Białostocki Cochise świętuje premierę swojego nowego albumu „Swans And Lions”. Płyta dostępna jest od początku miesiąca, ale zapowiadające ją single są już doskonale znane choćby słuchaczom rockowych rozgłośni radiowych. Pozwoliliśmy sobie zadać kilka pytań na temat albumu gitarzyście Wojciechowi Naporze, który opowiedział nam o powstawaniu materiału i odbiorze grupy przez media.

Czy odnoszę dobre wrażenie, że ta płyta będzie mroczniejsza i cięższa gatunkowo niż poprzednie dokonania Cochise? To zamierzony efekt? Z czego to wynika?
Wojtek Napora: Nigdy na nią w ten sposób nie patrzyłem. Być może tak jest. Dla mnie „Swans And Lions” to płyta bardzo „do przodu”. Nie brakuje w niej wolniejszych, cięższych fragmentów. Generalnie jednak zasuwa i dobrze buja. Duża w tym zasługa naszego nowego perkusisty Adama „Argona”, który nadał naszej muzyce właśnie takiego rockandrollowego charakteru.
Pierwsze single – „Swans” i „Pain of God” – pokazują, że tym razem położyliście nacisk nie na to, żeby płyta była rockową petardą, a na charakter, klimat i po prostu doszlifowany materiał. Jak wyglądała praca nad tymi utworami? Czy któryś z was pełni rolę głównego twórcy muzyki?
Praca nad tą płytą trwała dość długo, bo w trakcie tworzenia utworów pożegnał się z nami perkusista. Adam przyszedł w momencie, gdy cały materiał był już niemal gotowy. Jednak jego zaangażowanie i energia, którą włożył w ten materiał, nadały płycie innego – moim zdaniem bardziej spójnego – charakteru. Adam stawia na proste i ciekawe rozwiązania rytmiczne, które świetnie pasują do naszej muzyki. Jeżeli chodzi o twórców muzyki, to tradycyjnie większość pomysłów wyszła od Pawła i ode mnie.
Czy kiedy zaczynaliście prace nad materiałem na „Swans And Lions” mieliście jakiś ogólny zamysł kształtu tej płyty? Wiedzieliście, jaki ma mieć charakter, co chcecie nią przekazać?
Muzycznie nie. Nigdy nie planujemy „obrazu płyty”. Staramy się tworzyć najlepsze utwory, na jakie nas w danym momencie stać. I na tym się skupiamy. Nie odrzucamy utworów „bo nie pasują na płytę”. Jeżeli chodzi o teksty, Paweł zawsze ma jakąś koncepcję i stara się ją ubrać w słowa. Tak było też w przypadku „Swans And Lions”, płyty o sprzecznościach, skrajnościach.
W jaki sposób powstają utwory Cochise? Czy w tym procesie uczestniczy cały zespół?
Teksty to wyłącznie domena Pawła. Muzykę tworzymy na dwa sposoby. Albo Paweł rzuca pomysł wokalny i ja układam do tego riffy, albo ja wymyślam riffy, do których Paweł układa melodie wokalne. Potem wszyscy aranżujemy kawałki na próbach. Nagrywamy demówki, słuchamy i zastanawiamy się nad poprawkami. Tak to mniej więcej wygląda.
Czy fakt, że przewodzi wam Paweł Małaszyński, uznany aktor, jest dla zespołu ograniczeniem, czy wręcz przeciwnie? Aktorzy z jakiegoś powodu nie mają łatwo w branży muzycznej.
Powiem ci szczerze, że nigdy nie zgłębialiśmy tego tematu. Po co? Na pewno są sytuacje, w których to pomaga, i są takie, gdzie jest trudniej. Dla nas najważniejsza jest muzyka i to, że możemy wspólnie ją tworzyć. Aspekt popularności Pawła zostawiamy za drzwiami [śmiech].
Czy „Swans And Lions” też nagrywaliście na setkę?
Nie. Tym razem nagrywaliśmy każdy instrument osobno.
Jak przebiegała praca w studiu? Z jakich instrumentów i reszty sprzętu korzystaliście? Kto był realizatorem i gdzie powstawały nagrania?
Perkusję nagrywaliśmy w białostockim studiu Hertz. Chłopaki mają tam rewelacyjne warunki. Wyszło super. Resztę nagrywaliśmy u naszego producenta Daniela Baranowskiego w jego Nagrywatorni. Do nagrania gitar używaliśmy trzech wzmacniaczy, dwóch paczek i kilku efektów. Większość tracków nagrałem na gitarze Yamaha (semi-hollow). Korzystałem też z Gibsona SG. Bas nagrywaliśmy na basie Yamahy i Ampegu (głowa i paczka).
Czy macie w zwyczaju testować i próbować różnych nowych muzycznych zabawek czy efektów? Jeśli tak, to co to są produkty?
W sumie rzadko. Ale zawsze coś nam wpada w ręce. Tym razem bawiliśmy się z whammy i kilkoma przesterami, m.in. OCD Fulltone.
Poszczególne utwory były dla was wyzwaniem od strony technicznej? Były trudne w realizacji?
Raczej nie. Oczywiście były takie utwory, którym poświęciliśmy nieco więcej czasu w studiu. Próbowaliśmy różnych brzmień, ustawień. Lubimy, a zwłaszcza nasz producent, szukać odpowiednich barw. Czasem nad jednym, z pozoru prostym brzmieniowo, motywem spędzamy kilka godzin, by uzyskać określone, zamierzone brzmienie. To wspaniała przygoda i podróż, gdy utwory w studiu nabierają kształtu. Jest w tym coś magicznego.
Czy z czasem, kiedy Cochise staje się zespołem coraz bardziej popularnym, odczuwacie coraz większą presję? Czy pojawia się powoli ciśnienie, by nagrywać rzeczy, które spodobają się publiczności i stacjom radiowym?
Nie [śmiech]. Absolutnie nie. Zawsze tworzymy to, co nam w duszy gra. Mamy tylko nadzieję, że robimy to coraz lepiej.
W jakich okolicznościach zdałeś sobie sprawę, że chciałbyś grać rocka? Jacy wykonawcy wpływali na ciebie w młodości, a jacy obecnie?
To było w czasach szkoły podstawowej, gdy zacząłem słuchać intensywnie takich zespołów, jak Metallica, Megadeth, Queen, Kiss, Death, Slayer, Mercyful Fate, Black Sabbath, Led Zeppelin, The Smiths. To dzięki nim zapragnąłem grać. Szybko założyłem też pierwszy zespół i jakoś tak mi zostało. Obecnie wachlarz zespołów znacznie się rozszerzył, ale tamte kapele zostały ze mną do dziś. Poza tym słucham też Rush, Royal Blood, Arctic Monkeys, Pearl Jam, Soundgarden, Alice in Chains, The Beatles, Queens of the Stone Age, Budgie, Satrianiego, Ala Di Meoli, Zakka Wylde’a i wielu innych.
Pamiętasz pierwszy koncert, za który otrzymałeś pieniądze?
Tak. Zagraliśmy koncert z okazji wydania pierwszego numeru „Malemen”. Całą kasę przeznaczyliśmy na nagranie pierwszej płyty.

Czy dzisiaj Cochise nie zdarza się dać się naciągać nieuczciwym lub nieprofesjonalnym promotorom? Nie zdarzają się sytuacje, kiedy okazuje się, że zabukowany klub nie zrobił nic w promocji koncertu, więc frekwencja jest niska?
Oczywiście, że się zdarza. Myślę, że każdemu zespołowi się to przytrafia.
Nigdy nie przyszło wam do głowy, żeby np. ruszyć w trasę z innymi zespołami, w których występują znani aktorzy – Dr Misio i Coma?
Raczej nie. Zdarzało nam się grać przed tymi zespołami, ale o trasie nie myśleliśmy. Co najwyżej o pojedynczych koncertach. Kto wie? Wszystko przed nami.
Ostatnio sporo się mówi o tym, że muzyka rockowa jest wypychana z mainstreamu – Avenged Sevenfold zbojkotowali na przykład rozdanie nagród Grammy w proteście przeciwko wycofaniu kategorii rockowych i metalowych z transmisji. Jak to wygląda z waszej perspektywy w Polsce? Czy mainstreamowe media, które mogłyby być zainteresowane Cochise choćby przez osobę frontmana, interesują się zespołem? Czy warto wykorzystywać obecność Pawła w zespole do przyciągnięcia ich uwagi? Bez rozgłosu w końcu nie ma słuchaczy na koncertach.
Staramy się o tym nie myśleć. A już na pewno nie o tym, by na siłę wykorzystywać popularność Pawła do tego, by trafić do tego czy innego medium. Oczywiście zdarza się, że Paweł, pojawiając się tu czy tam jako aktor, mówi o Cochise. Jednak patrząc przez pryzmat muzyki puszczanej w mainstreamie, jeszcze długo nie będzie tam dla nas miejsca [śmiech]. My oczywiście chętnie się tam pojawimy, ale na naszych warunkach, z naszą muzyką, a nie na siłę, bo Paweł jest znany.