Dzięki regularności, konsekwencji i rzecz jasna świetnej muzyce, warszawska doommetalowa Sunnata zdobywa sobie z miesiąca na miesiąc coraz więcej słuchaczy w kraju i poza nim. Nowy album „Outlands” zapewne pozwoli kwartetowi zrobić kolejny krok do przodu. O nowej płycie i procesie twórczym rozmawiamy z gitarzystą i wokalistą zespołu, Adrianem Gadomskim.

Jak byś opisał to, co zrobiliście na „Outlands”, w odniesieniu do waszego poprzedniego albumu „Zorya”?
Adrian Gadomski: Sporo się zmieniło, jeśli chodzi o sposób powstawania materiału. Wzięliśmy się za to od innej strony niż zwykle. Wcześniej pracowaliśmy w taki sposób, że ktoś przynosił riff i działaliśmy sobie wokół niego. Tym razem wyszło jakoś tak, że każdemu brakowało weny poza salą, a na samej sali działo się dużo. W ten sposób wymyślonych zostało wiele rzeczy – na sali, podczas grania razem. Mam wrażenie, że dzięki temu ten materiał nie jest tak poklejony jak na „Zoryi”, poszczególne motywy były bardziej spójne. Można powiedzieć, że było to bardziej danie jednogarnkowe.
Słychać, że „Outlands” jest bardziej spójną płytą.
Motorem napędowym powstawania „Outlands” byli basista i perkusista. Sekcja wykonała naprawdę sporą robotę. Dużo rzeczy zaczynało się od rytmu, od basu, wokół tego budowaliśmy utwory. Może właśnie dlatego ten materiał taki jest.
Przed „Zoryą” mówiliście, że chcecie się otworzyć na większą liczbę melodii. Przed „Outlands” mówiliście to samo. A skoro kawałki zaczynały się od sekcji rytmicznej, to kiedy pojawiały się te melodie?
Jesteśmy zespołem, który lubi sobie rzucać kłody pod nogi i sobie zaprzeczać. Mówimy jedno, a zaczynamy robić drugie. Rzeczywiście było założenie, że robimy melodie, a z drugiej strony sporo rzeczy zaczynało się od samego rytmu, melodia powstawała dalej.
Dobrze się czujesz w takim systemie pracy?
Różnie. Ale mam coś takiego, że jak jest początek procesu twórczego, jest dużo rzeczy rozgrzebanych, totalnie nieskładnych, to dopada mnie jakieś zniechęcenie. Potem, kiedy w międzyczasie pracujemy nad tymi pomysłami, zmienia mi się perspektywa.
Co chcieliście na „Outlands” zrobić inaczej niż na poprzednich płytach?
Nie mamy założeń, ale na pewno chcieliśmy podejść trochę inaczej do procesu produkcji. Chcieliśmy zrobić nieco inne brzmienie, żeby nie było takie przytłaczające, basowe, doomowe, a miało trochę więcej oddechu.
Czy to dlatego zmieniliście studio? Tym razem nagrywaliście w Monochrom Studio, ale z tą samą ekipą z Satanic Audio, z Haldorem Grunbergiem jako producentem.
Ekipa się nie zmieniła. Studio postanowiliśmy sprawdzić z czystej ciekawości, z polecenia Haldora. On stwierdził, że tam będzie można to najlepiej zrealizować. Posłuchaliśmy go i chyba dobrze zrobiliśmy.
Haldor chyba lubi to miejsce. Jesteście już kolejnym zespołem, który tam z nim pracował.
Sporo się tam dzieje. Kiedy byliśmy tam w styczniu, to w dzień naszego wyjazdu przyjechali Lonker See, a zaraz po nich Spaceslug.
Wam chodziło też o liveroom, bo nagrywaliście po raz kolejny na setkę.
Chodziło o liveroom, ale też o dobrą separację instrumentów. W poprzednim studiu, podczas sesji do „Zoryi”, wzmacniacze gitarowe stały obok siebie. W Monochromie każdy wzmacniacz stał w oddzielnym pomieszczeniu, a my byliśmy razem. Jest tam liveroom o wysokości bodajże 7 metrów w najwyższym punkcie i akustyka trudna do uzyskania gdzie indziej.

Nagrywacie płyty na setkę ze względu na energię, powietrze w brzmieniu. Ale czy to nie jest technicznie trudniejsze od klasycznego wbijania ścieżek jedna po drugiej?
Jak się wsłuchasz, to usłyszysz, że my nie gramy jakiejś bardzo skomplikowanej muzyki. W zasadzie tak naprawdę dość regularnie i bardzo sumiennie ogrywaliśmy materiał – mieliśmy dwie próby w tygodniu, każda po trzy godziny. Mieliśmy więc wszystko dobrze ograne. Nagrywamy najpierw instrumenty, potem dopiero wokal, więc jest łatwiej. Gdybyśmy mieli nagrywać po kolei wszystkie instrumenty, to można by było skisnąć. Cztery dni ciężkiej pracy i tak wystarczą. Siedzieć długo, nagrywać każdy instrument osobno – to by było trudne dla nas do zniesienia.
Żeby przygotować się do sesji, graliście po dwie trzygodzinne próby w tygodniu. Ale jak długo to trwało od momentu, kiedy stwierdziliście, że materiał jest już skończony?
Różne utwory powstawały w różnych odstępach czasu. Niektóre kawałki graliśmy sześć miesięcy, niektóre – dwa. Ciągle były jakieś poprawki, ciągle były jakieś zmiany. Całość potrwała praktycznie cały 2017 rok. Nie było w ciągu tego roku takiego momentu, w którym stwierdziliśmy, że robimy sobie trzy miesiące przerwy. Oczywiście, zdarzało się, że ktoś pojechał na wakacje czy coś, ale poza tym to dwa razy w tygodniu siedzieliśmy i dłubaliśmy.
Mówiłeś, że nie gracie skomplikowanej muzyki, ale pedalboardy macie imponujące.
Są spore, ale nie robimy kosmicznych kombinacji. Najczęściej po prostu reverb, kaczka, fuzz, delay, czasami jakiś flanger albo phaser. I tyle. Mamy w pedalboardach też efekty wokalne, żeby sobie trochę poprawić brzmienie, zasilacz też jest duży… Potrzeba więc na to trochę miejsca. Teraz jesteśmy z Szymonem w procesie nauki grania i śpiewania tego materiału na żywo. Idzie całkiem nieźle, ale czasami jest śmiesznie – najpierw gramy, potem uczymy się śpiewać, a potem jedno i drugie jednocześnie, co jest zupełnie innym procesem. Często pluję sobie w brodę: czemu ja to tak wymyśliłem, przecież wiedziałem, że będę w tym momencie śpiewał, a mam grać jakiś dziwny podjazd – co innego gram, co innego śpiewam. Muszę więc jakoś oszukać swój mózg, żeby jakoś sensownie spięło się to w całość. Trzeba się wyłączyć i nauczyć się po prostu na pamięć, żeby o tym nie myśleć.
Czy podczas nagrywania na setkę obsługa tych wszystkich efektów nie jest problematyczna?
Nie, bo nagrywaliśmy materiał partiami. Był więc czas, żeby sobie poprzełączać i poustawiać efekty. W trakcie uczenia się wokali i grania uczymy się też stepowania – co wciskać, w którym momencie, żeby to zagrało, jak powinno zagrać. A w studiu było prosto – przepinka, zmiana i kolejny fragment.
Co zatem konkretnie masz w tym pedalboardzie?
Zaczyna się od pedału głośności Dunlop – u mnie jest to czołg DVP3. Potem idę do kompresora, małego taniutkiego Mooera, który robi dobrą robotę. Kolejna rzecz to DigiTech Drop. Póki co używamy go w jednym momencie. W tytułowym kawałku „Outlands” około piątej minuty jest moment, w którym wchodzimy z takim cięższym riffem. Tam każdy z nas ma przestrojoną gitarę pomimo tego, że nie zmieniamy instrumentów. Mam też fuzza – The Fuzz Shack brytyjskiej firmy Nine of Swords. To fuzz do masakrowania – dużo gainu, sekcja do hałasu. Po prostu wprowadza sceniczny rozpiernicz. Mam też kaczkę G-Lab, żeby nie męczyć się z wciskaniem. Bardzo przydaje mi się to, że mogę zacząć kaczką od dołu. Mam jakąś bramkę szumów, reverb T2 TC Electronic, delay Supa Puss od Way Huge, flanger od Strymona i sustain Electro Harmonix Freeze. Wszystko jest zasilane przez zasilacz Yankee PS-M2.

Trochę chyba to waży.
Nie ma tragedii. Widziałem większe, naprawdę. Jest optymalnie. Nie muszę się jeszcze bardzo martwić o przełączanie, nie myślę o switchu, bo jeszcze nie jest to potrzebne.
Jakich gitar, wzmacniaczy i kolumn używasz?
Gitara to Gibson Firebird Studio ‘70s Tribute. To mój główny instrument. Mam też strata tribute. To idzie do głowy Sound City Master Lead 50, którą z kolei wpinam w paczkę Buzzaro na głośnikach Celestion Vintage 30.
Tego samego sprzętu używałeś w studio?
Tak, nic nie zmieniałem. Haldor w którymś momencie powiedział, żebym się podpiął i potestował sobie brzmienia. Wpięliśmy to w centralę i okej. Nic nie zmienialiśmy. Oczywiście w produkcji potem było coś kręcone i dodawane, bez dwóch zdań.
Wróćmy na chwilę do nagrywania na setkę. Jakie są trudności przy takim nagrywaniu? Nad czym trzeba się bardziej skupić niż przy takim konwencjonalnym wbijaniu ścieżek?
Chyba na złapaniu pulsu i rytmu muzyki. Mam wrażenie, że to jest chyba najważniejsze w takim wypadku. Mnie najlepiej grało się z wyłączonym klikiem, po prostu do perkusji Roberta. Trzeba złapać puls, podporządkować się sekcji i daje to chyba lepsze efekty niż samotne wbijanie ścieżek pod klik.
Co będzie znakiem, że „Outlands” było dla was krokiem do przodu? Wywiady? Recenzje? Trasa jako headliner? Wyższa pozycja na Doomcharts?
Myślę, że na takie rzeczy nikt z nas nie patrzy…
Nie patrzycie na swoje sloty na festiwalach? Na pewno patrzycie, kaman.
Każdy z nas ma jakieś inne zajęcia. To wciąż jest zajawka. Wiadomo, że to jest super miłe, jak 20% więcej osób propsuje ci płytę, że jest lepsza niż poprzednia. Ale dla mnie najważniejsze jest to, że to robimy. Czy będę na jakiejś liście, czy nie – totalnie mnie to grzeje.
Ale to przecież odbija się na tym, ile osób przyjdzie na koncert, kupi koszulkę…
To wypracowuje się też jeżdżeniem. Chyba na to bardziej liczę – trasy koncertowe dają często lepszą promocję niż kampanie w Internecie.
https://www.youtube.com/watch?v=AAW5AyN7-lI