4 listopada 2005 w łódzkim Teatrze Muzycznym, dzięki uprzejmości firmy Tangerine, zagrał DEREK TRUCKS BAND. Derek, 25-letni gitarzysta formacji, jest określany mianem najlepszego „slajdu” na świecie.
Jego kunszt można porównać do gry nieodżałowanego Duane Allmana. Porównanie to nie jest przypadkowe – w 1999 roku Trucks dostał angaż w grupie THE ALLMAN BROTHERS BAND. Trzeba być naprawdę dobrym, by w wieku 19 lat zagrać obok Warrena Haynesa – i to bez komleksów! Co prawda nie wytatuował sobie grzybka na kostce, ale i zespół był już inny. Świeża krew robi swoje. Odkąd z zespołu odszedł (a raczej został wyrzucony) Dicky Betts, brzmienie legendarnej grupy nieco się zmieniło. „Chrapliwy” Les Paul Bettsa został zastąpiony slajdowymi zjazdami Dereka, a niegdysiejszego herubinka Grega wspomaga wokalnie Hayness. Jazda obowiązkowa to koncert z Beacon Theatre z 2003 roku. Ciągle te same utwory i rewelacyjne improwizacje, wciąż „Cyganie tłuką się od wybrzeża do wybrzeża”, a Jaimo przekomarza się na bębnach z Butchem Trucksem, ale to już inny czas, inni ludzie. Tyle o Braciach…
Derek rozpoczął swoją przygodę z gitarą w wieku 9 lat. Za pięć dolarów sprawił sobie instrument, sugerując się jego ładnym wyglądem. Na tym żarty się skończyły. Gdy miał lat 11, grał już za pieniądze pierwsze sety z bluesmanami z Atlanty. Ojciec pomógł mu założyć własny zespół i odtąd sprawy potoczyły się z górki. Derek do tego stopnia oddał się grze, że szkołę musiał kończyć indywidualnie pomiędzy kolejnymi wyjazdami w trasy. Do kapeli zaczęli dołączać coraz lepsi muzycy. W Łodzi zobaczyliśmy skład, który gra już razem od prawie dziesięciu lat. Wśród doskonałych instrumentalistów i świetnych muzyków zaczął się rodzić rodzaj więzi, która pozwoliła im „odlecieć” w kompletnie nowe rejony. Pomimo że Derek wciąż udziela się z Allmanami, nie chciał rezygnować ze swojego zespołu.
Przed wejściem na scenę składu DEREK TRUCKS BAND wszystkie miejsca widowni były już zajęte. Maszyna zaczęła się kręcić. Derek nie ma wyglądu rockowej gwiazdy, wygląda bardziej niż skromnie. Jego zachowanie na scenie można określić jednym słowem – stupor. Gra tak, jakby był sidemanem. Zapatrzony w gryf, czasami wymienia porozumiewawcze spojrzenia z innymi muzykami. W czasie całego koncertu uśmiechnął się może pięć razy. Jedno zdanie o zespole do publiczności i na tym koniec poufałości. Wszyscy na scenie zdają się być tacy sami, jedynie Yonrivo Scott, grający na bębnach zażywny Murzyn po pięćdziesiątce, próbował dać ujście swojemu temperamentowi. Uraczył on wszystkich swoim niesamowitym solo. Bębny przemówiły! Nie było to żadne turlanie się po garach, ale dowcipny monolog.
Kofi Burbridge, klawiszowiec, zagrał na Hammondach z głośnikami Lesliego i Yamasze. W niektórych utworach brał do rąk flet poprzeczny i tworzył dwugłos z gitarą, nadając tematom słodką lekkość. Basista Todd Smallie czasami funkował, by za chwilę grać bluesowe pochody. Natomiast soulowo zaśpiewał Mike Mattison, który w przerwach między partiami wokalowymi siedział na fotelu z cieniu sceny, nieprzeszkadzając pozostałym grać długie solówki.
Derek Trucks zagrał cały koncert na jednej gitarze, Gibsonie SG, którego nie oddał technicznemu nawet w momencie, gdy pękła mu struna. Zespół grał dalej, a Derek spokojnie zmienił strunę, po czym dostroił instrument. Grał na jednym wzmacniaczu – Fenderze Super Reverb z czarnym panelem. Fender produkował modele w takim wykończeniu w latach 1963-1967 w wersji z czterema głośnikami dziesięciocalowymi. Gitarzysta nie używał żadnych efektów, dzięki czemu uzyskiwał bardzo surowe i klasyczne brzmienie – gratka dla miłośników vintage-sound. Wzmocnienie regulował potencjometrami w gitarze, a dynamikę – jak przystało na dobrego gitarzystę – artykulacją! Derek nie używa kostki. Do slajdu wykorzystuje szklaną buteleczkę (tak jak Duane). W graniu „rurą” jest bardzo precyzyjny. To już najwyższy poziom, nie ma tu miejsca na pomyłkę. W graniu wysokich dźwięków odległości pomiędzy nimi sięgają minimetrów, a Trucks często „najeżdża” na wysokie dźwięki od samej góry gryfu. Trafia zawsze w punkt! Slajd pozwala mu uzyskać brzmienia podobne do kobzy i sitaru.
Styl gry Dereka nie poddaje się zaszlufladkowaniu. Słychać tu inklinacje bluesowe – w tych klimatach gitarzysta czuje się najlepiej, choć nie zasklepia się tylko w takich dźwiękach. Ogrywa wiele skal jazzowych, a mnóstwo tematów utrzymanych jest w charakterze arabskim i flamenco. Derek bardzo dynamizuje grę solową: zaczyna od nierozbudowanych, prostych fraz i z upływem utworu zwiększa dramaturgię improwizacji, aż do szaleńczych ucieczek po całym gryfie. Słychać tu sposób frazowania w stylu Coltraine`a (miejsce „na oddech” – jak to określał Jimi Hendrix). Nie można też nie zwrócić uwagi na jego grę rytmiczną. Gitara doskonale wtapia się w zespół, a gra akordowa jest majstersztykiem doboru funkcji harmonicznych i podziałów.
Derek Trucks to talent, jaki rodzi się raz na wiele lat. Zrobił bardzo dużo, by rozwinąć muzykę bluesową, z której „wyszedł”, oraz by przenieść słuchacza w zupełnie inne rejony muzyczne. Czerpie z tradycji, ale patrzy w przyszłość. A to jeszcze nie koniec! Warto (a nawet trzeba) posłuchać wszystkich płyt Dereka Trucksa. Do tej pory ukazały się: „The Derek Trucks Band” (1997), „Out Of The Madness” (1998), „Joyful Noise” (1999), „Soul Serenade” (2000) oraz dwupłytowy album z koncertu z 2005 roku: „Live At Atlanta” (niestety, nie można go zakupić w sklepach, dostępny jest on wyłącznie na koncertach lub stronie internetowej zespołu).
Jako support zagrał przed DEREK TRUCKS BAND zespół VARGAS BLUES BAND. Na zasadzie kontrastu można było usłyszeć potworną przepaść pomiędzy obiema grupami. Jeżeli za punkt wyjścia przyjmiemy muzykę bluesową, to VARGAS pokazał jak łatwo się uwstecznić: ograne patenty, brak pomysłów. Nieczytelne brzmienie gitary i fatalne nagłośnienie perkusji dołożyło ostatni gwóźdź do drewnianej skrzynki, w której panowie się zamknęli. Inną sprawą jest akustyka Teatru Muzycznego w Łodzi. Ale o tym kiedy indziej.