, a jednocześnie zdecydowanie najbardziej nihilistyczny podczas całego wieczora. Jeśli mnie pamięć nie myli, to set zakończył się numerem „Królestwo Niczyje”, otwierającym album „Near Death Revelations”, z którym jakoś wcześniej nie było mi po drodze. Po koncercie wróciłem do tej płyty i obecnie stwierdzam, że jest co najmniej bardzo dobra. Blaze of Perdition skorzystali więc z okazji i przekonali do siebie przynajmniej jednego nieprzekonanego.
Po krótkiej przerwie na deskach zameldowali się Mord’a’Stigmata. Zdarzyło mi się widzieć bochnian na żywo wcześniej (również w B90), zdarzyło mi się ich słuchać z wydawnictw studyjnych, zdarzyło się zastanawiać, dlaczego jest to wciąż tak niedoceniany zespół. Morda wychodzi na scenę grać muzykę. Nie było więc żadnych przebieranek i malowanek, po prostu czysty black metalowy rytuał. I znów – brzmienie świetne, znakomicie przygotowany set bez zbędnych dłużyzn, po prostu soczyste mięcho, które powodowało, że słuchacze dostawali gęsiej skórki. Widać jednak było, dlaczego to Blaze of Perdition otwierali imprezę, a nie Mord’a’Stigmata. Blaze – choć to bardzo dobry koncertowo zespół – bliżej do tradycyjnego black metalu, zaś Mord’a’Stigmata obraca się w bardziej atmosferycznych klimatach. Obawiałem się, czy na żywo będą w stanie utrzymać duszną atmosferę swojej muzyki, ale przyciemnione światła i dym zrobiły swoje. Ani trochę nie zgadzam się więc z głosami, że Mord’a’Stigmata nie prezentuje muzyki koncertowej.
Zaskoczeniem był dla mnie Secrets of the Moon. Nie odrobiłem pracy domowej i nie sprawdziłem wcześniej jak grają Niemcy. Wiedziałem jedynie, że wielu rozpływa się nad nimi w zachwytach jak nad Bölzer, którzy ani z płyty, ani na żywo mi nie zaimponowali. Spodziewałem się zatem przeciętnego koncertu przeciętnego zespołu z nurtu hipster-black metal, czyli takiego, o którym wszyscy będą mi wmawiać, że jest zajebisty, tylko ja po prostu nie rozumiem. Ale nie tym razem. Secrets of the Moon na początku mnie zdziwili tymi rzężącymi gitarami i bardziej monodeklamacją wokalisty, niż blackowym wokalem. Ale kiedy już się do tego przyzwyczaiłem (odkrywając przy okazji, że ta monodeklamacja jest jedynie jednym z wielu środków wyrazu stosowanych przez sG, lidera ekipy), wkręciłem się strasznie. Nie przytoczę wam tytułów piosenek, bo ich nie znam (może poza tym, że SotM rozpoczęli koncert bodajże od „No More Colours” z ostatniej płyty), ale wszystko, co się działo na scenie, żarło niesamowicie. Lider ekipy ze swoją białą gitarą sprawiał wrażenie, jakby jeszcze niedawno grał jakiegoś potępieńczego bluesa, a niedawno odkrył black, co dodawało image zespołu jeszcze więcej uroku. Secrets of the Moon mieli przy świetnym nagłośnieniu w B90 możliwość pokazania pełnego charakteru i kolorytu swojej muzyki, dość złożonego, ale nie pozbawionego surowości blacku, i z tej możliwości skorzystali w pełni. Jak dla mnie – najlepszy punkt wieczoru.
Oczywiście po Secrets of the Moon pod sceną zrobiło się ciaśniej. Najpierw zabrzmiało długie intro, a potem na deskach pojawili się kolejno Vanja Slajh, mistrz ceremonii Thomas Gabriel Fischer oraz V. Santura. Za garami gotowy do akcji był już Norman Lonhard. Nie będę ściemniał, że jestem wielkim fanem Triptykon i Celtic Frost. Urodziłem się trochę później, niż spora część kolegów po piórze, którzy rozpływali się nad występami zespołu w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie, więc nie załapałem się na kult Mrozu, choć rozumiem i doceniam dziedzictwo tego zespołu. Dlatego tym baczniej obserwowałem scenę – chciałem się przekonać, czy ta żywa legenda jest w stanie do mnie dotrzeć po tylu latach.
Triptykon przywitali się z Gdańskiem „Procreation (of the Wicked)” z repertuaru kultowego Celtic Frost, którego Triptykon są rozwinięciem. Nisko strojone gitary momentami zlewały się w ścianę dźwięku, ale muszę uczciwie przyznać, że dopóki bas Vanji walił po jelitach i nadawał wszystkiemu czytelności, nie przeszkadzało mi to. Szwajcarzy, jak to już mają w zwyczaju, zagrali trochę Celtic Frost (poza wspomnianym „Procreation (of the Wicked)” poleciały m.in. „Circle of the Tyrants” i „Morbid Tales”), trochę materiału z płyt pod własnym szyldem (m.in. „Geotia”, „The Proloiging”, „Altar of Deceit”, „Aurorae” i mój ukochany „Tree of Suffocating Souls”). Ku mojemu zdziwieniu publiczność była dość cicha – zauważył to nawet sam Fischer – ale mam wrażenie, że im wyższa średnia wieku zgromadzonych, tym mniej wytwarzanych przez nią decybeli. Zwróciłem także uwagę, że numery Triptykon były równie ciepło przyjmowane, co kawałki Celtic Frost, co mnie akurat ucieszyło, bo niczego im nie brakuje, a wielu przecież przyszło na koncert wyłącznie dlatego, że Fischer kojarzy im się z Celtyckim Mrozem. Co do samego lidera: miałem wrażenie, że jest na scenie nieco wkurzony, a przynajmniej był taki na początku koncertu, rozkręcając się z biegiem występu. Z drugiej strony przecieki z backstage stanowiły, że Tomek jest w świetnym humorze, więc może to po prostu jego sceniczna poza? Tak czy inaczej – prowadził swoje doomowo-blackowe misterium spod znaku Triptykon z pewnym namaszczeniem, bez jakichś wielkich zrywów, jak doświadczony piłkarz, który może przez cały mecz dreptać powolutku, ale wie, w którym momencie przyspieszyć, żeby stworzyć zagrożenie.
Czy Triptykon wyszli zwycięsko z potyczki z legendą własną i Celtic Frost? Czy wygrali batalię o utrzymanie status quo w sercach i umysłach starych fanów? Bez wątpienia tak. Czy ci, którzy – jak ja – przyszli przekonać się o kultowości ekipy Fischera, dostali to, czego się spodziewali? Chyba tak. Gdański koncert Triptykon muszę uznać za udany, bo bawiłem się dobrze przy genialnym repertuarze (bo o jego jakości dyskutować nawet nie ma sensu), choć nie oznacza to, że od razu pobiegnę wytatuować sobie logotypy Celtic Frost i Triptykon na klacie. Jeśli już coś zrobię, to przeproszę się z Blaze of Perdition, zapoznam jeszcze bliżej z Mord’a’Stigmata i przyjrzę dokładnie Secrets of the Moon. Thomas Gabriel Fischer i jego ferajna niczym już mnie raczej nie zaskoczą, choć nie wątpię, że przed nimi jeszcze co najmniej kilka nagrań wysokiej jakości. Ale ja lubię być zaskakiwany.
Jakub Milszewski