Czołówka polskiej gitary elektrycznej. Człowiek „po przejściach”, a jednocześnie wybornie uzasadniający swoją obecność na polskiej scenie. Co dla nas najistotniejsze, zabiegający o tę obecność wyjątkową twórczością, a nie zabiegami pijarowskimi. Jego ostatnie dwie płyty, „Backward/Forward” oraz „Stories” (w duecie z Józefem Skrzekiem) to materiał, którego świetnie się słucha – jest jednocześnie ambitny i utylitarny, ergo otwarty na słuchacza niekoniecznie wybitnie wyrobionego muzycznie. Posłuchajmy, jak powstawał ten materiał, i zobaczmy, jak stosunkowo niewielkim nakładem środków można stworzyć rzetelne gitarowe albumy.
Maciej Warda: Wydałeś ostatnio dwie dobre, jeśli nie bardzo dobre płyty, więc można powiedzieć, że na dobre wróciłeś do Polski i do jej muzycznego krwiobiegu. Łatwo nie było patrząc z perspektywy ostatnich dziesięciu lat…?
Krzysztof Piasecki: Czuję, że udało mi się to zrobić, że wróciłem już na dobre i chyba każdy, kto miał się o tym dowiedzieć, dowiedział się o tym albo, ostatecznie, dowie z tego wywiadu. Jak wiesz, zniknąłem z rynku na dziesięć lat, po powodzi, i grałem za granicą w bardzo różnych miejscach. Powrót wymagał to ode mnie dużego samozaparcia, bo dużo rzeczy się tu zmieniło – wiesz, ludzie inni, miejsca inne, układy inne etc. Nagrałem „White Cats” i „Illusions”, oprócz tego trio, teraz Józef Skrzek i kolejna solowa… Chyba mi się udało, choć powrót trwał długo, bo i moja nieobecność była długa. Jak jedziesz na rok czy nawet dwa, to nie to samo, gdy gdy nie ma cię dziesięć lat…
Jak postrzegasz zmiany, które dokonały się w muzycznym świecie w ostatnich latach? Mam na myśli szczególnie gusta masowego odbiorcy i ich kształtowanie przez media, wydawców itd.
Hehe… Sam dobrze wiesz, że nie jest najlepiej. Muzyka, którą wykonuję i piszę, nie jest muzyką popularną i z tego względu ciężko się jest wbić w świadomość szerszego grona odbiorcy. Druga sprawa to to, że nastąpił duży postęp wśród młodych muzyków, którzy grają na żywo. Są świetnie wyedukowani, osłuchani i doskonale sobie radzą przede wszystkim w świecie wirtualnym, który przecież dla wielu młodych słuchaczy jest alternatywną rzeczywistością. Jeżeli chodzi o tematy promocji, to niestety sama dobra muzyka nie wystarczy, ciężko się przebić, posiadając tylko dobrą płytę i zespół dobrych instrumentalistów. Jeśli masz koneksje, znajomości, to zdecydowanie idzie to łatwiej, ale przecież zawsze tak było, niczego nowego teraz nie odkrywam.
Nawiązując do mojej ostatniej solowej płyty „Backward/Forward”, to postawiłem na niej bardzo mocno na melodię. Oczywiście jest też myśl harmoniczna, są solówki i tak dalej, ale postawiłem poniekąd na to, by wyjść z nią do szerszego słuchacza. Zaowocowało to tym, że według mojej skromnej opinii płyta podoba się praktycznie wszystkim, w sensie przekroju słuchaczy. Zadowoleni są ci, którzy oczekują bardziej wysublimowanych rzeczy typu właśnie harmonia czy solówka, ale jest też melodia. To ukłon w stronę tych, którzy nie znają się na akademickich niuansach, ale odbierają muzykę wrażeniowo i po prostu jej słuchają. Mój prywatny sondaż wykazał, że takie podejście do materiału okazało się słuszne [śmiech].
Muszę to potwierdzić na własnym przykładzie, bo wszystko to, o czym wspomniałeś, jest obecne na twojej płycie w atrakcyjnej formie, którą ja osobiście kupuję.
Bardzo mi zależało na dotarciu do bardziej uniwersalnego odbiorcy, a nie tylko do środowiska muzycznego. Na płycie „Illusions” chciałem pójść w zupełnie inne kolory muzyczne. Słyszałeś – to trochę inna bajka, która też się udała, ale trzeba było teraz wykonać krok albo nawet skok do przodu. Myślę, że zrobiliśmy wówczas z Wojtkiem [Konikiewiczem – przyp. MW] kawał dobrej roboty, ale jeśli chodzi o docieralność tej muzyki do szerszego grona, to było słabo. Postanowiłem więc wrócić do swoich korzeni, nowa płyta nazywa się „Backward/Forward”, czyli wracamy i idziemy dalej na przód. A w międzyczasie wiadomo, pojawił się Józef…
Płyta „Backward/Forward” jest dowodem na to, że można wydać dobrze brzmiącą płytę zrealizowaną w warunkach niemalże home recordingu. Powiedz, jak powstawał ten album, a szczególnie – jak wam się udało tak dobrze zmiksować perkusyjne loopy w żywe instrumenty?
Tak, zdecydowanie masz rację. Przyznaję, że poeksperymentowałem sobie tutaj. Żyjemy w dobie zero-jedynkowej i można swobodnie przesyłać sobie tracki na odległość bez utraty ich parametrów związanych z jakością. Generalnie jestem purystą, bo wolę mieć żywą sekcję w studiu, mieć z muzykami kontakt i nagrywać, ale nie ma co ukrywać – ekonomia jest ekonomią! Spróbowałem zatem zrobić to w warunkach domowych, duuużo taniej mnie to wyniosło, ale wymagało trochę innego spojrzenia na materiał, przewartościowania pewnych spraw. Była to bardzo mozolna praca, bo wiadomo – nie miałem tego bata nad sobą w postaci wynajętego studia. Z drugiej strony dzięki temu wszystko jest tak, jak sobie zaplanowałem, a wiele rzeczy mogłem załatwić kliknięciem i ściągnięciem plików na komputer. Jeśli chodzi o te loopy, to przypomniała mi się jedna ze starszych płyt Jeffa Becka, którą nagrał właśnie z loopami – pomyślałem sobie wówczas, a dlaczego by nie? Poeksperymentowałem, była to mozolna praca, ale – jak widać – ładnie się to zmiksowało i skleiło. Myślałem, czy nie wziąć jakiegoś bębniarza, który by mi to ładnie na padach zagrał, to wówczas byłoby nierozpoznawalne, ale myślę, że ostatecznie dobrze się stało tak, jak się stało. Mam kolejne doświadczenie i to bardzo pozytywne, dzięki temu płyta jest bardziej oryginalna i chyba aktualna, taka na czasie.
Jest bardzo fajnie, mnie skojarzyło się to z płytami Marcusa Millera sprzed piętnastu lat, tam też obok żywego rasowego grania są właśnie takie zakwaszone bity, których z kolei Marcus chyba uczył się u Michała Urbaniaka.
Ooo, widzisz! Tak jest, właśnie o to mi chodziło, choć tak jak mówiłem, zainspirowała mnie płyta Jeffa Becka. Materiał już miałem, rodził się też na bieżąco, a my działaliśmy z tymi loopami, bo nie była to łatwa robota, by z tak wielkiej liczby możliwości dopasować te właściwe patterny do materiału. Starałem się zrobić to tak, by muzyka była różnorodna i ciekawa, w sferze gitar słychać tam i elektryki, i akustyki, i dwunastostunówki, i czyste, i przestery, kawałki szybkie i ballady… Zatem rytmicznie też powinno się dużo dziać – ta myśl przyświecała mi przy aranżach.
Możesz przedstawić ludzi, którzy pomagali ci przy tej płycie?
W kolejności przypadkowej: Charlie Green dogrywał mi piękne rzeczy na trąbce oraz w jednym numerze, w „Duck And Roll”, leciutko rapuje. Dalej Andrzej Rusek, który gra na basie, ale też zajął się miksem płyty. On się na tym dobrze zna, ma ucho, zajmuje się tym i dlatego jeździłem albo do niego, albo robiliśmy to u mnie w domu – to było takie kursowanie i wiszenie na telefonie. Hmm… wielu osób to tu nie ma, jest jeszcze Arek Kądrowski i moja córka Kasia „Puma” Piasecka, która zaśpiewała wokalizy. Nie chciałem, żeby mi zaśpiewała normalnie, jak się śpiewa piosenki z tekstem, chciałem, by wokal był jak kolejny instrument, takie dobarwienie całości. Kasia poradziła sobie z tym, bo całość brzmi spójnie. Last but not least, Tadeusz Leśniak zrobił mi w kilku utworach takie małe subtelne tła na keyboardach. Przeszło mi przez myśl, żeby wziąć jeszcze saksofonistę, ale potem pomyślałem kurde nie! Jak teraz zacznę kombinować, to zaraz coś mi się zacznie nie podobać i rozgrzebię te utwory, które mają już jakąś formę i charakter. Niech one będą takie trochę surowe, z charakterystyczną trąbką zagraną z tłumikiem w sposób Milesowski – każdy rozpoznaje przecież ten sound!
Chyba można powiedzieć, że to twoja najważniejsza płyta od długiego czasu.
Myślę, że tak, przynajmniej teraz na pewno tak czuję. Jestem z niej bardzo zadowolony, udało mi się na niej zagrać kilka fajnych melodii, kilka karkołomnych tematów i na kanwie tego grać sola – chyba o to właśnie mi chodziło. Nie wiem, czy to dojrzałość, ale chyba tak [śmiech].
Czy współpracowałeś już wcześniej z Józefem Skrzekiem?
Nie. To był w ogóle przypadek. Józek Skrzek jest bardzo związany z miastem Opole, ponieważ te pierwsze płyty SBB były nagrywane w rozgłośni opolskiego Polskiego Radia. W związku z tym to w Radio Opole zorganizowano mu benefis, na który zostałem zaproszony. No i spotkaliśmy się, zaczęliśmy rozmawiać, czy byśmy czegoś we dwójkę może nie nagrali. I tak zaprosiłem go do siebie, żeby się dotknąć i wyczuć po prostu. On zasiadł przy fortepianie, ja wziąłem gitarę akustyczną i tak pograliśmy sobie akustycznie. Trzeba było też sprawdzić, czy mamy coś, wiesz, ja rzuciłem propozycję, Józek rzucił propozycję i po jakimś czasie stwierdziliśmy, że nagrywamy. Zabukowałem studio przy rozgłośni, akurat wykorzystując dobry moment, bo rok 2017 jest sześćdziesiątym piątym rokiem istnienia rozgłośni opolskiej, w związku z czym oni też byli tym pomysłem bardzo zainteresowani. Szczęśliwie się to potoczyło – było miejsce i czas, weszliśmy do studia i poszło! Bardzo mi zależało na oryginalności, żeby nagrać to w duecie. Jak pewnie wiesz, w 1982 roku Józek nagrał duet z Tomkiem Szukalskim, ale ja nie sugerowałem się tym, dopiero później skojarzyłem, że przecież w tym radiu Skrzek już kiedyś nagrał duet. No i zaczęliśmy nagrywać, ale od razu okazało się, że musimy skracać te rzeczy, bo mieliśmy w głowach naprawdę dużo materiału.
Co oznacza, że była to w dużej mierze improwizacja, bo przecież nie sposób ogarnąć taką formę, wchodząc do studia…
Tak, oczywiście. Generalnie to jest płyta jazzowa – tak bym ją nazwał. Ktoś może powiedzieć, że rockowa czy nawet elektroniczna, ale myśmy mieli podejście stricte jazzowe. Zaczepialiśmy się na jakiejś strukturze harmonicznej i na tej kanwie snuliśmy nasze improwizacje czy opowieści, bo płyta przecież nazywa się „Stories”. Wiele też czasu na to nie straciliśmy, bardzo szybko nam to nawet poszło, także – jak widać – było flow. Józek jest bardzo zadowolony z tej płyty i to jest ważne, jeśli muzycy się zapraszają, potem coś robią, a na koniec i jedna, i druga strona jest zadowolona. Nie, tutaj wszyscy są zadowoleni. Pierwsza płyta jest taka bardziej agresywna, a druga bardziej stonowana, bo to są po prostu różne opowieści i zależało mi też na pewnej dramaturgii i dynamice tych płyt, dlatego znowu mamy różnorodność – jest muzyka jazzowa, jest muzyka w typie filmowej, trochę rocka, bluesa, elektroniki… Był taki pomysł, że może bębniarza byśmy wzięli, ale odrzuciliśmy to, bo by było gadanie, że to SBB tylko w innym składzie… Jest za to gitara akustyczna, która sama w sobie jest pięknym instrumentem i na każdej mojej płycie musi się pojawić.
Patrząc na zdjęcia z twoich ostatnich sesji nagraniowych, widzę, że na „Backward/Forward” używałeś głównie Gibsona ES 335, a na „Stories” głównie strata.
Hehe, to akurat tak wyszło, ale generalnie było dokładnie odwrotnie [śmiech]. Na „Backward” używałem strata, a na „Stories” używałem głównie Gibsona ES 335. Na obydwu albumach grałem na obu tych gitarach i zależało to tylko od tego, jak czułem dany utwór. Jakoś udało się to właśnie tak intuicyjnie załatwić, że brzmieniowo te klocki się ułożyły tak jak trzeba, bo nie tylko o to chodzi, żeby się wygodnie i fajnie grało, ale żeby potem przy odsłuchu wszystko się kleiło w miksie, bo jeśli jest jakaś fajna wersja partii gitary, wiesz, fajny „tejk”, to bardzo trudno albo nawet niemożliwe jest to powtórzyć, bo brzmienie okazało się nie to. Ja na szczęście uniknąłem takich sytuacji.
Opowiedz o tych wiosłach – długo są z tobą?
Tak, to stara przyjaźń. Strato jest z 1973 roku, a gibson… Jak przyjechałem z Ameryki, to kupiłem go od mojego przyjaciela Krzysia Barcika, nota bene dobrego producenta muzycznego. Akurat sprzedawał i zaproponował mi, mówiąc, że jak ma sprzedawać, to tylko w dobre ręce, kupuj!
No i kupiłem, bo akurat takiej gitary szukałem. Trochę ich mam, bo mam akustyka marki Guild, model Soundgear, mam gitarę Takamine, mam drugiego strata, także tych instrumentów trochę jest, ale te dwie – ten stratocaster i gibson – to dwie podstawowe.
Coś ostatnio kupiłeś?
Nie, jakoś nie czuję teraz potrzeby, chociaż już mi chodzi po głowie Taylor dwunastka. Haha! I wiem, że łatwo się nie opędzę od tej myśli! Lubię bardzo gitary dwunastostrunowe – one mają piękne brzmienie, jest szeroka faktura, no i oczywiście trzeba na tej gitarze troszkę grać, żeby uzyskać pełnię jej możliwości. Powinienem mieć także w swojej gitariadzie telecastera, czyli widzisz, zanosi się jednak na jakieś zakupy. Powiem to otwarcie: szukam telecastera. Nie spieszy mi się specjalnie, ale jak przyjdzie jakaś okazja, to kupię.
A na jakich wzmacniaczach nagrywałeś?
„Backwards/Forwards” częściowo na marshallu, częściowo na fractalu. Fractal mi się sprawdził, ja na nim nagrałem już trzy płyty i jestem zadowolony. Sprawdził mi się i w domu, i w studiu, a nawet w wersji koncertowej. Wiesz, wyjeżdżam gdzieś, biorę Fractala, do tego dwa odsłuchy QSC i mi się to sprawdza na koncertach. Poznałem go dobrze i póki co nie chce mi się go zmieniać na jakieś kempery czy inne, fajne skądinąd graty, ale może to z wiekiem przychodzi, że jeśli coś mam sprawdzonego i satysfakcjonującego mnie, to dlaczego mam na tym nie grać, tylko szukać czegoś? Ja wiem, że to jest choroba gitarzystów, te ciągłe poszukiwania, zmiany, przeróbki… Ja na tym polu trochę odpuszczam z tego powodu, o którym ci powiedziałem: skoro to się sprawdziło, to po co zmieniać.
Dzięki piękne!
To ja dziękuję i pozdrawiam czytelników TopGuitar!