Tego gościa Eric Clapton namaścił jako swojego następcę, czym być może wzbudził oburzenie wśród osób pamiętających długą i pełną karierę „Slowhanda” oraz jego wielki wkład w historię bluesa i rocka. Kimże bowiem przy Wielkim Eryku jest ten sympatyczny facet, który nie może się zdecydować, czy grać pełnym ogniem bluesa, zaprzedając mu duszę jak jego rówieśnik Bonamassa, czy chować się za popowym parawanem, serwując rzewne piosenki dla pensjonarek?
John Mayer sam skrzętnie unika tego samookreślenia, zręcznie wyprowadzając stawiających takie ultimatum w pole kolejnymi albumami pełnymi mniej lub bardziej zgrabnych piosenek, które wpadają w ucho, choć odkrywczymi zwać ich nie sposób. Można byłoby go nazwać ulepszoną wersją Dave’a Matthewsa, który rozwijając siebie, szuka rozmaitych inspiracji, uciekając przed monotonią i usypiającym samozadowoleniem. Jest jednak jedna bardzo unikalna cecha, która różni go od reszty popowych śpiewaków z gitarą.
Ten gość znakomicie czuje gitarę i potrafi na niej zagrać. Właśnie w stylu Claptona i innych wielkich, którym niebiosa nie poskąpiły brzmienia w łapie. To „coś” powoduje, że nie można go zaszufladkować jako „zwykłego” bohatera pop music. Czy jednak nie kończąc swojego flirtu z muzyką pop, John będzie w stanie godnie zapracować na rzeczywisty tytuł następcy E.C.? Niby podąża w dobrym kierunku, jednak póki co brak w tym wszystkim prawdziwej krwi, potu i łez. Poniżej wszystko, co powinniście wiedzieć o Johnie Mayerze jako czytelnicy TopGuitar.
Od bluesa do popu
John dorastał w Fairfield w stanie Connecticut, jest średnim z trójki synów. Jako młodzieniec słuchał wszystkiego, co leciało w radiu: od The Police po Michaela Jacksona. Podobno jego uwagę na gitarę zwrócił Marty McFly, główny bohater filmu „Powrót do przyszłości”, który – jak pamiętamy – flirtował z muzyką Van Halena, tappingiem i klasykiem „Johnny B. Good”. Sytuacja zmieniła się, gdy odkrył Stevie Raya Vaughana, który – jak wspominał – zmienił jego życie. Po tym zdecydował się wziąć lekcje bluesa. Miał trzynaście lat, gdy dostał swoją pierwszą gitarę, zaledwie dwa tygodnie przed tym, jak zaczął brać pierwsze lekcje grania. Przyznaje, że SRV był jedną z jego najgłówniejszych inspiracji, dzięki niemu gra na gitarze.

Przed laty opowiadał też o zainteresowaniu grą Charliego Huntera, który był dla niego mistrzem, jeśli chodzi o kontrolę oraz rytmiczną stronę gry na instrumencie. Wśród jego idoli byli także Tuck Andress, ponadto Robben Ford, Buddy Guy, Jimi Hendrix, Rober Cray, Albert King, Albert Collins, Freddie King, czyli głównie plejada bluesmanów. Wspomina, że jako dzieciak często zasypiał na podłodze z gitarą w ręku, słuchając płyt ze swojej szafki: Charliego Parkera, Johna Coltrane’a, Milesa Davisa, Kenny’ego Burrella czy Billa Evansa. Grywał wtedy na gitarze trzy do czterech godzin, w czasie wakacji od pięciu do sześciu, nie palił i nie pił, nie próbował umawiać się na randki, nie chodził na imprezy – muzyka była całym jego życiem. „Grałem sam w pokoju przez jakieś osiem lat, wpinałem sobie w pętlę efekty, nagrywałem siebie, swoje akompaniamenty na magnetofonie i grałem ponad tymi podkładami. Robiłem wszystko, co było możliwe, by zasymulować coś więcej niż siebie solo, ale to coś zupełnie innego niż późniejsze granie dla innych ludzi” – mówił potem w wywiadach.
Grałem sam w pokoju przez jakieś osiem lat, wpinałem sobie w pętlę efekty, nagrywałem siebie, swoje akompaniamenty na magnetofonie i grałem ponad tymi podkładami. Robiłem wszystko, co było możliwe, by zasymulować coś więcej niż siebie solo, ale to coś zupełnie innego niż późniejsze granie dla innych ludzi
Jego muzyczne wykształcenie nie poraża – uczył się przez rok w sklepie muzycznym, potem przez rok studiował na Berklee College of Music, ale jak wielu zerwał z nauką i przeniósł się do Atlanty, by rozpocząć faktycznie muzyczną karierę. Podczas studiowania na Berklee dostawał dwieście pięćdziesiąt dolców kieszonkowego i oczywiście przekraczał tę sumę, wpadając w debet. Jak opowiada ojciec, przesyłał mu kasę, pisząc: „Pamiętaj o mnie, gdy zdobędziesz platynę!”. Po latach syn zrewanżował mu się, wysyłając platynową plakietkę pamiątkową, bo jego płyty faktycznie zaczęły pokrywać się platyną. Przez pierwsze kilka lat grania na gitarze nie miał śmiałości śpiewać przed ludźmi, myślał wtedy przede wszystkim, by stać się świetnym gitarzystą, muzykiem muzyków, aż do momentu, gdy zdał sobie sprawę, że jego muzyka to także słowa i piosenki.
„Zawsze też śpiewałem” – opowiadał przed laty – „a w szkole średniej i później występowałem w szkolnych teatrach, ale gitara była dla mnie tak zajmująca, że postanowiłem skoncentrować się głównie na graniu na gitarze. Nie obchodziło mnie, co ludzie o mnie mówią, ważne, by docenili, że naprawdę potrafię grać na gitarze”.
W szkole średniej i później występowałem w szkolnych teatrach, ale gitara była dla mnie tak zajmująca, że postanowiłem skoncentrować się głównie na graniu na gitarze. Nie obchodziło mnie, co ludzie o mnie mówią, ważne, by docenili, że naprawdę potrafię grać na gitarze
Jako nastolatek spotykał szefów wytwórni płytowych, ale zachowywał się wobec nich arogancko i nie dawał im demówek, tłumacząc, że… jeszcze o nim usłyszą! Po kilku latach okazało się, że miał rację – ukoronowaniem jego wartości jest kontrakt z Columbią podpisany przez firmę z góry na dziesięć lat, co w dzisiejszym biznesie muzycznym jest ewenementem. Po wydaniu pierwszych płyt jego muzykę porównywano do dokonań Dave’a Matthewsa i jego grupy. Mayer nigdy nie odżegnywał się od tych inspiracji, zagrał nawet jako support na trasie swojego idola. Dave’a Matthewsa ceni za to, że jest jednym z najbardziej innowacyjnych gitarzystów mainstreamowych i chyba właśnie taką pozycję John wziął sobie na celownik jakieś dwie dekady temu.

Dziennikarze ze Stanów porównywali jego przypadek do historii Huey Lewisa, ładnie przystrzyżonego młodego człowieka, który odnalazł się w świecie popu, serwując wpadające w ucho melodie i bezpretensjonalne zachowanie. Słusznie też zauważyli w czasach debiutu, że jego muzyka to trochę Jeff Buckley, w kwestii tekstowej niewiele brakuje mu do klasy Stinga (którego zresztą czasem podrabia wokalną manierą), a wizerunkowo jest wzorem fajnego chłopaka pokroju wspomnianego Dave’a Matthewsa. Dodajmy, że ślady Stinga pojawiły się wyraźnie choćby na koncertowej płycie „Any Given Thursday”, gdzie pojawił się cover „Message in a Bottle”.
Kolejne płyty pod względem artystycznym nie stanowiły jednak przełomu i nie przebijały swym ładunkiem debiutu. Mayer rozgrywał swoją karierę bezpiecznie, spokojnie nie wychodząc poza schematy, które przetarły mu drogę popularności. Swymi kolejnymi nagraniami koncertowymi i trasami udowadniał, że nie jest jedynie dobrze realizowanym i produkowanym muzykiem studyjnym, ale potrafi również sprawdzić się jak zahartowany wykonawca koncertowy. Zmagał się też z popularnością, która – jak przyznaje – przez pierwsze lata go krępowała. Miał problem z tym, że nosi okulary na lotnisku i siedzi w pierwszej klasie, jak prawdziwa gwiazda rocka. Frustrowało go to i wprowadzało w zakłopotanie, a nakładały się na to nie zawsze przyjemne komentarze w prasie.

Oto jak przed laty opowiadał o początkach swojej kariery: „Na początku, gdy zacząłem pisać piosenki, nie miałem pojęcia, czy ktoś będzie potrafił i chciał je zaśpiewać. Stąd zacząłem próbować samemu, ale zabrało mi wiele lat osiągnięcie takiego brzmienia wokalu, jakie zakładałem. Nie potrafię zaśpiewać wszystkich nut, jakie chciałbym, bo mam ograniczoną skalę głosu. Nie umiem także czytać nut z kartki, ale potrafię poskładać utwór z różnych części, jakie sobie wymyślam. Fajna rzecz w tym, że się jest muzykiem na trasie, to to, że można w pracy wyrażać siebie. Niewiele osób ma ten luksus, większość idzie do pracy, wychodzi i realizuje siebie poza pracą. Gram na gitarze wtedy, gdy mam doła, bo jest moją kamizelką ratunkową, gram, gdy świat dookoła zaczyna wariować, i upewniam się, że wciąż jestem, a granie na gitarze i śpiewanie jest podstawą mojej tożsamości od czasu, gdy skończyłem trzynaście lat. (…) To takie zdrowe uzależnienie. Gram jednak lepiej, gdy odkładam na jakiś czas gitarę i robię sobie przerwę, podobnie jak Jeff Beck, który ucieka, by majstrować przy autach”.
Nie potrafię zaśpiewać wszystkich nut, jakie chciałbym, bo mam ograniczoną skalę głosu. Nie umiem także czytać nut z kartki, ale potrafię poskładać utwór z różnych części, jakie sobie wymyślam
Po udanym debiucie wielu artystów potrzebuje przełomu, wrzucenia „trzeciego biegu”, który ponownie rozkręci karierę, doda jej wigoru, czyli – traktując sprawę marketingowo – niezbędnego „odświeżenia produktu”. Takim zwrotem okazał się album „Continuum”, którym artysta sięgnął do bluesowych korzeni, a przemiana ta miała związek m.in. z uformowanym wcześniej triem, w którym prócz Johna grali znakomici sidemani: Pino Palladino na basie i Steve Jordan na perkusji. Formacja wydała niedoceniony przez popową publikę „Try!”, czyli „John Mayer Trio Live in Concert”, na którym pojawiły się dwa utwory z „Continuum”. Dzięki tej płycie zdobył kolejne Grammy w karierze i utwierdził swoją mocną pozycję jako gwiazdy sceny pop music, choć głównie po drugiej stronie Atlantyku. Tą płytą wzbudził także kolejne porównania do Erica Claptona, który w samych superlatywach wyraża się o młodym gitarzyście i zapraszał go regularnie na występy w ramach festiwalu Crossroads. Od tego czasu ukazały się już dwie kolejne płyty studyjne, ale mimo komplementów ze strony krytyków nie są to pozycje aż tak mocne jak „Continuum”. Sam muzyk zresztą bez ogródek przyznaje, że „Battle Studies” był gorszy od poprzednika. „Born and Raised” mimo dobrej produkcji nie ma w sobie tak mocnego ładunku muzycznego, ale za to więcej na niej przebjowości. Na „Paradise Valley” z kolei postawił na minimalizm i jeszcze większe cyzelowanie dźwięków, które jak gdyby występują na płycie w ilościach limitowanych.
Image grzecznego chłopca
Ktoś, kto ceni Mayera głównie za muzykę, nie śledzi serwisów plotkarskich i np. mieszka w Polsce, w której o tym artyście pisze się niewiele, a radiostacje dopiero kilka lat temu odkryły potencjał jego muzyki, może kompletnie nie potrzebować informacji, z kim, dlaczego i kiedy sypia artysta. Niemniej jednak wszystkie informacje związane z jego podbojami miłosnymi są ważnym elementem jego kariery, która w dobie dzisiejszych mediów nie byłaby tym, czym jest, gdyby nie image grzecznego chłopaka z sąsiedztwa, z którym John próbuje walczyć, ale którego jest wciąż niewolnikiem.

Z jednej strony snob i oryginał, a z drugiej zwykły gość, który lubi w TV oglądać „30 Rock”, „South Park”, „Family Guy”. Jego kolekcja zegarków zarówno nowych, jak i kolekcjonerskich unikatów warta jest podobno dwadzieścia milionów dolarów. Zna je wszystkie dokładnie i na wyrywki może opowiadać o ich pochodzeniu, podkreślać ich unikatowość. Prócz zegarków kolekcjonuje także tenisówki i… damskie torebki. Lubi też dobre ciuchy – w zeszłym roku wydał na nie jakieś dwieście tysięcy dolarów. Podobno trenuje krav magę i poszukuje granic swoich możliwości – nauczył się od niejakiego Davida Blaine’a, jak wstrzymywać oddech i udało mu się dociągnąć do czterech minut z okładem.
Lista miłosnych podbojów jest imponująca, mając na uwadze fakt, że większość jego wybranek to stałe bywalczynie okładek poczytnych magazynów: Jennifer Love Hewitt, Cameron Diaz, Minka Kelly, Derek Jeter, a przede wszystkim Jennifer Aniston. Rozdział pt. „Jennifer Aniston” stał się dla młodego gitarzysty źródłem darmowej reklamy oraz – sądząc z perspektywy kilku lat i jego wypowiedzi – emocjonalnych tarapatów, które znalazły odzwierciedlenie w piosenkach. Co prawda, aktorka nie zmotywowała Mayera do napisania drugiej „Layli”, ale przynajmniej fani dostali „Hearbreak Warfare”. Aniston poderwała sobie o dziewięć lat młodszego gitarzystę, gdy spotkali się na oskarowej gali w 2008 roku i z miejsca stali się jedną z najgorętszych par roku. Oczywiście ten romans przysporzył Mayerowi wiele dobrego, awansował w rankingu celebrytów, trafił do kolejnej grupy odbiorców prasy kobiecej i plotkarskiej, urosło więc prawdopodobieństwo, że osoby z tych kręgów powiększą grono fanów gitarzysty kupujących płyty i bilety na koncerty. Romans trwał niecały rok, ale publicity z tego tytułu było warte więcej niż kolejna nagroda Grammy!

Mayer wspomina, że przed „oficjalnym” ujawnieniem swej bliskiej znajomości z Jennifer Aniston rozmawiał z nią o tym, czym grozi związek z celebrytką tej kategorii. Dwa tygodnie później miał już przed domem dywizjon paparazzich i stał się łupem dla nich i łowców sensacji z tabloidów. I musiał przeprowadzić się do domu z bramą i wysokim murem. Po jego oświadczeniu, że kończy oficjalnie swój związek z aktorką, stał się przedmiotem ataków wielu ludzi w Stanach, jakby popełnił jakieś przestępstwo. Czuł się jak łajdak, gdy tylko media zajęły się tematem, i wspomina, że był to najgorszy tydzień w jego życiu, a kobiety w internecie wypisywały o nim najgorsze rzeczy…
Jego ostatni głośny związek to oczywiście romans z Katie Perry, która zajmuje poziom wyżej na celebryckiej skali i skończyła się także muzyczną kolaboracją. Pomiędzy 2012 a 2014 rokiem nie schodzili z pierwszych stron „pudelkowych” mediów, ale pozostawili po sobie kilka pięknych pieśni.
Romantyczny łamacz serc rasistą?
„Nienawidzę bycia łamaczem serc. Uważam się za dobrego chłopaka, który ma czyste intencje, nigdy żadna z partnerek nie zarzuciła mi, że byłem gruboskórny czy nieczuły. Nigdy nie byłem złym chłopakiem. Może czasem sprawiłem komuś ból, ale nie byłem diabłem” – zarzeka się artysta. Taka spowiedź, publikowana na łamach wielkonakładowych magazynów jak „Playboy”, to zdaje się próba wytłumaczenia się przed damskim targetem, szczególnie ze „wstrząsających” rozstań i porzuceń (vide: przypadek Jennifer Aniston) i świadome tworzenie obrazku niewinnego chłopaka, któremu każda kobieta przebaczyć powinna, szczególnie po zagraniu przez niego romantycznego przeboju z dedykacją. Wygląda bowiem na to, że John zdobył popularność nie tylko dzięki ckliwym piosenkom, ale także dzięki wywnętrzaniu, które idealnie sprzedaje się w kobiecych magazynach.
Oczywiście fani i krytycy bezustannie analizowali, jaki procent utworów z płyt poświęcił swojej byłej eks, o której wypowiadał się bardzo ciepło i Mayer w wywiadach musiał non-stop wyjaśniać, czy taki „Hearbreak Warfare” to utwór o Aniston, czy też nie, jak uparcie twierdzi. W swych wypowiedziach trochę za dużo rozwodził się o kobietach, szczególnie jeśli chodzi o temat potencjalnego powodzenia wśród nieznajomych kobiet z tłumu. Przyznawał, że na imprezach kobiety najpierw zapoznają się z nim, a potem znienacka zostawiają, by móc powiedzieć: „Olałam zaloty Johna Mayera”. Być może dlatego poszukiwania idealnej kobiety nazwał w wywiadzie dla „Rolling Stone’a”… „Joshua Tree of Vaginas”.

Często pytany jest przez amerykańskich dziennikarzy o żonę i dzieci, co nasuwa skojarzenie, że utrwalił wśród odbiorców stereotyp grzecznego chłopca z sąsiedztwa na tyle mocno, że dziennikarze zaczynają myśleć o nim jak o swoim synu czy bratanku, który w wieku trzydziestu trzech lat powinien mieć żonę i dziecko. Odpowiada im przewrotnie: „Pozwólcie mi napisać jeszcze trochę fajnych piosenek, zanim spotkam kobietę swojego życia. Wtedy pewnie umrę wewnętrznie i nie będę mógł napisać więcej dobrych piosenek, ponieważ nie będą opowiadać o pustce, byciu zagubionym czy samotnym”.
W efekcie niewiele wywiadów z Mayerem robi się o muzyce, a więcej rozmawia o jego związkach, marzeniach albo tym, jaki rodzaj bidetu mu się podoba. On oczywiście co jakiś czas głosi, że większość historii głoszonych przez tabloidy to bzdury, a swoje prawdziwe ja prezentuje na Twitterze, od którego w pewnym momencie się całkowicie uzależnił i na którym prowadzi regularną komunikację z fanami. Autobiografie pisze swoimi piosenkami, dając pożywkę mediom, a potem w wywiadach narzeka, że to całe śledzenie jego życia poprzez piosenki, domysły, który utwór jest o której kobiecie i o jakim zdarzeniu, zaczyna go już nużyć, bo wolałby, aby ludzie historie z jego piosenek odnosili do własnych doświadczeń, a nie zajmowali się rozwiązywaniem łamigłówki, o co chodziło Mayerowi w tym utworze.
Artysta jest wszakże nie w ciemię bity. Zna się na mediach i większość swoich wywiadów sprytnie rozgrywa, starając się sterować swoim rozmówcą. Sam dobrze wie, jak manipulować tłumem, podsyca pożary i umiejętnie je gasi. Jak twierdzą jego znajomi – byłby dobrym szachistą, bo znakomicie planuje swoje posunięcia oraz przewiduje ich skutki. Czasem wręcz wypowiadając się, brzmi tak, jakby robił sobie świadomie żarty z rozmówcy. Zdaje sobie jednak sprawę, że papla czasem rzeczy, których mówić nie powinien, ale uważa, że trzeba mieć odwagę, by obecnie pewne rzeczy nazywać po imieniu, nawet jeśli potem wypada za to przeprosić fanów i opinię publiczną. Tym bardziej, że jego niekontrolowana wylewność jest czasem dość dosłownie rozumiana przez fanki (szczególnie!) i fanów. Jak w sławetnym już wywiadzie dla amerykańskiej wersji „Playboya”, w którym opowiadał otwarcie o masturbacji, która jest dla niego równie dobra jak seks, szczególnie gdy w głowie ma wspomnienia wspaniałych doznań, jakie przeżył. Ceni to nawet bardziej niż perspektywę poznania kolejnej partnerki. Podsumował znajomość z Jessicą Simpson, porównując ją do narkotyku, a jak wiadomo, te nie są dobre, gdy bierze się ich za dużo, i dolał oliwy do ognia, twierdząc, że była jak seksualny napalm. A na dodatek podpadł wszystkim wyznawcom politycznej poprawności, w dosadny sposób opowiadając, że nie kręcą go Murzynki i w damsko-męskich figlach preferuje białe panie.
Opowiadał otwarcie o masturbacji, która jest dla niego równie dobra jak seks, szczególnie gdy w głowie ma wspomnienia wspaniałych doznań, jakie przeżył. (…) Na dodatek podpadł wszystkim wyznawcom politycznej poprawności, w dosadny sposób opowiadając, że nie kręcą go Murzynki i w damsko-męskich figlach preferuje białe panie
Po kilkunastu miesiącach przyznał jednak, że ów wywiad stał się dla niego brutalnym przebudzeniem się i skokiem w dorosłość po fali krytyki, która przewinęła się przez Internet. Napór mediów i fanów był tak mocny, że musiał przeprosić najszybciej jak można, czyli za pośrednictwem Twittera. Zarówno w tym, jak i w drugim wywiadzie dla „Rolling Stone’a”, chciał zdaje się udowodnić, że nie jest lalusiem. Ale jego ostry język nie przypadł do gustu fanom i specjaliści od PR-u perorowali nawet, że zniszczył sobie karierę. Mayer chlapnął nawet, że najlepiej będzie, gdy przestanie w ogóle udzielać wywiadów, ale póki co się na to nie zanosi.
Cios od losu
Niespodziewanie „niegrzecznemu” chłopcu przytrafił się dramatyczny zwrot akcji w życiorysie, który wzmógł zainteresowanie jego osobą, a w dużej części fanów wzbudził falę współczucia. Oto zdiagnozowano u niego ziarniaka w okolicy strun głosowych, który po przeleczeniu powrócił. Z tego powodu wydanie płyty „Born and Raised” było przesuwane, a po powtórnej diagnozie kilka miesięcy temu artysta zmuszony był odwołać zaplanowaną trasę koncertową. Po operacji miał przed sobą miesiąc milczenia, potem miesiąc zaledwie szeptania oraz perspektywę diety, która zmniejsza wydzielanie kwasu solnego. Czyli kilka miesięcy życia jak mnich, bez radości z jedzenia i picia. Na dodatek półroczny okres rekonwalescencji także ma wpływ na procesy twórcze artysty – zwykł on bowiem rejestrować pomysły, śpiewając je do rejestratora.
Nie zrażając się, Mayer rozpoczął pracę nad kolejną płytą – szkice na nią nagrał ciszej, albo głosem trochę nieczystym, a po wyleczeniu i powrocie do formy wrócił do nagrania samych wokali. Te dramatyczne informacje zjednoczyły grupę fanów muzyka i zmobilizowały na tyle, że nowy album od razu w pierwszym tygodniu wdarł się na pierwsze miejsce sprzedaży Billboardu z ponad dwustoma tysiącami sprzedanych egzemplarzy i przy braku mocnej konkurencji utrzymywał się w czołówce przez następne tygodnie.

Po premierze „Continuum” recenzent z Billboardu postawił tezę, że ciężko jest powiedzieć, czy Mayer jest bluesmanem w softrockowym wcieleniu, czy też odwrotnie. „Blues jest we mnie, ja się z nim urodziłem” – te słowa Mayer powiedział wysłannikowi „Rolling Stone’a”. Twierdził, że właśnie dzięki tym bluesowym korzeniom i związanymi z nimi umiejętnościami gry na gitarze jest w stanie znaleźć balans między byciem prawdziwym muzykiem a celebrytą.
„Najcięższe dla mnie” – dodał kilka miesięcy później – „jest być lepszym słuchaczem bluesa niż wykonawcą. Cenię bluesa bardziej, niż potrafię go wykonywać. Chciałbym go tak grać, jak bardzo go cenię. (…) jestem popowym wykonawcą, który wdziera się do świata bluesa.” Szkoda jednak, że teraz tego bluesa w jego grze jest stosunkowo mniej.
Muzyka
Bez względu na celebrycką otoczkę, jaka towarzyszy Mayerowi, nie można postawić mu zarzutu, że nie potrafi grać, śpiewać, komponować w przeciwieństwie do wielu sezonowych, nadmuchanych gwiazd muzyki pop. Jest bardzo dobrym gitarzystą, radzi sobie świetnie z grą rytmiczną i solową, ale kto naprawdę chciałby poznać Mayera jako gitarzystę i wybiera drogę na skróty, powinien jako jazdę obowiązkową zaliczyć przede wszystkim koncertowy album „Where the Light Is: John Mayer Live in Los Angeles” i to najlepiej w wersji DVD. Jest to kompletny pakiet pokazujący artystę jako autora piosenek, kompozytora, wokalistę, a przede wszystkim gitarzystę, choć słychać jak ciągle zmaga się z bluesem, nie mogąc zdecydować, czy chce go grać i siedzieć w nim, czy też bliższy jest mu świat popu i chłopięcych wywnętrzeń.
Na tej płycie są trzy strony Johna Mayera. Wpierw mamy młodzieńczego barda z gitarą, który przekonująco wypada występ w akustycznym secie, w którym gra i śpiewa swoje przeboje, akompaniując sobie z pasją na akustyku. Mamy wreszcie pod koniec płyty artystę w repertuarze z zespołem (w nim m.in. wyśmienity Robbie McIntosh na drugiej gitarze), który poznaliśmy na „Any Given Thursday”. Ale cała zabawa zaczyna się w środku, gdy Mayer wychodzi na scenę w trio z Pino Palladino i Steve Jordanem. „To trio było dla mnie taką ucieczką, próbą udowodnienia, że potrafię coś więcej, że mam coś w zanadrzu i nie jest tylko popowym kolesiem łatwym do zaszufladkowania” – opowiada o tej formacji Mayer.

Najfajniejsza rzecz w graniu w zespole z Pino i Steve’em to ciągłe robienie wrażenia na sobie, czyli popisywanie się. Tym triem gitarzysta zafundował sobie mały zwrot w karierze – powrót do bluesowych korzeni. Na wydanej wcześniej koncertowej płycie „Try!” po raz pierwszy zaprezentował publiczności tyle „elektrycznego mięsa” w gitarze. John Mayer Trio to granie pełne bluesa, funku, pop i rocka. Formacja, kojarzona trochę na wyrost z Cream, stała się dla gitarzysty tkwiącego w popowym formacie (zwrotka, refren, zwrotka, bridge z krótkim solem lub bez) doskonałą okazją do zaprezentowania gitarowych popisów. Wreszcie było to granie dla facetów, a nie dla sfeminizowanej publiczności Mayera, która wielbi go za popowe hity, romanse i bycie celebrytą, a z muzyki ceni głównie chwytliwe refreny i teksty obrazujące emocjonalne rozterki. „Who Did You Think I Was” – pierwszy singiel z „Try!” – był sygnałem, że nadchodzi nowy Mayer, skręcający z popowej landryny bardziej w stronę ciężkiego blues-rocka. Razem z triem Mayer otwierał koncerty Rolling Stonesów, podczas ich słynnej, wyprzedanej trasy po klubach i to właśnie ta formacja zarówno na na „Try!”, jak i „Where the light…” pokazuje się jako dobrze pracująca machina koncertowa, której tempo i puls nadaje wyśmienita para sidemanów.
Z żadną inną sekcją muzyka Mayera nie brzmi tak wyraziście, soczyście i po męsku. Nawet z ckliwych ballad panowie potrafią wyczarować coś brzmiącego zdecydowanie, pełnego emocji, porywającego. Mayerowi blisko do zamaszystego grania Stevie Raya Vaughana, Johnny’ego Wintera czy Claptonowskiej maestrii w balladach. Pino Palladino sadzi wspaniałe akompaniamenty na basie, a sposób, w jaki ogrywa „Vultures”, to wzorcowy przykład, jak z pozoru prostego akompaniamentu zrobić małe arcydzieło. Trio to także zaczyn, z którego urósł album „Continuum”. Tylko w tej odsłonie Mayer potrafi zaszaleć, idąc w stronę Hendriksowskiego Experience, czy tak bardzo zbliżyć się do Claptona („Gravity”). Szkoda zatem, że odpuścił sobie współpracę z oboma panami i na ostatnich dwóch płytach wraca do formuły muzyki przyjemnej i łagodniejszej.
Kto zaliczy omawiane koncertowe DVD oraz płytę „Try!”, powinien sięgnąć po studyjne dzieło „Continuum”, które słusznie zarobiło Grammy jako zbiór świetnych piosenek, dobrze napisanych, zaaranżowanych, zrealizowanych i wyprodukowanych.
„»Gravity« to jedna z najważniejszych piosenek, jakie kiedykolwiek napisałem, w której postawiłem na eksperyment, nie wyjaśniając w niej wszystkiego. Stąd mogę ją ukierunkować każdego dnia, gdy ją gram, w inną stronę, gdy myślę o czymkolwiek. Cokolwiek zdarzy się w moim życiu, »Gravity« jest bardzo uniwersalną piosenką, nie ważne, z której strony spadasz, mogę ją śpiewać kiedykolwiek” – tak jeden ze swoich najpopularniejszych utworów omawia John Mayer. To ważna piosenka, która pomogła mu ustawić brzmienie płyty, krążka, na którym artysta definiuje ambitny blues-pop.
Komu mało Mayera w Mayerze temu wypada zarekomendować podwójny album koncertowy „Any Given Thursday” oraz pierwsze płyty studyjne – te, po których krytycy napisali, że gra w stylu Dave Matthews Band. Pełne popowych przebojów jak „Why Georgia”, „Your Body is Wonderland”, „83” i innych. Można je przesłuchać dla dobrego warsztatu. Zagrano je bez udziwnień, prosto i – co słychać – od serca.

W 2019 roku Mayer wydał dwa single; poprzednio grany „”I Guess I Just Feel Like” i „Carry Me Away”. W jednym z odcinków programu Johna Mayera „Current Mood” 15 marca 2020 r. ujawnił, że jest w trakcie w pisaniu i nagrywaniu piosenek na nowy album. I tego się trzymajmy.