Jeśli lubimy nasz dźwięk z gitary czy też ze wzmacniacza, podarujmy sobie używanie tego efektu. Jeśli jednak nie obce są nam klimaty zamkniętych, undegroundowych koncertów, podczas których krew pot i łzy leją się strumieniami, a gitara służy głównie do wywijania i wyżywania się, być może będzie Absolute Destruction będzie czymś dla nas.
Słowem-kluczem jest tu nadwyżka mocy, która nagle wirtualnie pojawia się w naszym wzmacniaczu. Co się może stać, gdy w takim stopniu „przewalimy” sygnał w lampowym headzie? Zapach palonych układów? Niewykluczone. Tutaj na szczęście nic się nie stanie, nie grozi nam awaria, ale w sensie akustycznym stanie się wiele. Absolute Destruction to urządzenie tak wyjątkowe, a efekty jego działania tak niespotykane, że na początku nie za bardzo wiedziałem, jak się do niego zabrać. Już nieco toporny design urządzenia podpowiadał mi, że tutaj łatwo nie będzie. W zasadzie zanim znalazłem jakieś muzyczne uzasadnienie do jego użycia, zanim nauczyłem się grać z takim przewalonym poziomem sygnału na wyimaginowanej końcówce mocy, czułem się lekko sfrustrowany. Gdzie się nie poruszyłem tymi trzema regulatorami, tam natrafiałem na totalną „zwałę” dźwiękową, absolutną destrukcję, dokładnie tak jak w nazwie efektu. Ale – i tu dla mnie niespodzianka – można się z tą dźwiękową estetyką oswoić, podobnie jak z każdą sztuką opartą na destrukcji, od czasów Hieronima Boscha.
To brzmienie jest szalone. Powstało w głowie wizjonera, któremu zamarzyło się ujarzmienie zintegrowanego obwodu końcówki mocy. No cóż, nie wyszło, ale powstało za to coś dla totalnych gitarowych freaków, otrzymaliśmy efekt gitarowego wzmacniacza, któremu dawno już skończył się headroom i teraz rzęzi ostatkiem sił, niczym silnik w pieśni Budki Suflera. Duży okrągły regulator z tajemniczą strzałką to po prostu volume, ale jego funkcja to pośrednio także nasycenie sygnału przesterem. Potencjometry gain i overload współdziałają ze sobą w tym dziele zniszczenia, tworząc szeroką gamę zgrzytliwych, trzeszczących, skwierczących brzmień (w większości kompletnie już atonalnych, kompletnie nie dających się zapisać w klasycznym zapisie nutowym). To my decydujemy, do jakiego stopnia chcemy zniszczyć swoje brzmienie, ale generalnie im „dalej w las” przesuniemy suwak overload, tym szybciej efekt prowadzi do absolutnej destrukcji, totalnie dezintegrując dźwięk, aż do jego całkowitego zatkania (wyciszenia). Oczywiście można uzyskać zadowalający dźwięk, który do złudzenia przypomina zachowanie nasyconej do granic końcówki mocy, ale wymaga to dłuższych eksperymentów na dużej głośności, bo co innego ciche granie w domu, a co innego warunki bojowe, czyli koncert. Mnie udało się to przy ustawieniu volume na jednej trzeciej skali, overload na mniej więcej jednej szóstej skali, a gain gdzieś w okolicach jednej piątej zakresu.