Jak się zaczyna grać, to na początku, poza ogólną fascynacją muzyką, jest ćwiczenie. Przynajmniej powinno być, żeby coś zaczęło wychodzić, żeby „koło machowe” ruszyło. Potem pojawiają się pierwsze występy. Po jakimś czasie młody muzyk staje na rozdrożu, czy poprzestać na pierwszych stopniach wtajemniczenia i z reguły pozornych sukcesach, czy iść dalej. Czy uczyć się i rozwijać swój talent. A lot of possibilities. Szkoła muzyczna daje szerokie wykształcenie. Nauka gry na instrumencie idzie tu w parze z teorią, zasadami muzyki, harmonią etc. Można też samemu, choć to trudniejsze. Jak się myśli poważnie o graniu i o byciu muzykiem, to bez tej szerszej wiedzy ani rusz. Proszę mi wierzyć. Nie przemawia tu przeze mnie wyłącznie belferstwo i stetryczały akademicyzm. Trzeba znać gamy, skale, tonacje i wiedzieć, na co rozwiązuje się tercja i septyma dominanty. O spojrzeniu na historię muzyki nie wspomnę. Można oczywiście przyjąć wariant minimum i ograniczyć się tylko do grania na instrumencie, ale prędzej czy później napotka się na rów z wodą… I to nie jeden.
Ale nie o tym chciałem. Miało być o ćwiczeniu. Załóżmy, że już się jest muzykiem. Wiemy, kto to Bach, Strawiński, Davis i Coltrane. Umiemy grać, czytamy nuty. I co dalej? Otóż okazuje się, że aby to wszystko, tę zdobytą już technikę na instrumencie i umiejętność operowania nią w często zawiłych meandrach rytmiczno-harmonicznych utrzymać, trzeba po prostu ćwiczyć. Cały czas. A jak na przestrzeni dziejów dochodzi obowiązków, to różnie bywa. Pochłaniają nas różne okołomuzyczne aktywności i nie ma czasu… Z wiekiem, z upływem lat ma się już sporo wiedzy, jest rutyna i można ulec złudzeniu, że możemy sobie odpuścić. Ale nie. Nic nie zastąpi frajdy grania koncertów, jak się jest w dobrej formie, jak wszystko wychodzi, no „prawie” wszystko… „Nobody’s perfect”.
Wiadomo, nie jest łatwo, ale trzeba sobie to ćwiczenie zorganizować. Czasem ten czas trzeba dosłownie wyrywać…
Ze swojego doświadczenia wiem, że zdecydowanie najlepiej ćwiczyć rano. Wtedy czas płynie szybciej, więc żmudne etiudy i wprawki trwają krócej. A trzeba, bez nich się nie da. Ucho wypoczęte lepiej słyszy. Jest jeszcze jeden nie mniej ważny, psychologiczny aspekt. Jak się pogra rano, to cały dzień jest do przodu. Wzrasta samoocena, że ledwo się zaczął dzień i już zrobiliśmy coś dla siebie. Na mnie to działa. Taka techniczna porada.
Ta praca odbywa się na kilku płaszczyznach. „Po pierwsze primo” – technika. Palce muszą chodzić i nic się na to nie poradzi. To jest po prostu normalna tresura i tyle. Równolegle trzeba ćwiczyć myślenie, żeby, nieco parafrazując wieszcza „aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa” (Beniowski, Juliusz Słowacki). Dużo tego „trzeba”… Piszę o tych palcach bo jestem „strunowy”. Pianiści i perkusiści mają podobnie jak my. W przypadku instrumentów dętych dochodzi jeszcze zadęcie. I to wszystko podlega świętej zasadzie: „repetition is mother of perfection”.
A jak się chce pograć coś mądrzejszego, na przykład „pojazzować”, to dochodzi jeszcze świadomość harmoniczna i formalna, skale i takie tam jeszcze… Sporo tego.
Jeszcze jedno. Przecież każdy normalny, kreatywny artysta całe życie się rozwija. Korci nas, żeby coś nowego. I odkrywamy. To też trzeba ćwiczyć.
Nadmienię za swojego podwórka, że kontrabasista jazzowy musi ćwiczyć niejako podwójnie. Otóż w „jazzie” gra się na basie pizzicato, czyli wydobywa dźwięk, zarywając struny palcami. Ćwiczyć natomiast trzeba również arco (smyczkiem), bo się kompletnie posypie intonacja. I tak sobie przy okazji myślę, dołożywszy do tego fakt, że bas stanowi podstawę każdej muzyki. Już kiedyś cytowałem Kontrabasistę Patricka Süskinda. Basista powinien mieć to wszystko poukładane. Ta sytuacja powinna mieć chyba jakieś odzwierciedlenie w gaży? To przecież oczywiste… Nie powinno się oszczędzać na fundamentach, bo chałupa się zawali…
Jak ja lubię włączyć metronom (na 2 i 4) i tak zwyczajnie pograć sobie walking w Giant Steps Coltrane’a.
Koncerty i nagrywanie to przyjemność, życiowa pasja i wielka frajda, a naszą pracą jest ćwiczenie właśnie. Za to nam płacą. Ja przynajmniej tak to rozumiem. Jeszcze jest jeżdżenie samochodem, ale to inny temat i nie zaniżajmy teraz poziomu dyskusji deliberowaniem o motoryzacji.
Jak przyjdzie co do czego, to na końcu tego domina jesteśmy my i nasz instrument, czyli tak samo jak na początku – nic się nie zmieniło. I bardzo dobrze.
Teraz będzie zakończenie i życzenia noworoczne dla wszystkich kolegów muzyków. Ćwiczmy jak najwięcej. Ćwiczenie daje wolność i swobodę. Satysfakcję i zadowolenie. Naprawdę warto. Nic piękniejszego. Na ten rok i na następne. Takie przesłanie od Waszego basisty! Pozdrawiam!