Przyznam, że od dawien dawna mam słabość do dwunastostrunowych akustyków, głównie ze względu na ich niepospolitość, ale również za wyjątkowe możliwości brzmieniowe, które ujmują nie tylko mnie. A może to dlatego, że kilka ukochanych przeze mnie pieśni powstało na takich właśnie instrumentach, że przypomnę tylko zjawiskową „Song To The Siren” Tima Buckleya…
W każdym razie dwunastka to prawie zawsze wiosło nietuzinkowe i słychać to szczególnie w studiu. Te niezaprzeczalne walory wymagają jednak poświęcenie – zawsze jest coś kosztem czegoś. Dwanaście strun to dwa razy więcej niż w zwykłej gitarze – więcej do nastrojenia, więcej do rozstrojenia (choć ten problem akurat jest tu mniejszy – jak wiadomo mikroniedoskonałości stroju powodują tylko piękny, naturalny efekt chorusa!), większa waga, większe gabaryty, sztywniejsza konstrukcja, więcej siły potrzebnej do dociśnięcia strun… Okazuje się jednak, że Framus w jakiś cudowny sposób poradził sobie z częścią tych niedogodności i Framus Legacy FD 14 M okazał się być zaskakująco jak na dwunastkę poręczny i skory do współpracy.
Budowa
Pozwólcie, Drodzy Czytelnicy, bym na początek przekazał Wam garść niezbędnych faktów zaczerpniętych ze specyfikacji instrumentu. Framus Legacy FD 14 M ma top z litego mahoniu, mahoniowy tył i boki (wszystko to odmiana Entandrophragma cylindricum), takiż jednoelementowy gryf oraz podstrunnicę ze wschodnioindyjskiego palisandru (Dalbergia latifolia). Całość wizualnie spięta jest bindingiem w stylu vintage z konturem w kolorze czarno-kościano-czarnym oraz wykończeniem o nazwie Natural Transparent Satin (nie ma tu polerki na wysoki połysk). Dzięki temu mamy przyjemne odczucie obcowania z „żywym” drewnem, czujemy jego fakturę, chłoniemy jego zapach – gdyby nie to, że powstał w Chinach, byłbym pewien, że obcuję ze stuprocentową lutniczą robotą. Framus FD 14 M ma pudło typu dreadnought z pojedynczym cutawayem. Jeśli dodamy do tego solidny, poszerzony mostek i główkę, zrobione również z palisandru, maluje się nam bardzo ładny i spójny wizerunek instrumentu, łączący nowoczesność (design główki) z tradycją (martinowski korpus dreadnought po raz pierwszy spopularyzował gitary akustyczne już ponad sto lat temu…). Wystarczy zresztą spojrzeć na zdjęcia, by poczuć namiastkę jej uroku. Mimo tej dreadnoughtowej potęgi, która prawie zawsze towarzyszy tego typu kształtom, instrument sprawia wrażenie zwartego i dość poręcznego – jak wspomniałem na wstępie, mam odczucie wyjątkowej wygody i poręczności, niespotykanej często w przypadku gitar dwunastostrunowych. Składają się na to nie tylko ogólna wielkość czy niezwykle udane proporcje instrumentu, ale także kształt przekroju szyjki, który jest idealnie skrojony pod lewą dłoń grającego, tak aby jak najłatwiej dociskało się tę podwojoną liczbę strun. Nasz framus jest w dodatku prawidłowo wyważony – przewieszony przez ramię nie wymaga ciągłego podtrzymywania lewą ręką. Idźmy dalej: Na podstrunnicy Framusa FD 14 M nabito dwadzieścia jeden progów nickel silver medium, które dopasowano do skali instrumentu wynoszącej 648 mm. Markery w postaci kropek z masy perłowej oraz logo wskazują na staranność wykonania i dbałość o szczegóły odpowiedzialnych za estetykę wiosła. Osprzęt stanowią dwa strapy oraz zamknięte klucze, chodzące gładko i w przypadku prawidłowego nawinięcia strun, pewnie trzymające strój. Elektronikę stanowi pickup Fishman Sonicore piezo poparty preampem Fishman Isys+. Kontrolujemy go za pomocą regulatorów lub przycisków volume, bass, treble (w zakresie od –12 dB do +12dB), phase oraz tuner, całość zasilana baterią 9V. Dioda LED sygnalizuje niski poziom naładowania baterii.
Gramy!
Cudów nie ma. Po pół godzinie gry dwunastkę Framusa poczujemy w palcach, ale nie zwrócimy na to większej uwagi – zbyt mocno będziemy zauroczeni bogactwem jej brzmień. Dopiero po godzinie, która minęła jak 10 minut, miałem ochotę na przerwę. Wszystkie oczekiwania, które miałem wobec tego akustyka, spełniły się całkowicie. Nie za bardzo wiem, jak efektywnie korzystać z tego instrumentu powyżej XII progu, ale tej najważniejszy odcinek chwytni jest w pełni grywalny i naprawdę nie trzeba mieć w łapie imadła, by złapać barre gdzieś w połowie gryfu. W gitarze nawinięto struny D’Addario EXP 011. Jej brzmienie przede wszystkim jest przebogate. Słyszymy feerię barw i jednocześnie festiwal konsonansów, co razem daje olśniewające wrażenie. Jeśli ktoś po raz pierwszy będzie miał do czynienia z dwunastostrunowym akustykiem, prawdopodobnie oniemieje z zachwytu, wydaje mi się, że nie ma odpornych na jej urok. Pojedyncze (a raczej podwójne…) dźwięki są bardzo bliskie, raczej miękkie, ale jednak jasne, bo przecież każda z basowych strun zdublowana jest cienką strojoną oktawę wyżej. Akordy są przebogate, jeśli chodzi o swój wyraz, a podwojone dźwięki dają bardzo czytelną i o wiele głośniejszą ścianę dźwięku. Mimo wszystko wydaje mi się, że ta gitara jest dość uniwersalna, jeśli chodzi o style czy gatunki muzyczne. Mahoniowy top i głębsze pudło i tak skutkują obfitym basem, który nie jest przykryty brzmieniem dodatkowych, cienkich strun. Górne częstotliwości cały czas poblaskują przy grze palcami, a użycie kostki wydobywa na wierzch jeszcze więcej szklistego połysku. Silnie wyczuwalny rezonans całej konstrukcji daje rozświetlone brzmienie, które sprawdzi się zarówno w rockowej balladzie, jak i licznych odmianach muzyki folk. Właśnie za to lubię te gitary – niemal bizantyjskie bogactwo tonów i zaskakująca uniwersalność, choć ze względu na ich specyfikę wszystkiego co na normalnym, sześciostrunowym akustyku na nich nie zagramy.
Cena za ten instrument jest wręcz śmiesznie niska, także jeśli ktoś poważnie rozważa zakup dwunastki, ma właśnie przed oczami świetną propozycję.