Gitary Gretsch, podobnie jak robione w Anglii Burnsy, mają swoją własną, ciekawą historię. Nie brak w niej momentów bardziej krytycznych, gdy firma stanęła na krawędzi bankructwa, jak i sukcesów, dzięki którym umocniła się w pewnym segmencie gitar, które dziś określił bym jako segment „premium”.
Trochę historii
Istnieje kilka punktów łączących obie marki. Przede wszystkim, każda z nich wzięła swoją nazwę od nazwiska konstruktora. W przeciwieństwie jednak do Jima Burnsa, Friedrich Gretsch zmarł w młodym wieku, mając 39 lat. Biznes przejął po nim jego syn, Fred i w krótkim czasie z małego sklepiku na Brooklynie rozbudował firmę do rozmiarów kilku hal, stając się jednym z najbardziej znanych producentów gitar w USA. Konkurencję z Gibsonem i Fenderem umożliwiło mu w dużej mierze zatrudnienie Cheta Atkinsa jako endorsera modelu Gretsch 6120.
Po raz drugi dzieje obu firm splotły się przy okazji wykupu Burnsa przez firmę Baldwin, amerykański koncern specjalizujący się w produkcji pianin. Choć wykup Burnsa przez Baldwina uratował firmę od upadku, Gretschowi przysporzył raczej kłopotów. Wszystko rozpoczęło się w 1967 roku a sama sprzedaż spowodowana była brakiem spadkobiercy po stronie Freda Gretscha.. Początkowo produkcja szła sprawnie, jednak pod koniec lat 70 z promowania firmy wycofał się Chet Atkins, tłumacząc swoją decyzję znacznym spadkiem jakości produkowanych instrumentów. Po sporych problemach, w tym pożarze w fabryce, w 1981 roku Baldwin zdecydował się na wstrzymanie całej produkcji.
I znów George Harrison…
Gitarzysta The Beatles ponownie połączył obie marki. Przypomnijmy: Harrison grał na Burnsie Nu-Sonic podczas sesji do „Paperback Writer” w 1966 roku. Ten sam gitarzysta uratował Gretscha od zapomnienia, jednocześnie pomagając mu wrócić do segmentu „premium”. No, może nie dokonał tego sam, ale…trzymajmy się prawidłowej kolejności.
Stało się to za sprawą Traweling Wilburys, zespołu założonego przez George Harrisona w 1988 roku. W jego skład, poza muzykiem the Beatles, wchodzili jeszcze: Bob Dylan, Roy Orbison, Tom Petty oraz Jeff Lynne. Jednym z muzyków sesyjnych był Gary Moore, co w kontekście przytoczonego składu, czyni uzasadnionym opinię jakoby Traweling Wilburys była najsłynniejszą supergrupą wszech czasów.
Jak gitara uratowała firmę
Tekst jest oczywiście o gitarach. Bo to gitara uratowała firmę Gretsch, a konkretnie jeden jej model, oznaczony symbolem „TW”. W 1989 roku, bratanek Freda Gretscha, noszący również imię Fred, ponownie rozpoczął produkcję gitar. Pierwszy model, noszący nazwę „Traveling Wilburys”, zadebiutował w 1989 roku. Marketingowo było to świetne posunięcie, gitara występuje bowiem na wielu zdjęciach związanych z zespołem, a Harrison gra na niej w teledysku do największego hitu grupy, „Handle With Care”. Model występował w kilku wariantach, a główna różnica dotyczyła rodzaju przetwornika oraz jego umieszczenia na korpusie gitary. Niektóre modele posiadały również ruchomy mostek tremolo.
Przyznaję, że udało mi się kupić model Gretsch TW300 i nie żałuję tego. Nie wiedziałem do końca, z czym mam do czynienia, jednak miałem przeczucie, że taka okazja już się nie powtórzy. Instrument faktycznie jest mały, skala 24,4 (61 cm), jednak nie wygląda jak zabawka. Skojarzenia z Danelectro jak najbardziej uzasadnione, w dużym stopniu przypomina ona właśnie model 1303. Gitara jest wykonana raczej niskim kosztem, choć ciekawostką może być jej hebanowa (!) podstrunnica. Z tłu posiada naklejkę „made in Korea”. Model TW300 posiada jeden hambucker umieszczony przy mostku gitary, który za pomocą małego przełącznika może być rozłączany w celu uzyskania brzmienia single-coil. Z tyłu gitara posiada nadrukowane podpisy muzyków z Traweling Wilburys oraz logo firmy Gretsch. Mały problem może stanowić grafika na korpusie gitary, która nie każdemu musi się podobać. Wszystko jest jednak kwestią przyzwyczajenia.
Choć to Gretsch, trzeba uczciwie przyznać, że instrument ma mało wspólnego z klasycznymi modelami z lat 50 i 60. Powodem jego produkcji była chęć „odbicia się od dna” i powrotu firmy do budowy gitar droższych i posiadających pełną skalę. Nie przeszkadzało to jednak takim gitarzystom jak choćby George Harrison używać jej w nagraniach i na koncertach. Podobnie sprawa ma się z Jimmi Page’em, który również grał na „tańszych” Danelectro. Wydaje mi się, że w tamtych czasach gitarzyści po prostu grali, łapiąc gitarę do ręki, a nie patrząc w pierwszej kolejności na kraj produkcji gitary.
Idąc za przykładem mistrzów, kupiłem swojego Gretscha.
Robert Płonka / www.elektro-sprzet.pl