Krzysztof Zalewski opowiedział nam o swoim studio i rozbudowie instrumentarium na przestrzeni czasu, jak również odsłonił kulisy największych swoich projektów z ostatnich lat, z najnowszym albumem pt. „Zabawa” na czele.
Michał Wawrzyniewicz: Na czym skupiłeś swoją twórczą energię w tym roku w związku z tym, że nie mogliście ruszyć w trasę?
Krzysztof Zalewski: Akurat przełom roku to był taki dziwny moment, bo mocno siedziałem przez grudzień i styczeń nad tekstami, wcześniej wymyślałem melodie, riffy, więc trochę się wypstrykałem z tej twórczej energii. Natomiast siłą rzeczy okazało się, że trzeba siedzieć w domu i pewnie bym zwariował, gdyby nie to, że mogłem pograć kilka koncertów on-line’owych.
Takim jednym z wydarzeń, które zrealizowałeś w tamtym czasie, był koncert w Beskidach.
Krzysztof Zalewski: To się akurat nie udało w pełni, bo nas deszcz zmiótł zanim doszedłem do tych bardziej złożonych utworów, więc trochę kłuje w sercu, bo dwa miesiące przygotowań, a po dziesięciu minutach musieliśmy się zwijać. Ale mogłem zagrać ten domowy koncert na Facebooku podczas kwarantanny, mogłem ponagrywać wokale na płytę w lockdownie i przede wszystkim zrobiłem i nagrałem razem z Budyniem z Pogodno i Natalią Przybysz taką muzyczną wersję „Szewców” Witkacego.
Ucieszyłem się, że jest taka propozycja, bo fajnie posiedzieć w domu, pobyć z rodziną, ale jednak jestem muzykiem i muszę grać, więc cieszę się, że mogłem sobie spędzić z Jackiem Szymkiewiczem dwa tygodnie u mnie w pracowni. Tam przerabialiśmy tekst Witkacego i komponowaliśmy melodie, wyszła z tego taka dwudziestominutowa mini-rockopera, na YouTube można sobie tego posłuchać. Jeżeli moje płyty są eklektyczne, to tam jest dopiero eklektyzm w takiej już absolutnej formie.

Twoja współpraca z Budyniem sięga wielu lat wstecz, gdy przykładowo w 2011 roku wspólnie zajmowaliście się ścieżką dźwiękową do pełnometrażowej wersji „Jeża Jerzego”.
Krzysztof Zalewski: Znaliśmy się i przyjaźniliśmy wcześniej, czasami jammowaliśmy, jeździłem jeszcze jako groupie za Pogodno i czasami graliśmy z Budyniem supporty przed nimi jako zespół „Casablancas”, gdzie ja grałem na bębnach a on rapował. Natomiast “Jeż Jerzy” to była nasza pierwsza taka profesjonalna współpraca. Potem próbowaliśmy nawet zrobić razem zespół, który miał się nazywać „Tkacy” od Witkacego właśnie, ale do tego nie doszło – robiliśmy próby, coś mieliśmy poszykowane, ale to się gdzieś rozeszło po kościach.
Właśnie sami skonstatowaliśmy teraz siedząc u mnie w sali, że 11 lat nam zajęło, zanim się znowu spotkaliśmy zawodowo, bo oczywiście spotykaliśmy się na niwie towarzyskiej, ale nie tworzyliśmy razem, więc to bardzo pozytywne i wyzwalające doświadczenie, mieliśmy dwa tygodnie żeby zrobić 20 minut muzyki, i to naprawdę różnorodnej, od Rammsteina, przez Nine Inch Nails, do Bossanovy i Eltona Johna powiedzmy. Nie było możliwości żeby to zrobić tak super jakbym chciał – wiesz, to mini-płyta, musiałbym spędzić z miesiąc w profesjonalnym studio nagrań, a siedzieliśmy dwa tygodnie u mnie w pracowni, gdzie mimo, że mam trochę sprzętu, to jednak to nie jest taka zupełna profeska. Ale było fajnie, i na potrzeby takiego słuchowiska myślę, że to wystarczyło.
Na ile takie kolaboracje – z Budyniem, ale m.in. jeszcze z Michałem Wiraszko z Much czy Kasią Nosowską – na przestrzeni tych ostatnich dziesięciu lat, wpływają na rozwój Twojego warsztatu songwriterskiego?
Krzysztof Zalewski: Przebywanie z Kasią Nosowską, obcowanie z jej twórczością (od dziecka), na pewno miało duży wpływ na to, jak piszę, tak samo przebywanie z Budyniem. Michał Wiraszko natomiast pomagał mi przy poprzedniej płycie, w kilku tekstach podopisywał coś od siebie. Teraz już robimy zupełnie osobno, natomiast jak pisałem teksty na najnowszą płytę to kilka razy spotykaliśmy się u mnie w sali i on siedział w jednym kącie z swoim zeszycikiem, w drugim ja z swoim, ustawialiśmy zegarek na godzinę i potem sprawdzaliśmy, co kto ma napisane.
Komentowaliśmy nawzajem swoje dokonania, on pisał na nowy album Much, ja pisałem na swoją „Zabawę” i potem palcem wskazywałem, że moim zdaniem to mógłby zmienić, a on z kolei pokazywał: „słuchaj, jakbyś zamienił kolejność tego z tym, to może byłoby lepiej”. Dawaliśmy sobie takie drobne uwagi. Moja wieloletnia przyjaźń z Michałem na pewno mi pomogła w ulepszeniu mojego warsztatu pisarskiego. On się tym zajmuje dłużej, ma lepszy słuch na to, więc zawsze fajnie z nim gadać o tym, jak powinno się pisać.
W kontekście Twojej współpracy z Michałem, odrobinę pomagał on Tobie również przy singlu „Kurier”.
Krzysztof Zalewski: Tak, zaproponował dwa wersy w tym numerze. Z „Kurierem” było tak, że nie mogłem z nim ruszyć. Czytałem „Kuriera z Warszawy” w kółko, napisałem z Andrzejem Markowskim muzykę, niemal wszystko było gotowe, ale nie mogłem ruszyć z tekstem, i właśnie Michał podrzucił: „Trzymam klucz do sekretnych drzwi” i “choć każdy dzień być może ostatni” i to otworzyło mi klapkę w głowie i dalej mogłem popłynąć już sam.

Michał Wiraszko jako dyrektor artystyczny ówczesnego Festiwalu w Jarocinie, zaproponował Tobie projekt „Zalewski śpiewa Niemena”, który potem wyewoluował w album. Czy mógłbyś przybliżyć okoliczności tamtego wydarzenia i genezy koncertu?
Krzysztof Zalewski: Okoliczności były mało romantyczne, Michał zadzwonił mówiąc, że co roku robi jakieś koncerty tematyczne, a tu akurat zbliżała się 30-ta rocznica występu Niemena w Jarocinie, więc zapytał się, czy podejmę rękawicę. Podjąłem, a potem okazało się, że ludzie przyjęli nas bardzo ciepło. Tutaj też w ramach jakiejś klamry, magicznego wydarzenia, zapowiadał nas Piotr Metz, który w ’87 zapowiadał Niemena na tej samej scenie, więc to też było w jakiś sposób niezwykłe.
No i faktycznie, tak ciepłe, euforyczne przyjęcie z strony publiczności spowodowało, że stwierdziliśmy, że skoro i tak już spędziliśmy miesiące spotykając się co jakiś czas i robiąc nowe aranże, to szkoda by było nie spróbować tego chociaż utrwalić, żeby coś po tej naszej pracy zostało. Stąd pomysł na płytę. Odważny, bo nie licząc drobnych dogrywek nagraliśmy ją całą na żywo w trzy dni.
Miałem przyjemność uczestniczyć w odsłuchu tego albumu w momencie premiery na winylu, podczas której rozmawiałeś z Markiem Gaszyńskim [wieloletnim tekściarzem Niemena, autorem m.in. słów do „Sen o Warszawie” – przyp. MW]. W trakcie rozmowy zostałeś przez niego poniekąd „namaszczony” jako artysta mogący przejąć w jakiś sposób schedę po Niemenie. Co szczególnie wyciągnąłeś z okresu prac nad tym albumem?
Krzysztof Zalewski: Na pewno nauczyłem się lepiej śpiewać, bo Niemen jest bardzo wymagający. Pojechałem z Natalią Przybysz, niestety już po nagraniu płyty, ale przed ruszeniem w trasę, na warsztaty do Włoch do takich dwóch bardzo niezwykłych, rzekłbym szalonych, byłych śpiewaczek operowych. One trochę otworzyły mi głowę na to jak śpiewać tak, żeby efekt był ten sam, a jednocześnie żeby wymagało to mniej wysiłku, żebym robił to od niechcenia.
Dzięki temu byłem w stanie zaśpiewać bodajże pełne trzy trasy z tym materiałem. Śpiewaliśmy cztery koncerty pod rząd i miałem z tym luz, a pamiętam, że w trakcie nagrań miałem duży problem, bo jednak cały czas tam trzeba „naciskać” wysokie C.
Pojechałem z Natalią Przybysz, niestety już po nagraniu płyty, ale przed ruszeniem w trasę, na warsztaty do Włoch do takich dwóch bardzo niezwykłych, rzekłbym szalonych, byłych śpiewaczek operowych. One trochę otworzyły mi głowę na to jak śpiewać tak, żeby efekt był ten sam, a jednocześnie żeby wymagało to mniej wysiłku, żebym robił to od niechcenia
Pytanie może być poniekąd retoryczne, ale czy czułeś „brzemię”, wagę tego materiału i postaci, z jaką musisz się zmierzyć, oczekiwania odbiorców?
Krzysztof Zalewski: Jakoś szczęśliwie wyparłem to z umysłu. Gdybym to poczuł i zaczął się zastanawiać to pewnie z strachu nie podjąłbym wyzwania. To też ciekawe, że jeszcze dwa dni przed tym, jak zaczęliśmy nagrywać „Niemena”, miałem 40 stopni gorączki, więc świeżo wyszedłem z choroby, jeszcze byłem taki lekko przymulony. Ale stwierdziłem, że skoro jest zamówione studio S4, taśma kupiona, cały zespół w blokach startowych – bo nagrywaliśmy to na żywo, jak w latach 60-tych – uznałem, że nie będę tego przekładał, że jeszcze adrenalina zrobi swoje i to dźwignę.
Pamiętam tylko, jak podchodziliśmy do „Dziwny jest ten świat”, to mi tak przemknęło, że: „kurczę, zaraz będą mnie porównywać”, bo wiadomo, jest to sztandarowy numer. Ale poza tą piosenką to jakoś nie miałem tego problemu, wyszedłem z założenia, że nie mam co się ścigać z Niemenem, bo on był niedoścignionym mistrzem, jeśli chodzi o te wszystkie zawijasy. To tak jakbym jego „Ł” podrabiał – bez sensu. Najważniejsze, żeby wyciągnąć z tych piosenek to, co jest najlepsze i włożyć w to całe serce, zaśpiewać po swojemu, odnaleźć jakiś element siebie w tych piosenkach. Myślę, że to jest najbardziej uczciwe podejście i ludzie też to chyba docenili. Tam jest parę „niemenizmów”, pewnych melizmatów nie da się uniknąć jak się to śpiewa, bo jest to immanentna część tych piosenek, ale jednak ludzie słyszeli, że to są bardziej moje interpretacje, niż jakaś aktorska próba udawania Niemena.
Myślę też, że to, co pomogło przy tej płycie, to że nie wzięliśmy na warsztat tylko znanych przebojów, jak „Dziwny jest ten świat” czy „Jednego Serca”, ale połowa płyty to są numery z dużo późniejszego okresu Niemena, z okresu „Aeorlitu”, czy późniejsze, z „Spodchmurykapelusza” – i to są numery, które w oryginale brzmią kompletnie inaczej. Tam są one przykryte taką gęstą warstwą aranżu, że gdybyśmy chcieli odtworzyć to 1:1 z tymi numerami bigbitowymi, nie skleiłoby nam się to, Więc wyciągnęliśmy z tych utworów melodie, jakiś jeden wiodący riff i wokół tego budowaliśmy po swojemu tą opowieść, myślę, że to też pomogło, żeby – mimo, że jest to płyta z coverami – była bardziej autorska.
Część z tego repertuaru jest chyba wciąż obecna podczas Twoich autorskich koncertów?
Krzysztof Zalewski: Zdarzało mi się grać „Dolo-niedola”, numer z totalnie „późnego Niemena”, tylko dlatego, że to jest jedyna piosenka, w której nie śpiewają siostry Przybysz. Stwierdziłem, że absolutnie byłoby niedopuszczalne, żebym grał bez nich. Czasami na solo-aktach grałem „Jednego Serca” z gościnnym udziałem sióstr, albo kiedy nie mogło ich być – śpiewały ze mną z ekranów. Te dwa numery rzeczywiście weszły do moich koncertów.

Jeśli chodzi o same solo-akty, to te miałeś okazję wykonywać jeszcze przed swoimi albumami, około 2009 roku.
Krzysztof Zalewski: Tak, w tej konwencji jeździłem m.in. jako support na trasie z Muchami. Choć było to dość skromne. Zacząłem od tego, że miałem gitarę elektryczną wpiętą w podłogę, gdzie były takie klasyczne efekty, przestery, delaye, jakiś octaver. Wychodząc z podłogi, to wszystko wpinałem w TC Helicone’a,Voicelive, ten który wiesza się na statyw do mikrofonu. I tam, wchodząc jackiem do TC Helicone’a, śpiewałem do niego. To świetne urządzenie bo daje mnóstwo możliwości, natomiast z perspektywy czasu powiedziałbym, że to jest takie urządzenie „chórkowe”, ewentualnie do studia, jak chcesz uzyskać jakiś efekt albo chcesz się zainspirować i korzystając z wbudowanego w nim loopera coś tam sobie ponagrywać.
Natomiast nie brzmi za dobrze, więc ten wokal brzmiał jakbym miał worek na głowie. Do tego TC miałem footswitch, wczytałem się mocno w instrukcję i faktycznie, ma on dużo takich możliwości rozbudowywania różnych części tych loopów, tylko, że jest to bardzo karkołomne. Więc sam zachodzę w głowę, jak z pomocą tego małego urządzenia, „kalkulatora”, robiłem całe duże formy. Przykładowo, piosenkę „Głowa” grałem całą tylko na tym urządzeniu. Ale problem był w tym, że nie było nic słychać z przodu, bo to wszystko mieliło się w tym jednym małym procesorku. Później kupiłem od kolegi looper Boss RC50 – mam trzy w tej chwili, bardzo go lubię, on brzmi dużo lepiej. Też trochę cyfrowo, ale jednak lepiej, no i są tam trzy wejścia i cztery wyjścia, więc można jakoś odseparować te ślady.
Tak grałem jeszcze chwilę z gitarą, występując przed Muchami. Z podłogi wychodziłem do loopera i tam mogłem już dograć jakieś frazy, podpiąć gitarę akustyczną, i tłukąc w nią udawać bębny itd. Jeśli ktoś z czytelników ma ochotę tak robić, to polecam jednak przed looperem, a po gitarze umieścić jakieś urządzenie, np. zwykły Di-box, np. ja mam L.R.Baggsa, to jest Di-box dla akustyka ale z equalizerem i tunerem, z opcją podbicia sygnału np. na solówkę. Potem, w czasie, gdy ukazał się „Zelig” dołożyłem do tego perkusję. Na swoich koncertach wychodziłem na bis z zespołem i grałem zapętlając sobie na TC sam wokal i potem grając na bębnach śpiewałem drugi wokal. Więc kupiłem zestaw, początkowo miałem jakieś stare Amati, swoją drogą bardzo fajne bębny.
Wokół tego budowałem, miałem zestaw perkusyjny, Norda z efektami: delayem, kaczką; gitarę elektryczną i podłogę z efektami oraz Boss RC50, który był tym „mózgiem” zawiadującym całą sytuacją. Plus mam jeszcze taki malutki syntezator basowy Bolsa Bass firmy Critteri and Guitari – zajebiste rzeczy robią, np. Flaming Lips nagrali całą płytę ich instrumentach. Zapętlałem te rzeczy, a dodatkowo do tego grałem na bębnach i śpiewałem. Tak grałem przez bardzo długi czas, aż potem przyszedł ten moment, gdzie wymyśliłem, że zagram na Torwarze, no i tu potrzebowałem już jednak czegoś większego. Dużym ograniczeniem tego małego loopera jest to, że ma on tylko trzy wejścia i cztery wyjścia, no a poza tym nie zawsze udaje się dobrze odseparować te wszystkie rzeczy, przez co nie zawsze brzmi dobrze.
Więc ograłem wszystkie loopery dostępne na rynku, naprawdę wszystkie. Jeżeli mam coś polecić, to jest świetny looper z footswitchem od Electro-Harmonix – 45000. Ale znów, mimo tego, że brzmiał świetnie, to miał za mało tych możliwości, za mało kanałów, które można by puścić lewo-prawo. Skończyło się na tym, że kupiłem dwie karty Apollo do laptopa. Korzystam z Abletona i z tych kart, więc mam teraz 16 wejść i 16 wyjść, ręcznie steruję za pomocą Pusha, zaś nożny sterownik, z którego korzystam, to SoftStep firmy Keitch McMillen. Świetny sterownik, w którym jest 10 podświetlanych guzików pod nogę i w każdym projekcie mogę przyporządkować, co robi dany guzik.
Nagle się okazało, że mogę nagrać wszystko. W tej chwili mam: Norda, Mooga, ksylofon, Roland SPD-S, bębny, bas, gitarę z efektami i trzy mikrofony wokalowe, jeden efektowy z Heliconem TC, i dwa normalne: jeden przy bębnach, drugi przy klawiszach. To wszystko mogę zapętlić, łącznie z bębnami – nagłośnione „idą” do realizatora dźwięku, który miksuje mi to w jeden kanał, który wraca do mnie. To duża zmiana względem tego, jak działałem wcześniej – mogę loopować bębny, co jest uwalniające.
Czyli koncert na Torwarze w kwietniu 2019 roku był takim momentem, w którym skompletowałeś taki setup koncertowy do solo-aktów?
Krzysztof Zalewski: Tak, na chwilę przed tym koncertem. Musiałem się tego szybko nauczyć, był to dla mnie pierwszy koncert z nowym setupem. Gdy wychodzisz na scenę, to wiadomo, ponosi cię muzyka i stres znika, ale na chwilę przed wyjściem na Torwar byłem kłębkiem nerwów. Im dalej w las, tym było łatwiej, bo potem grałem jeszcze dużą trasę z tym zestawem i już miałem tego stresu mniej.
To jest super, bo loopowanie zawsze jest w jakiś sposób ograniczające, ale daje nieograniczone możliwości w kontekście brzmienia, bo z przodu realizator miksuje ciebie jak żywy zespół. Jak przykładowo za głośno zagrasz bas, to on może to ściszyć. To jest fajne, natomiast traktuję to jako taką boczną, hobbystyczną działalność, a moja główna działalność i jednak to, co sprawa mi najwięcej frajdy, to są koncerty z zespołem.
W niektórych wywiadach opowiadałeś, że po sukcesie w „Idolu” czułeś się trochę, jakbyś do show-biznesu wszedł tylnymi drzwiami, stąd „Zelig” traktujesz jako pełnoprawny debiut. Czy te solo-akty na przestrzeni lat, progres umocnił Twoje poczucie, muzyczną tożsamość?
Krzysztof Zalewski: Na pewno solo-akty uczą rzemiosła. Zacząłem dzięki nim dużo lepiej grać na bębnach. Poprawiły moje poczucie rytmu, szczególnie jak grałem jeszcze z tym looperem BOSSa. Nigdy nie mam nic nagranego wcześniej. To wszystko powstaje na scenie, ale jednak mam w uchu klik, metronom, bo na takiej zasadzie działa Ableton, nie dałoby się w inny sposób tego zsynchronizować.
Ale wcześniej, jak grałem tylko z BOSSem, to tam moim metronomem był delay, żeby się połapać jak to wszystko zsynchronizować. Grałem partie na klawiszach i gitarze, a potem grając na bębnach i śpiewając musiałem szalenie się skupić, wsłuchać się w to, co nagrałem wcześniej, żeby się nie rozjechać. Więc to było bardzo rozwijające. To, co jest najbardziej potrzebne, także jak się gra z zespołem, to jest słuchanie siebie nawzajem. Teraz przy tych solo-actach jak gram „Początek” czy „Kuriera”, mam dokładnie półtorej sekundy żeby skopiować na cztery ścieżki bębny, które nagrałem, uzbroić ślad basu, sięgnąć po bas, założyć go, odkręcić te wszystkie gałki, wcisnąć record.
Na te cztery czynności mam ułamek czasu, więc jest to bardzo „zen” – tak, że trudno się rozproszyć, myśleć o tym, czy wywiesiłem pranie w domu w momencie kiedy po prostu musisz być tu i teraz. Jak źle zaloopujesz to potem się męczysz cały numer, stąd uczy to dyscypliny, musisz grać równo. Ja nie jestem wirtuozem, nie gram trudnych rzeczy na instrumentach, ale jednak dzięki solo-aktom jestem w stanie je zagrać precyzyjnie i to jest dobra umiejętność.

Nie sposób pominąć wątek, o który pytany byłeś wielokrotnie. Zważając jednak na gigantyczny sukces, jaki odniosłeś wspólnie z Dawidem Podsiadło i Kortezem wraz z piosenką „Początek”, chciałbym zapytać Ciebie o wspomnienia związane z projektem „Męskiego Grania”. W zasadzie tytułowy utwór dał swoisty nowy początek dla formuły, która w ostatnich latach zdawała się nieco wyczerpywać.
Krzysztof Zalewski: Formuła była już dosyć powtarzalna, więc stwierdziłem, że może spróbujmy zrobić coś „z innej beczki”.
Jakie są Twoje odczucia względem tego numeru, już po czasie jego największego „peaku” w eterze?
Krzysztof Zalewski: Cieszę się, że jest tak popularny, że do tego doszło. Czasami zastanawiam się: „co by było…”, bo daliśmy kilka numerów do wyboru. Szczerze mówiąc, jak już wysłaliśmy te numery, to po cichu liczyłem, że wybiorą jednak ten drugi, który był bardziej w stylu tych poprzednich hymnów „Męskiego Grania”. Wtedy ja wziąłbym sobie „Początek” do swojego repertuaru.
Ale wtedy pewnie nie odniósłby takiego sukcesu, jednak charyzma i urok Dawida i Kortez z swoją niesamowitą wrażliwością przy aparycji boksera, to wszystko się złożyło na sukces tej piosenki. Zobaczymy, co będzie dalej, liczę, że uda się jeszcze kiedyś „przebić” z moim projektem solowym ten sukces, ale póki co cieszę się, że mogłem być częścią takiego „dream teamu”.
Wydaje mi się, że przez intensywność własnych projektów nie stałeś się „niewolnikiem” tego singla, podczas gdy taka pułapka najbardziej nośnego numeru niekiedy towarzyszy innym artystom.
Krzysztof Zalewski: Robię swoje, póki co faktycznie to jest numer z najbardziej komercyjnym sukcesem z wszystkich moich dotychczasowych.
Tamten okres chyba służył temu, że nie dało się Ciebie „uwiązać” w jednej formule. Niewiele później był przecież singiel do ekranizacji „Kuriera” oraz projekt i album „Zalewski śpiewa Niemena”.
Krzysztof Zalewski: Riff do „Kuriera” był w ogóle z tej samej sesji nagraniowej. Przyszedłem na spotkanie z Kortezem i Dawidem i jakoś tak pozytywnie się spiąłem. Chciałem Dawidowi pokazać, że jestem równie kreatywny, więc strzelałem riffami jak z karabinu. Oprócz tego, że przyniosłem riff do „Początku”, to ułożyłem tam na miejscu również motyw do „Kuriera”, przyniosłem riff do piosenki „Na Apatię” z najnowszej płyty i jeszcze parę innych. Był to bardzo płodny okres, ale chyba wynika to z tego zderzenia z Dawidem, który jest niesamowicie kreatywny i sypie znakomitymi melodiami z rękawa.
Mieliście okazję poznać się wcześniej, czy ograniczało się to tylko do jakichś „przecinek” na festiwalach, wspólnych scenach?
Krzysztof Zalewski: Bardziej przecinki. Gdy Dawid śpiewał „Elektrycznego”, ja byłem wówczas w Orkiestrze Męskiego Grania pod egidą Andrzeja Smolika. Jak Dawid nie mógł dojechać, to śpiewałem za niego. Gdzieś tam się mijaliśmy, ale tak naprawdę poznaliśmy się lepiej dopiero przy „Początku”, podobnie z Kortezem.
Nie zamierzam zbytnio odkopywać tematu „Idola”, aczkolwiek pozwól, że przywołam go w tym kontekście, bo Dawid Podsiadło i Kortez są również związani z talent-shows. Jednocześnie wszyscy trzej uwolniliście się od „łatki” laureata tego typu programu. Ty byłeś jednym z „przecierających szlaki”, gdy ta formuła telewizyjna jeszcze raczkowała. Jak postrzegasz zmianę współcześnie w promocji i całej towarzyszącej temu otoczce? „Idol” w swoich czasach był jedynym tego typu programem, teraz jest ich co najmniej kilka.
Krzysztof Zalewski: Szczerze, to nie wiem, ja w momencie wygranej w „Idolu” byłem za młody i nieprzygotowany do podjęcia kariery, a chłopaki byli dużo bardziej ukształtowani. Jeśli chodzi o samą formułę programów, to w zasadzie tak się zmienił świat, że dla młodych zdolnych, którzy mają coś do powiedzenia, jakiś pomysł na to, co chcieliby zaprezentować światu, chyba najprostszą drogą jest pójście do takiego programu.

Z czasów „Idola” charakterystyczny był Twój rockowo-metalowy sznyt. Czy po tych latach, mimo krótszych włosów, masz nadal sentyment do tego gatunku?
Krzysztof Zalewski: Pewnie, że tak. Ja się od metalu nie odżegnuję i czasem lubię go sobie posłuchać, włączyć Slayera czy Panterę. Ale horyzonty muzyczne mi się bardzo rozszerzyły i uznałem, że po co się zamykać w fajnej, ale jednak bardzo skostniałej i ograniczonej formie. Bardziej kręci mnie skakanie po stylach, bo żyjemy w epoce „post-wszystkiego” i szukanie w tym, co już było swojego języka, żeby pokazać coś nowego. Skazując się na granie metalu czy grunge’u, czegokolwiek, odbierasz sobie tak naprawdę możliwość rozwoju i swojej oryginalnej wypowiedzi, ponieważ narzucasz sobie jakieś patenty, które tworzą dany styl. Aczkolwiek zupełnie nie odrzucam tego, że kiedyś po jakieś elementy z metalu sięgnę.
Ja się od metalu nie odżegnuję i czasem lubię go sobie posłuchać, włączyć Slayera czy Panterę
Z czego na scenie korzystasz na co dzień, podczas koncertów z zespołem? Jak wygląda Twój setup?
Krzysztof Zalewski: Gram na Duesenbergu Fullerton Elite. Mam dwa takie instrumenty: niebieski i czarny, bo tylko w takich kolorach występują. Mam dwa takie same, ponieważ niektóre numery gramy w Es i muszę mieć całą gitarę przestrojoną o pół tonu w dół. Po różnych poszukiwaniach uznałem, że tak jest najlepiej, ponieważ uwielbiam tę gitarę, a gdy jednak je zmieniasz, to każda ma inną czułość przystawek, od razu inaczej efekty się zachowują itd.
A tutaj masz dokładnie to samo brzmienie, tylko pół tonu niżej, więc czarna jest w Es, niebieska jest w E i tyle, sprawa załatwiona. Mam jeszcze Gibsona na zapas, w razie jakby mi się struna zerwała.
Gram na Duesenbergu Fullerton Elite. Mam dwa takie instrumenty: niebieski i czarny, bo tylko w takich kolorach występują. Mam dwa takie same, ponieważ niektóre numery gramy w Es i muszę mieć całą gitarę przestrojoną o pół tonu w dół
Jeśli chodzi o efekty, to w większości mam takie klasyczne: tuner Petersona, EP booster Fulltone’a, potem mam Tumnus – taki overdrive [Wampler Tumnus Overdrive V2 – przyp. red.], który też traktuję jako booster, następnie mam octafuzz Fulltone’a, i Whammy 2jkę. Tutaj dodatkowo Tomasz Duda, który gra z nami na saksofonie, ale jest też mistrzem komputerów i nowoczesnej technologii, zrobił mi specjalny wyłącznik bypass, więc mam podpięte whammy przez ten true-bypass, ponieważ ono psuje trochę dźwięk, więc jak go nie używam, to go odcinam z pętli. Dalej mam tremolo Voodoo Lab i jeszcze ZVexa Lo-Fi Junky, który używam w dwóch numerach do takiego ekstremalnego efektu.
Posiadam też delay Mooga, wersję bez modulacji, potem mam mój ulubiony delay na świecie, czyli Echo Dream2 firmy Death by Audio. Mam takie dwa, bo jeden mam jeszcze do klawiszy. Następnie mały reverb Strymona – Blue Sky, i na końcu duży delay Strymon TimeLine. Osobno w tej samej podłodze mam jeszcze SansAmpa do basu, jak gram „Początek” i LR.Baggsa do gitary akustycznej. Gram na takim niedużym Martinie, cudna gitara, nie wiem jaki to jest model. Kupiłem go od Lesława Mateckiego, genialnego gitarzysty, który zawsze jak ma coś do sprzedania to kupuję od niego w ciemno bo wiem, że ma najlepszy sprzęt, bo to po prostu świetny muzyk i facet. W końcu po trzech latach polowań udało mi się kupić akustycznego Gibsona J45, który jest właśnie w remoncie.
Na bas też polowałem trzy lata, mam JazzBass Fendera z lat 70-tych, ale wybrałem go z jakichś dziesięciu możliwych egzemplarzy, więc jest naprawdę trafiony w punkt. i ksylofon polskiej firmy MIDO.To są moje instrumenty. Jak gram solo-akty, to oczywiście tych efektów gitarowych mam mniej. Jeśli chodzi o piece, to mam Labogę Alligatora, na którym teraz gra Szymon Paduszyński – mój drugi gitarzysta, Labogę Diamonda, który stoi w tej chwili nieużywany. Długo grałem na zestawie Alligator+Fender Deluxe Reverb, a teraz mam małego Marshalla z lat 80-tych, którego swoją drogą też kupiłem od Lesława – najlepszy piec na świecie, też przerabiany przez jakichś asów z Londynu, to już musiałby Lesław opowiedzieć co tam jest, i do tego Hiwatta z paczką.
Rozmawiamy w momencie, gdy nie tak dawno zmarł Eddie van Halen. Czy dla Ciebie osobiście był on istotną postacią muzycznie?
Krzysztof Zalewski: Jak usłyszałem o tym, że zmarł, było mi po prostu smutno. Sam się zdziwiłem, bo Van Halena nie słuchałem od dawna, tak piosenek, jak i nie śledziłem, co u niego słychać. Ale było mi fest smutno, to był jednak jeden z bohaterów mojego dzieciństwa i lubię sobie czasem „Hot For Teacher” koślawo potappingować na gitarze, ku uciesze czy zażenowaniu moich kolegów z zespołu.
Lubię sobie czasem „Hot For Teacher” koślawo potappingować na gitarze, ku uciesze czy zażenowaniu moich kolegów z zespołu
Zmierzając do końca, czy mógłbyś powiedzieć parę słów bezpośrednio do naszych czytelników, dlaczego m.in. warto sięgnąć po „Zabawę”?
Krzysztof Zalewski: Bardzo zapraszam do odsłuchania płyty, myślę, że jest ciekawa i trafia w obecne niepokojące czasy. W kontekście muzyki, jeśli są jacyś młodsi adepci sztuk, to polecam konsekwencję, upór i wypracowanie w sobie pogody ducha.. Ja też miałem prawie dekadę gdzie były gorsze, chudsze lata, i czasami w ogóle nie grałem, z nikim. Ale cały czas tworzyłem do szuflady i myślę, że konsekwencja popłaca. Myślę też, że zawsze warto poszukiwać nowych źródeł inspiracji i nowych umiejętności. Ostatnio zacząłem lekcje z jazzowym pianistą. Może nie po to, żeby zaraz zacząć grać jazz, ale po to, że gdy będę grał C-dur, F-dur i E-moll bez przewrotów, bo tak lubię, to chcę żeby to była jednak bardziej świadoma decyzja a nie konieczność „bo nie umiem inaczej”.
Dziękuję za rozmowę.
Dzięki również.
Rozmawiał: Michał Wawrzyniewicz
Zdjęcia: Maciej Warda, Marcin Kempski
