Apostolis Anthimos jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych i charakterystycznych polskich gitarzystów i multiinstrumentalistów. W latach siedemdziesiątych wraz z zespołem SBB wytyczał pionierski szlak polskiego rocka progresywnego na światowym poziomie. Płyty „Ze słowem biegnę do ciebie”, „Follow Me” czy „Memento z banalnym tryptykiem” to arcydzieła, które powinny zajmować poczesne miejsce na naszych półkach, obok albumów Genesis, Yes czy Pink Floyd.
Jednocześnie Apo to artysta raczej introwertyczny i niezbyt wylewny, dlatego dość trudno namówić go na długie wypowiedzi. Nam się jednak udało – przy okazji premiery jego kolejnej solowej płyty „Paralel Worlds” namówiliśmy go na wspominki oraz nieco aktualności z jego muzycznego życia.
Początek lat siedemdziesiątych. Apostolis Anthimos już jako siedemnastolatek gra w zespole Czesława Niemena – Grupa Niemen. Przypomnę, iż zespół ten był podwaliną przyszłego legendarnego SBB… Jak to się stało, że zacząłeś grać w grupie Niemena?
Zaczęło się od Józefa Skrzeka, gdy skończył z zespołem Breakout. To był koniec 1970 roku. Byłem na ich koncercie w Świnoujściu, widziałem Skrzeka i w ogóle byłem nim zafascynowany. Potem okazało się, że on chce założyć jakaś kapelę, a że znałem człowieka, który ich nagłaśniał, to zacząłem szukać kontaktu do Skrzeka. Tak doszedłem do niego, a że wcześniej miałem już swoje zespoły po różnych domach kultury – Piekarnia Gigant – doszedłem do nich… Doszedłem do Skrzeka, spotkałem tam Piotrowskiego i zaprosiłem ich na jam session do domu kultury gdzieś w Dąbrówce Małej w okolicach Katowic. No i potem się zaczęło. On [Skrzek – przyp. V] wziął mnie na trzy miesiące próbne. Zagraliśmy, spodobało mu się i tak zostałem. Po roku grania ze Skrzekiem najpierw on poszedł do Niemena.
Niemen był przy naszych pierwszych nagraniach – podsłuchiwał nas właśnie w radiu w Warszawie – to były nasze pierwsze nagrania. Pamiętam, że był w reżyserce na górze. No i pierwszy poszedł Józek, potem pojechał Piotrowski, a ja – wiesz, ze zrezygnowaniem powiedziałem: „No to tyle by tego było. I koniec…”. Po jakimś czasie dzwoni do mnie Niemen do domu i mówi: „Mały, masz czas?”, a ja mówię: „No świetnie!”. On na to: „No to przyjeżdżaj”. Przyjechałem więc do Wrocławia i tak się zaczęło. Gdy przyjechałem, to zastałem dwa zestawy zespołu – był Piotrowski, Nawrocki i Skrzek – ja dołączyłem do nich. Potem drugi zespół to był Jurek Tylec… chyba, Andrzej Zieliński na basie. Niemen miał wtedy dwa zespoły na jeden program. I tak to się zaczęło. Potem były inne przygody – coraz lepsze.
Kapitalna historia! Można powiedzieć, że przez swoją determinację próbowałeś dostać się do Skrzeka i w rezultacie zostałeś przyjęty.
Tak, zostałem przyjęty do zespołu Skrzeka na okres próbny. Zrezygnowałem ze szkoły, zrezygnowałem ze wszystkiego, bo chciałem grać.
W latach siedemdziesiątych SBB odnosiło wielkie sukcesy nie tylko w Polsce, ale również za granicą. Po nagraniu pierwszej płyty „SBB” zaczęliście wiele koncertować w Czechosłowacji, Niemieckiej Republice Demokratycznej, Szwajcarii, Holandii, Belgii, Austrii, Finlandii, Szwecji, Danii i na Węgrzech. Przyszła wtedy popularność i sława… Jak wspominasz tamte czasy?
Wiesz, były bardzo kolorowe. To był taki ciąg… Te dwa pierwsze lata, które byliśmy razem z Niemenem, były bardzo kolorowe. Potem zaczęło się z Józkiem dość szeroko, bo graliśmy – tak jak mówiłeś – po całej Europie. Wspominam świetnie te czasy, starałem się wtedy rozwijać. Z jednej strony byłem taki trochę wycofany – w jednej chwili chciałem grać, a z drugiej strony chowałem się za kolumną. To było takie trochę rozdwojenie jaźni.
Mieliście podczas swoich występów pewne niecodzienne sytuacje? Takie jak np. tąpnięcie w kopalni w Bytomiu podczas koncertu? Ta sytuacja skojarzyła mi się z incydentem, który przyczynił się do napisania piosenki „Smoke on the Water” Deep Purple, gdzie podczas koncertu Franka Zappy w 1971 roku spłonęło kasyno w szwajcarskim Montreux…
Tak, to było już później. Tąpnięcie było w momencie, kiedy skończyliśmy koncert. Wiesz, kończymy ostatni numer, a tu nagle spada gzyms z sufitu. Dobrze, że nikt nie dostał w głowę…
Przyszedł rok 1980, zespół SBB nagrywa „Memento z banalnym tryptykiem” – ten utwór, będący zarówno tytułem płyty, powstał jeszcze na początku działalności SBB, prawda?
Tak, ten tekst już się przewijał na samym początku w 1971 roku. Wiesz, Józek mi strasznie pomagał, bo on był otwarty na muzykę. W jeden wieczór graliśmy wieczór bluesowy, w drugi graliśmy wieczór rockowy, potem graliśmy wieczór jazzowy, gdzie on się przebierał w muszkę i jakiś frak, siadał do fortepianu i graliśmy Oscara Petersona i Ramseya Lewisa. Podejście do muzyki było bardzo szerokie, także ocierałem się o te sprawy w sposób, powiedzmy, bardzo wszechstronny. Starałem się po prostu dobrze zagrać.
Wracając do utworu „Memento z banalnym tryptykiem”… Z biegiem lat koncepcja utworu zmieniła się?
Tak, muzyka się zmieniła. Zresztą to było ostatnie nagranie tuż przed rozejściem. Myśmy się trochę wtedy pokłócili w studiu, był wtedy z nami Sławek Piwowar – genialny muzyk. Ja też wtedy pokłóciłem się z Józkiem, spakowałem manatki i wyszedłem ze studia. Nigdy nie byłem za studiem, słuchawki na uszach zawsze dawały mi popalić, wolałem koncerty po tysiąckroć. Po trzech dniach zadzwonił Józek i powiedział mi, że musimy postawić kropkę nad „i”. Przyjechałem do studia i to ostatnie solo nagrałem wtedy, gdy byliśmy już w sumie po rozstaniu.
Właśnie ta ostatnia solówka w utworze „Memento z banalnym tryptykiem”, która uznawana jest za jedną z najlepszych w historii rocka – również przeze mnie… Czy to było solo nagrywane totalnie na spontanie, gdy wszedłeś do studia?
To był spontan, luz – już wiedziałem, że z tym koniec. Wiesz, wyluzowałem, zagrałem raz i wyszedłem. Skończyło się.
Piękne solo, szczere gratulacje!
… ale to było dawno!
Teraz jest równie dobrze – cały czas trzymasz niesłychany poziom.
Staram się.
Właśnie po albumie „Memento z banalnym tryptykiem” zespół SBB się rozpadł. Co ty jako gitarzysta zamierzałeś wtedy robić? Jakie były twoje plany?
Próbowałem wtedy trochę zagrać z zespołem Krzak, potem myślałem o wyjeździe do Grecji. No i wyjechałem na jakiś czas, potem wróciłem i złapałem kontakt z Tomkiem Stańko. Przyszedł na próbę, gdy grałem z Krzakami, i zaproponował mi granie. Zaczęła się wtedy przygoda z Tomkiem Stańko – to były lata osiemdziesiąte. To mi bardzo dużo dało, ponieważ on mi otworzył znowu czapkę na inne historie, gdzie poruszałem się, jak chciałem, a on wszystko akceptował – czułem się jak wolny ptak.
Gdy zaczynałem swoją muzyczną ścieżkę, pierwszym instrumentem, który przykuł moją uwagę, była perkusja. Jakim instrumentem ty się na początku zainteresowałeś? Wiemy przecież, że jesteś multiinstrumentalistą.
Bęben chodzi za mną całe życie. W końcu gdzieś go tam realizuję. Z Tomkiem Stańko też nagrywałem na bębnach, pierwszą „C.O.C.X”, potem „Lady Go”, następnie „Chameleon”, gdzie nagrywaliśmy w Grecji – tam też nagrywałem na bębnach, gitarze i basie. Z Tomkiem Stańko była świetna przygoda.
Powiedz, co było u Ciebie pierwszym instrumentem – perkusja czy gitara?
Wiesz, to trudno powiedzieć. Pamiętam, jak miałem swoje pierwsze pałki, które dostałem albo kupiłem sobie i rozpieprzałem krzesła w domu, które były na sprężynach. To były takie krzesła z trocinami w środku i zawsze te trociny wszędzie latały.
W takim razie, te krzesła dobrze odbijały…
Tak, od sprężyn odbijało dobrze, ale te śmieci… Po prostu rozwalałem w domu krzesła!
Pobierałeś lekcje gry na instrumentach czy uczyłeś się sam?
Uczyłem się raczej sam. Dostałem „prikaz” od Skrzeka – jak powiedział na początku: „Ćwicz!” – to ja ćwiczyłem. Nawet w klasie, gdy miałem technologię, to z tyłu miałem gitarę i tam sobie po cichu próbowałem. Aż pewnego razu uderzyłem za mocno w strunę i pan technolog powiedział: „Dosyć tego Antymos!”. Wiesz, ja miałem dobry układ w szkole, ponieważ organizowałem tam akademie itd. Byłem tam trochę jak taki kaowiec – zbierałem ludzi, którzy coś grali, mogli opowiedzieć jakiś wierszyk itd.
Jak to się stało, że postanowiłeś zostać muzykiem, że wybrałeś głównie właśnie gitarę?
Głównie bębny i gitara – to idzie równolegle, tylko że bardziej pracowałem nad gitarą, a bębny to – powiedzmy – bardziej takie show. W latach siedemdziesiątych, kiedy mieliśmy z Jurkiem dwie pary bębnów – to dosyć dobrze wtedy wyglądało. Była taka przygoda, gdy nie było już Piotrowskiego, to pojechaliśmy z Paulem Wertico, to był chyba 2000 rok, na Węgry na pewien festiwal. On do mnie mówi: „Gdzie są drugie bębny?!”, a ja mówię: „Nie wystawiliście”, a on na to: „Ludzie na to przychodzą!”. To taki trochę cyrkowy epizodzik [śmiech].
Obok współpracy min z Gilem Goldsteinem, Paulem Wertico, Tomaszem Szukalskim czy Jimem Beardem, współpracowałeś również z Tomaszem Stańko, nagrywając dla niego perkusję. To dość niezwykłe – nawet jak na gitarzystę. Można powiedzieć, że czujesz się zarówno gitarzystą, jak i perkusistą? Która połowa jest mocniejsza?
Nie ma mocniejszej połowy. Myśmy często nagrywali ze Stańko w ten sposób, że na [pierwszej – przyp. V] płycie był również Josse Torres, czyli instrumenty perkusyjne, ja grałem na gitarze i Tomek na trąbce, natomiast potem nakładaliśmy bębny „z góry”. To było dosyć komfortowe, bo mogłem się wtedy pobawić i często wydawało mi się, że więcej muzyki wychodzi z tych bębnów niż z gitary. Jednak miałem wtedy trochę kompleks z tą gitarą, bębnów się mniej bałem.
Miałeś również możliwość zagrać wspólnie z Johnem McLaughlinem oraz z Patem Methenym, prawda?
[śmiech] Słuchaj, tak naprawdę to współpraca z McLaughlinem była taka, że przyszedłem do jego garderoby, wziąłem tłumacza. Byłem wtedy nim bardzo zafascynowany, pierwszy raz go wówczas słyszałem, ponieważ graliśmy wtedy na jednym festiwalu z Niemenem. No i współpraca była taka, że graliśmy na dwie gitary… Zagraliśmy jakiegoś bluesa, doszedł Jerry Goodman i tak graliśmy przez dziesięć–piętnaście minut, i taka to była współpraca. Potem mnie pobłogosławił i na tym się skończyło.
Jednym słowem – świetna przygoda!
Piękna przygoda! Z Patem Methenym było tak, że w 1993 roku miał jam session ustawiony w Akwarium w Warszawie i dostałem cynk od mojego przyjaciela Marka Komara, z którym nagraliśmy pierwszą płytę później w Nowym Jorku. Stanąłem w kolejce, jak każdy bębniarz… No i jeden, drugi, trzeci, czwarty… Ja tam jako jakiś piąty. Metheny odwrócił się do mnie po paru taktach i powiedział: „Wow, great!” – spodobało mu się. To ja dostałem, wiesz, wiatru w skrzydła i graliśmy tak chyba czterdzieści parę minut. Gdzieś ta kaseta jest, ale chyba zginęła.
Wróćmy jeszcze do 1981 roku, gdy wyjechałeś do Grecji. Przez wiele lat byłeś w Grecji rozchwytywanym sidemanem. Z kim wówczas współpracowałeś?
Tak, wyjechałem w 1981, w 1983 wróciłem, następnie znowu wyjechałem. W międzyczasie współpracowałem ze Stańko – przyjeżdżałem na nagrania, potem znowu wyjeżdżałem… Były ruchy, były cały czas kontakty. Grałem wtedy z różnymi ludźmi, byłem wtedy głównie taki „podgrywający”, ale potem miałem też swoje projekty. Jeden z nich przerodził się w projekt Theatro, który nagrałem tutaj w Polsce w 1998 lub w 1999 roku. Grałem z różnymi gwiazdami, wiesz, jeździłem po całym świecie, dużo do Australii, Ameryki, Argentyny.
Miałem bardzo dobre warunki, ale podgrywało się wtedy. Grałem też z Alem Di Meola na jednej scenie, potem grałem z wokalistą Jorgosem Dalarasem – to artysta popularny na całym świecie, zapełniał areny na dwadzieścia sześć tysięcy osób. Graliśmy wtedy w New Jersey, wtedy zaproszony był również Al Di Meola i tam go poznałem. Miał dwóch świetnych muzyków z Argentyny, przepięknego pianistę… Niestety, nie pamiętam jego nazwiska, no i wiesz, przygoda za przygodą. Życie to jedna wielka przygoda.
Oczywiście, że tak! Anthimos, mnie osobiście Twoja droga jako gitarzysty kojarzy się z trzema gitarami, pierwszą z nich jest dwugryfowy Gibson SG. Opowiesz coś o niej?
To jest świetna gitara, świetnie brzmi, z marshallem komponuje się pięknie! Ale wiesz, mi już trochę za ciężko jest, za dużo strojenia. Wymienić struny w dwunastce to jest… W szóstce mam problem, ale jeszcze dwunastkę i szóstkę, no to już chyba czas skończyć.
Ja mam dokładnie tak samo – też kiedy przychodzi czas, kiedy muszę wymienić struny, to mnie szlag jasny trafia… [śmiech]
[śmiech] No widzisz.
Kolejna gitara: ESP w kolorze naturalnego drewna z charakterystyczną czarną przystawką jako middle pickup oraz mostkiem Floyd Rose.
Bardzo fajna gitarka, ale teraz grałem też parę lat na artimusie – Jarek Olejniczak zrobił mi świetną gitarę, drzewo to wiąz z 1978 roku.
Aaa… chyba kojarzę, taka wiśniowa?
Tak.
Wracając jeszcze do tej gitary ESP – czy wykonałeś w niej jakieś zmiany?
Tak, wymieniałem przystawki na Seymour Duncan.
… i w końcu niebieski Fender Stratocaster, którego sam osobiście mogłem posłuchać podczas naszych prelekcji w Toruniu… Co to za instrument?
To jest thin skin. Nowa gitara jest postarzana. Gryf jest robiony tak jak w 1962 roku, korpus jak w 1959 czy coś takiego… Cała popękana, ponieważ nitro popękało, ale jest wygodna, bo jest w miarę lekka i dosyć dobrze wyważona.
Generalnie twój wizerunek kojarzy mi się z gitarą Fender Stratocaster. Dlaczego zdecydowałeś, że to właśnie stratocaster będzie twoją wizytówką sceniczną?
Gibson ma swoje brzmienie, stratocaster też ma swoje brzmienie, więc one się bardzo różnią między sobą. Chciałem też trochę pograć na stratocasterze, wiesz to jest w ogóle inne granie. Pierwszy raz, kiedy ja wziąłem do ręki, to nie mogłem w ogóle podciągnąć struny – to tak, jakbym w ogóle nie umiał grać. Miałem dziwny problem i nie mogłem tego zrozumieć, a właśnie słyszałem od innych, że mieli podobnie. Jak przechodzisz z gibsona na fendera, to jest inaczej, ale przyzwyczaiłem się i jakoś to idzie.
OK, odnośnie pieców, ja osobiście używam polskich wzmacniaczy marki Plexsound. Z tego co wiem, grywałeś na marshallach, a teraz grasz na piecach Labogi?
Wiesz, raz Marshall, raz Laboga. Marshall jest zamknięty i wydaje nieco inną pełnię, a piec Labogi jest otwarty z tyłu i troszkę inaczej to brzmi.
Jakich efektów używasz? Widziałem, że masz dosyć niestandardowy pedalboard.
Mam kaczkę, volume pedal, posiadam też ring modulator firmy Moog. Jak się nudzisz z frazami, to włączasz go i robisz taki reset w mózgu, dzięki czemu możesz dalej grać. Mam dwa świetnie brzmiące polskie pedałki overdrive firmy Root – zielony i niebieski, wykonane przez Adama Bukowskiego.
Kto był gitarzystą, który wywarł na tobie największy wpływ? Czy być może na początku twojej drogi było ich kilku?
Wiesz, pierwszy raz, kiedy słyszałem Hendrixa… Stety, niestety to był Jimi Hendrix i do tej pory jak go słucham, to nic się nie wydarzyło. Poza nim niestety jest troszkę smutno… [śmiech]
Jakbyś miał wymienić trzy ulubione płyty, jakie by to były?
Pierwsze płyty… To byłoby Mahavishnu Orchestra „The Inner Mounting Flame”, potem Weather Report „I Sing The Body Electric” – to jest taka półkoncertowa, przepiękna płyta, drugi ich album. A trzecia: „Bitches Brew” Milesa Davisa, gdzie Davis zaczął grać w inną stronę…
W 1994 roku zadebiutowałeś jako solista genialnym albumem „Days We Can’t Forget”. Co możemy znaleźć na twojej najnowszej płycie „Parallel Words”, która ujrzy światło dzienne już 16 lutego?
Od lat myślałem, żeby te wszystkie moje utwory, które zrobiłem do tej pory, okrasić fortepianem i saksofonem. No i to zrobiłem. Grając na bębnach, dogrywałem gitary, więc inaczej to trochę wygląda.
Na ilu instrumentach grasz na tym albumie?
Na dwóch – na gitarze i na perkusji.
Muszę również napomknąć o albumie live, który jest tylko w internecie. Nagrałeś go wspólnie z genialnymi Garym Husbandem i Etienne Mbappe.
Tak, to pierwszy koncert, który z nimi zagrałem. Wydarzenie miało miejsce w Bielsku w 2011 roku. Piękna przygoda! Album zatytułowany jest po prostu „Live”.
Anthimos, powiedz, czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, co mógłbyś robić, jakbyś nie był muzykiem?
Na to pytanie odpowiedziałbym tak samo jak Pat Metheny … GANGSTEREM! [śmiech]
[śmiech] OK! Wiesz, dla mnie zawsze najważniejszą rzeczą w życiu było i jest podążanie za własnymi marzeniami. Czego ty życzyłbyś sobie oraz kolegom gitarzystom?
Dobrego grania i wybierania dźwięków. Jak to często mówię: muzyka jest pomiędzy dźwiękami!
Piękne słowa, dziękuję ci bardzo!
Dzięki, Bartek!
Rozmawiał: Vooyazz