Przygotowując się do tej rozmowy, nie sądziliśmy, że skręci ona na takie właśnie tory. Daniel Popiałkiewicz to człowiek renesansu, znawca wielu dziedzin sztuki i jednocześnie wytrwały podróżnik w głąb samego siebie. Na pewno ma to wpływ na muzykę, którą tworzy, a że jego ostatnia płyta „Nada” ma znamiona dzieła genialnego, trzeba powiedzieć, że Daniel obrał właściwy kierunek, radykalnie poszerzając horyzonty swojej świadomości. Zapraszamy do rozmowy odkrywającej go być może bardziej, niż sam chciał…
Maciej Warda: Czy jesteś na bieżąco z muzyką współczesną – tą „poważną”, nie rozrywkową? Wpływa to w jakiś sposób na twoje kompozycje albo grę?
Daniel Popiałkiewicz: Czuję dyskomfort za każdym razem, kiedy mam poruszać się po tych terminach i chyba nie jestem w tym osamotniony. Ale spróbujmy. Ogólnie co do muzyki poważnej, to nie jestem oryginalny: zawsze kochałem muzykę Chopina, myślę, że jestem przesiąknięty jego melodyką. Z Bachem jest inaczej, jego „pokochuje się” stopniowo, ale byłem trzy lata organistą w kościele. To tam zaraziłem się polifonią, odkrywając siły poszczególnych głosów. Sztuka kontrapunktyczna jest dziś jednym z najistotniejszych elementów mojej muzyki. Na przykład „Izis Mystery” skomponowałem na kształt fugi.
Zatem, odpowiadając na Twoje pytanie, choć zdobycze muzyki poważnej na przestrzeni wieków są zdumiewające, myślę, że jej oddziaływanie na mnie urywa się na romantyzmie, robi przerwę na dodekafonistów i cały ten ślepy zaułek wyczerpania się systemu dur-moll, oddolnie rekompensowanego jazzem, by powrócić w pewnych koncepcjach dwudziestowiecznych, które ten system reanimują na gruncie muzyki poważnej. Myślę tu o minimalistach z Zachodniego Wybrzeża czy z Nowego Jorku, od których linia rozwoju biegnie już wyraźnie w stronę głównego nurtu kultury. Ująłem to oczywiście skrótowo, bo z drugiej strony wyjścia z harmonicznego pata proponowane przez dodekafonistów są bardzo interesujące, niemniej tylko intelektualnie, słuchać tego dłużej nie mogę. Dla mnie ostatecznym weryfikatorem wartości muzyki jest jednak ucho. Poza tym działali oni w Wiedniu, a choćby muzyka poważna rosyjska w latach dwudziestych jest fenomenalna, a przy tym, trzeba pamiętać, w tamtej epoce najbardziej postępowa na świecie. To właśnie niektóre fortepianowe utwory Prokofiewa były bezpośrednią inspiracją do napisania drugiego utworu na mojej płycie („Quicksand”). Chodzi o „maszynowy” sposób grania na fortepianie sprawiający wrażenie labiryntu. Ponadto z naszego podwórka, podobają mi się mazurki Szymanowskiego i jego bitonalność, której już spróbowałem w „Long Tongue”, a w którą to stronę chciałbym pójść głębiej w przyszłości, to znaczy tworzyć dwa równoległe plany harmoniczne, są to tzw momenty ekstensywne w kompozycji. Są także momenty na mojej płycie, w których próbowałem wykreować podobny klimat jak w „Kyrie z Requiem” Ligetiego, żadne kyrie nie zrobiło dotąd na mnie większego wrażenia. Tyle o inspiracji muzyką poważną, natomiast co do współczesności – wspomniałem o minimalistach. Od tamtego okresu, jeśli chodzi o moje inspiracje, linia podziału nie przebiega już pomiędzy muzyką poważną a rozrywkową, a raczej wyznacza obszar elementów, które mnie ogólnie w muzyce szczególnie poruszają: melodyka, struktura harmoniczna, klimat, przebieg akcji i budowa formalna kompozycji, pierwiastek nowatorstwa, umiejętności instrumentalisty i kilka innych. Poza tym, to przemiany w dziewiętnastowiecznym Wiedniu wykształciły ten kult przeszłości dominujący w muzyce poważnej, a muzyka, tak jak ja ją pojmuję w kategoriach sztuki, ujawnia swoją pełną wartość, gdy jest odbiciem współczesności. Dotyczy to zwłaszcza instrumentarium, co dyskwalifikuje muzykę poważną w tradycyjnym ujęciu, dając jej jednak możliwość służenia pewnymi elementami. W końcu współczesność jest różnorodna jak nigdy dotąd, stąd tylko muzyka mająca pewną dozę eklektyzmu najpełniej ją wyraża.
Reasumując: na pewno nie słucham nagrań i nie chodzę na koncerty współczesnych twórców muzyki, która funkcjonuje w obiegu jako poważna. Moją ambicją jednak jest czerpanie z różnorodnych zdobyczy historii muzyki przy jednoczesnym uchwyceniu współczesności przez typowe dla niej środki. Przepraszam – trochę się rozgadałem, ale ciekawy temat wrzuciłeś. Postaram się jakoś nadrobić w pozostałych odpowiedziach.
Nie tak dawno, po obejrzeniu filmików z twoim udziałem na kanale YouTube odkryłem, że drzemie w tobie rockandrollowa dusza! Czy ty przypadkiem nie mijasz się z „zewem natury”, grając jazz?
Pojawiło się takie zapotrzebowanie, to zacząłem kręcić filmiki. Lubię wyzwania, poza tym jestem kinomanem. Byłbym ostrożniejszy w twierdzeniu, że gram jazz. Niejeden purysta może się oburzyć. I słusznie. Choć na pewno z jazzu czerpię pełną garścią.

Cały czas godzisz ogień i wodę – jazzową melodykę i wrażliwość z rockowym brzmieniem. Na albumie pt. „Nada” udało ci się połączyć to wręcz perfekcyjnie! Taki właśnie miałeś zamiar?
Od dawna twierdzę, że muzyka w pewien przedziwny sposób odbija osobowość: to co komponujesz, grasz, a nawet po prostu czego słuchasz. Choć oczywiście nie zawsze jest to takie proste przełożenie. Mój osobowościowy – górnolotnie mówiąc: duchowy – problem polega na tym, że jest mnie dwóch. Może nawet co najmniej. Bardzo boleśnie zmagam się z sobą nieustannie w pewnych kwestiach. I nie wiem, czy moja dotychczasowa biografia jest tego wynikiem, czy przyczyną. Choć muzyka to na pewno rezultat.
Ci, co mnie znają, wiedzą, że zawsze, z krótkimi łagodniejszymi okresami, byłem niezwykle wrażliwy na kwestie duchowe. Matka wychowała mnie w duchu surowego katolicyzmu, do dziś podziwiam jej gorliwość w tej kwestii. Praktykowanie wiary było dla mnie codziennością. Kilka lat temu zaczęło to pękać. Zacząłem drążyć głębiej temat mojego miejsca w świecie. Przeczytałem naprawdę sporo książek, bazgrałem po nich; ku rozbawieniu moich bliskich, mój dom wypełniony był, do dziś trochę jest, notatkami; odbyłem niezliczoną ilość ciężkich rozmów; w mniej więcej cztery lata przerobiłem, dość rzetelnie jak na laika, całą filozofię, trochę na pewnym kursie, ale większość z książek: od siedmiu mędrców po koncepcje dwudziestowieczne – nie jest przesadą powiedzieć, że wszystko to stało się moją obsesją. I nie jest to żadną kwestią wyboru, to po prostu wrodzona ciekawość by iść w pewnym kierunku i drążyć. Ale gdy podkopujesz fundamenty swojej osobowości, to mało kto zdaje sobie sprawę jak bolesny to proces.
Na pewno w sporym stopniu jest to wpływ mojego wyjazdu z rodzinnego Szczecina na studia do Katowic, gdzie jazzowe środowisko było zgoła odmienne od dotychczasowego, przeniesienia się następnie do Warszawy, półrocznego mieszkania w Londynie. Choć towarzysko bywam wycofany, to jednak wszystko, co jest wokół, chłonę znacznie bardziej niż bym tego chciał.
Dziś przewrotnie określam się czasem mianem głęboko religijnego ateisty, duchowo jestem połączeniem św. Pawła z Christopherem Hitchensem. Ale mniejsza teraz o moje aktualne poglądy na te kwestie. Zmierzam do tego, że muzyka, jako mój język, w jakiś sposób wszystko to dokumentuje. Jazzmanem jestem z wykształcenia, jest to dla mnie gatunek dający sporo możliwości w zakresie harmonii a na pewno najwięcej jeśli chodzi o możliwości wykorzystania instrumentu na gruncie improwizacji. Po drodze, jako młodzieniec odkryłem muzykę rockową, nawet heavymetalową, w której znajdował ujście mój młodzieńczy, przedłużający się nieco bunt. Jest to z kolei rodzaj ekspresji, który najdobitniej pozwala wyartykułować pewne „treści”. Oddziaływanie muzyki poważnej, zwłaszcza technika kontrapunktu, poszerzają mój horyzont jako kompozytora. Wpływy muzyki sakralnej są bezsprzeczne i uświadomione przeze mnie dość późno, ale to przez to, że to moje pierwotne źródło. Musiał przejść burzliwy okres jego negacji. Ostatecznie jestem podziwiającym ideę rytuału dzieckiem świec, kadzideł, niezrównanego chorału gregoriańskiego, ale też religijnej pieśni ludowej, bo z czterech rodzajów muzyki dopuszczonej w kościele, to właśnie ona jest dominująca. Jestem przekonany, że ta składowa mojej muzyki tchnie w nią pierwiastek sacrum, którego pozbawiłem się w życiu codziennym.

Jak przebiega u ciebie komponowanie utworów? Mam wrażenie, że to niemal misterium – tajemniczy proces i stan umysłu, który trwa tygodniami, a nawet miesiącami. Potrafisz to jakoś opisać?
Najważniejszy jest zaczyn. Może to być pewna ogólna wizja, fraza, barwa gitary – coś, z czym zetknąwszy się, staniesz się utalentowany, bo nim się raczej bywa niż jest. Czasem się tego trzeba naszukać. Jak już zaskoczy, to idzie, ale po drodze bywa jeszcze mnóstwo takich zastojów. Jest tak jak powiedziałeś, choć żeby zejść z mistycznego piedestału bardziej porównałbym to do rozwolnienia. Bywa męczące, bez reszty angażujące, lecz po wszystkim przynosi nieopisaną ulgę. Może tylko rezultat jest lepszy. Choć pewnie Marcel Duchamp prowokująco by polemizował.
Wyzwań jest kilka. Na przykład rozstrzygając o dalszym kierunku utworu, umieć spojrzeć na niego całościowo. To wymaga przesłuchania w czasie rzeczywistym, to bardzo ważne, tego, co się napisało dotychczas, wyobrażając sobie niezapisywalne partie i brzmienie prawdziwego zespołu, po to, by w momencie urwania wyczuć, w którą stronę powinno to podążyć. Jak już znajdziesz rozwiązanie i je zapiszesz, to chcąc je sprawdzić znów słuchasz całości. Tym razem w momencie urwania trzeba szybko uchwycić pierwsze odczucie, bo po wielu takich próbach, zaczyna działać psychologiczna zasada podobania się tego, co się zna. Osłuchujesz się z tym po prostu i zaczyna ci się to podobać niezależnie od rzeczywistej wartości artystycznej.
Inne wyzwanie to pisanie utworu w taki sposób, by stanowił on zamknięty świat, przy jednoczesnym baczeniu na to, że jest on jednak częścią całej płyty, której przebieg powinien mieć pewną swoją dynamikę. Jak masz już cztery ballady, to niezależnie od siły natchnienia, nie pisz piątej. Komponowanie muzyki na płytę tak, by była różnorodna i ciekawa, a jednocześnie spójna, to niełatwe zadanie.
Co do technicznej strony komponowania, to gdzieniegdzie zintelektualizowałem swoje podejście. Zagłębiłem się w technikę kontrapunktyczną. Przykładowo: utwór „Stay” napisany jest na zasadzie gradacji głosów. Za pierwszym razem temat gra unisono gitara z fortepianem. Za drugim dochodzi kontrapunkt. Za trzecim fortepian gra to samo co za drugim, natomiast gitara gra drugi głos zarówno do tematu, jak i kontrapunktu. Mamy zatem czterogłos, a z basem pięciogłos. Przy założeniu, że dźwięki poszczególnych partii nie mogą się dublować, a poszczególne głosy mają podkreślać harmonię, z każdym wejściem nowego głosu pole manewru kompozytora drastycznie się kurczy. Mamy w końcu tylko dwanaście dźwięków w oktawie. W zasadzie przy trzecim głosie element inwencji jest już nieznaczny, a przy czwartym chodzi już nie o wymyślenie, a jedynie o znalezienie właściwych dźwięków. To już czysta kombinatoryka. A dbanie o element melodyjności tych głosów, to już istna akrobatyka.
Zejdźmy trochę na ziemię. Czy ty sam finansujesz całą realizację, produkcję i wydanie płyty? Szukasz sponsorów, a może masz wydawcę, który partycypuje w kosztach? Pytam bardziej ogólnie, w imieniu młodych gitarzystów, którzy marzą o nagraniu własnej płyty. Co byś im doradził?
Odkładać każdy grosz [śmiech]. Chcesz kupić sobie buty? Odkładaj. Urlop? Odkładaj, przy okazji więcej popracujesz. Bielizna dla dziewczyny?… To akurat kup! Są rzeczy, które zawsze warto kupić. Niestety, płacę absolutnie za wszystko z własnej kieszeni. Szczęśliwie mam możliwość zarabiania w innych zespołach. Natomiast sponsora przywitam z otwartymi ramionami, z pieśnią chwały na ustach. Wiem, że mam dobry produkt, w który warto zainwestować. Z pewnością hulałoby to wszystko płynniej, a tym samym efektywniej: już bym pisał muzykę na następny album, grając koncerty promujące obecny. Dziś trochę się to wszystko rozwleka, bo pozamuzycznej pracy, choć związanej z zawodem, jest w cholerę. Mały wydawca, jak mój, pełni rolę formalną. Dużego interesują rzeczy takie jak „Lato z Radiem”, bo na tego typu masówce zarabia pieniądze, które jest w stanie jakoś odczuć. Ciężki temat. A samo nagranie i wyprodukowanie płyty to raczej nie problem. Problem jest, co z tym dalej zrobić.
Pierwszy kawałek z płyty „Garden of Innocence” po prostu zachwyca. Hammondy w chilloucie – odważnie! A to rockowe zakończenie… Miazga! Jak powstała ta niesamowita miniatura?
Oczywiście można tu słyszeć po prostu kantylenę. Ale w sztuce, jak w życiu, widzisz i słyszysz tyle ile wiesz. Dla kogoś obrazy Kandinsky’ego i Picassa mogą być nie do odróżnienia, ale w istocie opierają się na skrajnie różnych podstawach teoretycznych. Abstrakcjonizm w pewnym sensie nie ma zasad, kubizm ma bardzo rygorystyczne. By zrozumieć głębiej utwór o którym mówisz, należy go odczytywać w kontekście moich ostatnich przeżyć światopoglądowych, które opisywałem wcześniej. Choć staram się unikać programowości, to jednak każda kompozycja ogniskuje w sobie nastrój, przeżycia kompozytora itp. w danym czasie pisania. Teraz, zwróć uwagę na tytuł („Ogród Niewinności”). Jest to utwór otwierający płytę i w stosunku do jej reszty jest zwodniczy: spokojny, prosty, nawet błogi. Jednak trwa krótko i zauważ, że zakończenie, na które zwróciłeś uwagę, to płynne przejście do „Quicksand” („Ruchome piaski”), który jest bardzo dynamiczny, agresywny. Do ostatniego dźwięku na płycie nie ma już powrotu do pierwotnego nastroju. Niestety, bilet z raju niewiedzy jest biletem w jedną stronę. Nawet jeśli się pojawiają spokojniejsze momenty, to z pewnością nie jest to już tamten spokój, już nie tamto piękno. Przykładowo wspomniany utwór „Stay”: pozornie wyluzowana melodia tematu, do którego jednak stopniowo dochodzą nowe głosy, powodując, że w pewnym momencie ilość informacji jest nie do zniesienia a percepcja z trudem za tym nadąża.

Wydaje mi się, że polifoniczna melodia i temat są dla ciebie najważniejszymi elementami utworu. Sprawia to, że nawet skomplikowane harmonie i połamane rytmy są stosunkowo łatwo przyswajalne. Wpływ Pata Metheny’ego?
Rzeczywiście melodia jest dla mnie szalenie istotna, ale z latami coraz bardziej lubię ją ukrywać. Polifonia doskonale nadaje się do tworzenia wielu planów, nadawania dźwiękom różnych znaczeń czy – to, co uwielbiam – tworzenia wieloznaczności. Te elementy sprawiają, że muzyka nie jest płaska. Podobnie jak np. złożone postacie w filmie. Stosuję też coraz szerszą tonalność. Choć często bazuję na harmonice funkcyjnej, to zamiast oscylować wokół np. jednej toniki i subdominanty, nieustannie, zmieniam punkt tonikalny, tworząc coraz to nowe odniesienia. Przez to akcja jest dużo bardziej dynamiczna i rzadko daje słuchaczowi odetchnąć. Często stosuję złożoną rytmikę, ale to już element wtórny, wynika głównie z nadrzędności melodii. Najprostszy przykład by to zobrazować: bez wahania dodaję jedną miarę w takcie, jeśli wymaga tego dokończenie frazy melodii. Właśnie to, a nie kurczowe trzymanie się szablonu 4/4, często jest sposobem otrzymania wrażenia płynności narracji. Natomiast nigdy nie chcę, by trudności mojej muzyki monopolizowały uwagę słuchacza. Wolałbym, aby słyszał piękno, wielkość, a dopiero przy dokładniejszej analizie odkrył, że np. bridge po solówkach w „Izis Mystery” jest oparty na drugim kontrapunkcie z tematu, tylko że granym w innym niż na początku tempie. Sztuką sztuki jest ukryć sztukę. Pisząc muzykę od dawna przyświeca mi idea tworzenia jej na najwyższym możliwym poziomie, o wysokim stopniu skomplikowania przy jednoczesnym zachowaniu melodyjności pociągającej także przeciętnego słuchacza. Ta wielowarstwowość mnie fascynuje. Choć „wyleczenie się” z Pata kosztowało mnie parę lat pracy, to realizacja powyższych idei zaczęła się rzeczywiście od niego.
Idźmy dalej z tą płytą. Ależ ty poczyniłeś rozwój! Wytyczasz własną ścieżkę we współczesnej jazzowej gitarystyce i to jest dla mnie chyba największa wartość w twojej muzyce. Powiedz, czy pracujesz jakoś specjalnie nad własnym językiem muzycznym?
Bardzo się cieszę, bo w muzyce własna ścieżka jest dla mnie sprawą najwyższej wagi. Jak wspomniałem, inspiruję się i doceniam przeróżną muzyką, ale moja ma dla mnie tyle wartości, ile jest w niej mnie samego. I nie chodzi o samouwielbienie, lecz o awersję do wtórności, epigonizmu.
Ponadto cenię w muzyce, gdy – zwłaszcza pomimo złożoności – jest odbiciem jednego umysłu. Już Arystoteles mówił o jedności, jako atrybucie dobrej sztuki. Nigdy nie zrozumiem demokracji w zespole w sprawach muzyki. To jak ubranie poszyte łatami.
Mocna, rockowa sekcja pomogła w tym wydatnie. Przedstaw, proszę, chłopaków i w ogóle wszystkich muzyków, którzy brali udział w nagraniach.
Rozpoczynając pisanie materiału na tę płytę, bardzo wyraźnie czułem, że najprawdopodobniej na zawsze żegnam się ze stricte jazzową stylistyką, dominacją improwizacji, freejazzowymi eksperymentami, a nieodparcie ciągnie mnie w stronę penetrowania nowych obszarów. Przede wszystkim w kwestii tego, jaki chcę kształt dla mojej muzyki. Coraz wyraźniej krystalizowała się w mojej głowie jej bardzo konkretna wizja, czemu dałem wyraz w kompozycjach. Natomiast była też sprawa tego, jak ma to zabrzmieć. Po prostu słyszałem realizację tej wizji właśnie na takim rodzaju instrumentów i takim sposobem brzmienia jak prezentują to muzycy towarzyszący mi na płycie.
Wiedziałem, że chcę konkretnie, nawet rockowo brzmiące bębny. Paweł Dobrowolski, prócz jazzowego wykształcenia, ma – podobnie jak ja – rockową przeszłość. Brzydko mówiąc: umie użyć pałki. Ponadto jest niezwykły w połamanych rytmach, obecnie pisze z tego doktorat. Robert Kubiszyn jest nie tylko uniwersalny, jeśli chodzi o instrument – gra na basówce, której naprawdę potrzebowałem, ale wymiata też na kontrabasie. A to jego najmniejszy atut! Jeśli myślę o minusach mojej płyty, to jest to fakt, że nie dałem mu zagrać solówki. Rzadko kiedy lubię solówki basu, po prostu uważam, że bas ma swoją rolę. Nikt nie kładzie talerza na nodze od stołu. Doceniam równouprawnienie instrumentów, jakie przyniósł jazz, ale gdy tworzę coś, co ma być formalnie najdoskonalsze na obecnym etapie mojego rozwoju, to czuję to właśnie tak, że każdy instrument jest do czegoś predestynowany. Tak uważałem do chwili, gdy zaczęliśmy razem grywać w innych składach. Kapcie mi spadają za każdym razem, jak Robert gra solo, przyćmiewa wszystkich. Jest niebywały! Nadrobię to na koncertach i w przyszłości. Z mojego poprzedniego składu został tylko Paweł Tomaszewski – niezmiennie fenomenalny i uniwersalny. Zresztą doktor habilitowany swojej dziedziny. Miałem pewność, że mając muzyków takiej klasy, mogę pozwolić sobie na naprawdę wiele podczas komponowania. W studiu były pewne kwestie problematyczne, ale dotyczyły już interpretacji. Natomiast bardzo konkretna wizja, zapisana niezwykle skrupulatnie w nutach, wymagała wystrzegania się półśrodków w kwestii doboru muzyków. A poza tym, to naprawdę wspaniali kumple!
Jaki zespół lub wykonawca ogólnie ze współczesnej muzyki rozrywkowej jest obecnie dla ciebie najbardziej kreatywnym lub interesującym?
Jacob Collier robi wrażenie. Choć przyznam, że porusza mnie mocno, acz dość powierzchownie. Nie zmaga się w ogóle z materią, a mnie przekonuje takie zmaganie. Coś jak te wszystkie utalentowane azjatyckie dzieci. Zdumiewa strona wykonawcza, nawet interpretacyjna, ale widzisz, że to dziecko i to nie może być autentyczne. I to przeraża. Istny mindfuck… Ogromne wrażenie zrobił na mnie zespół Flume. Niesamowite brzmienia, klimat, bardzo aktualny, oddający świat dzisiaj. To niezwykle istotne. Podobnie zespół Rudimental, choć mniej. Te brzmienia, to na pewno kierunek, z którego chciałbym czerpać w najbliższej przyszłości. Zespół Hiatus Kaiyote sprawił, że na parę dni zamknąłem się w sobie. Tu także brzmienia, sposób śpiewania Nai Palm, ale przede wszystkim dynamika zmian wprawiają w osłupienie. Bardzo jestem ciekaw zapisu nutowego lub jakiegokolwiek ich utworów. Czy biorą to „na pałę”? Pisałem nawet w tej sprawie do Nai na FB, ale bez odpowiedzi [śmiech]. Na pewno jest to zespół, którego odbicie chciałbym słyszeć w swojej przyszłej muzyce.
Czy można się do ciebie zapisać na jakieś lekcje? Po filmikach zamieszczonych na kanale TopGuitar widzę, że naprawdę masz o czym opowiadać i czego uczyć!
To miłe z twojej strony, bo założeniem tych filmików było, by lekką formą, z bardzo dużym dystansem do tego fachu, a nawet z jego krytyką, pokazać coś oryginalnego, zaawansowanego. A nie wrzucać milionowego filmiku na YT o tym, jak złapać G-dur. Jak dzwoni do ciebie muzyk, którego poważasz, i dziękuje ci, bo nie wpadł na to, że można tak zagrać pentatonikę, to niezwykle budujące. Do samego nauczania mam ambiwalentny stosunek. Mój brak entuzjazmu nie dotyczy deficytu czasu. Uczę mało, więc mam go na własny rozwój, to dla mnie ważne. Bardziej chodzi o to, że uczenie się instrumentu to, zwłaszcza na pewnym etapie, w dużej mierze katorżnicza praca sam na sam z instrumentem. Typ usposobienia samotnika bardzo w tym pomaga. Trzeba jedynie kogoś, kto pokaże ci metodę. Chyba, że wymyślisz swoją, ja trochę tak zrobiłem. W każdym razie wybrawszy metodę, stosujesz ją do nauki wszystkich skal i akordów, a to daje ci wiele lat pracy. Nauczyciel tu raczej dogląda i czasem, gdy trzeba, kontroluje. Z drugiej strony nauczanie to fajna sprawa, bo szybko pokazuje, że zwerbalizowanie rzeczy, które dotychczas uważało się za oczywiste, sprawia ogromną trudność i wymaga przeanalizowania ich czasem od podstaw, ułożenia sobie w głowie od nowa. Przypadkiem można natrafić na wiele sprzeczności w swoim pojmowaniu pewnych kwestii w muzyce. To bardzo pouczające. Zainteresowanych zgłębianiem instrumentu i muzyki ze mną oczywiście zapraszam!
Czy mi się wydaje, czy na płycie pt. „Nada” nie słychać gitar akustycznych?
Rzeczywiście, wynika to z tego, że skupiłem się na gitarze elektrycznej, wypracowując swoje brzmienie. To jest ten kierunek, który eksplorowałem w muzyce. Gram oczywiście na gitarze klasycznej i akustycznej. Zakupiłam ostatnio wspaniałą gitarę akustyczną irlandzkiej firmy Celtone. Mało tego. Co zabawne, od dłuższego czasu to właśnie na tych gitarach w przeważającej mierze gram z innymi artystami. Nie czuję natomiast bym miał do powiedzenia na tych instrumentach cokolwiek, co nie zostało już powiedziane przez innych, ale może to się zmieni. Mówiłem: awersja do wtórności (śmiech).
Jakimi instrumentami się posłużyłeś tym razem podczas nagrań i przede wszystkim skąd twoja atencja do elektryków Ovation?
Wszystko zagrałem na jednej gitarze, właśnie Ovation VXT. Zakochałem się w niej w jednym z warszawskich salonów RIFF. I tak gram na niej od lat, nie mam pojęcia, z jakiego jest drewna, ani jakie ma przystawki. Mam to gdzieś. Liczy się, że spełnia trzy cechy, jakie powinna według mnie spełniać gitara. 1 – dobrze brzmi, jest częściowo pusta w środku, to dużo daje. 2 – doskonale stroi. Obie te rzeczy nie są obojętne na rodzaj strun. Ja niezmiennie od lat mam przyjemność być endorserem strun firmy Thomastik-Infeld, używam serii JS o grubości 10 cali. Są szlifowane, przez co przester też brzmi nieco mniej standardowo. Są absolutnie nie do zastąpienia. Nie wspominając o obsłudze personelu tej firmy: światowy poziom i klasa. 3 – jest naprawdę wygodna. Zarówno jeśli chodzi o lewą rękę i poruszanie się po gryfie, jak i o prawą. Jej architektonika sprawia, że po wielu latach grania na „pudle” i wysokiego trzymania gitary świetnie układa mi się pod ręką.
A jakich przesterów użyłeś do tych siarczystych szarpanych riffów? To też ciekawostka, że w zasadzie w jazzie – będę się upierał, że to jazz – nie ma granic i wszystko ogranicza jedynie wizja/wyobraźnia artysty.
Jeśli chodzi o wzmacniacze i efekty, to polegam na moim muzycznym przyjacielu i specjaliście w tej dziedzinie – Marku Radulim. Właśnie u niego nabyłem wzmacniacz Carol-Ann, pełną lampę z wbudowanymi przesterami. Podobnie jak z gitarą – tyle potrafię powiedzieć, po prostu brzmią dobrze. Natomiast, prócz przełącznika na czystą barwę, często łączę brzmienie przesterowane z czystym za pomocą pedału panoramicznego, zmieniając proporcje w czasie rzeczywistym w zależności od potrzeby uzyskania stopnia ekspresji. Na przykład na początku solówki mieszam brzmienia, brzmi to szlachetniej, pod koniec odkręcam na 100%. Co do twierdzenia, że jazz nie ma granic, tu znów byłbym ostrożniejszy. Proporcjonalnie do zwiększania liczby desygnatów danego pojęcia, rośnie też stopień jego abstrakcyjności. Poszerzając jego denotacje w nieskończoność szybko okazuje się, że właściwie nic ono nie znaczy. W przeciwnym razie pan Zenek Martyniuk realizuje Twoje założenia dotyczące jazzu, bo po prostu w swojej artystyczno-jazzowej wolności wybrał taką a nie inną formę. Jazz składa się z konkretnych elementów: swing, element improwizacji, specyficzna harmonia i frazowanie, artykulacja, instrumentarium itp. Im więcej tych elementów, tym więcej „jazzu w jazzie”. Dlatego moim zdaniem nie gram jazzu, tylko korzystam z pewnych jego elementów. Jazz jest znacznie bardziej dogmatyczny niż mogłoby się wydawać. Ale nie upieram się, nie jestem krytykiem muzycznym, ubieranie muzyki w słowa to nie moje zadanie.
Koncertujesz z wieloma artystami, ale mnie bardziej interesują twoje własne składy – możemy liczyć na koncerty z tym najnowszym materiałem?
Na razie na pewniaka gramy całą płytę 5 stycznia w Szczecinie w klubie Free Blues, na drugi dzień w Poznaniu w klubie Blue Note. Liczę, że cztery noce wystarczy moim fanom, by odespać sylwestra. Reszta dat jest niepewna więc nie będę wyprzedzał, ale na pewno trochę pogramy, bo jest co pokazać. Proszę śledzić na mojej stronie: danielpopialkiewicz.com. Na pewno będę głośno trąbił o każdym przedsięwzięciu. Niestety, każdy z nas bardzo dożo koncertuje z innymi różnymi zespołami, stąd bardzo trudno wbić się w dzień, gdy wszyscy mogą. Przykładowo koncert w Warszawie przekładamy regularnie. Zaczęliśmy od listopada, obecnie może będzie to styczeń, ale Robert najprawdopodobniej tego dnia coś ma, chyba z Grzegorzem Turnauem, wszystko wskazuje więc na to, że zaraz będzie to luty. Mi też się teraz kilka rzeczy zbiegło. Równolegle wydajemy nową płytę z Marcinem Wyrostkiem, natomiast z Łoną i Webberem zaraz znów gramy trasę, na której koncerty wszystkich serdecznie zapraszam – jeździmy niemal cały listopad i grudzień. Prócz tego trochę pobocznych projektów. Ale zapraszam także na warsztaty, które będę miał przyjemność poprowadzić dla sieci salonów muzycznych RIFF. Na razie z okazji otwarcia nowego salonu w Szczecinie będę się tam wymądrzał przez dwa dni: 21 i 22 listopada, ale będzie więcej takich wydarzeń. Będę omawiał wiele ciekawych zagadnień, trochę grał, rozmawiał z fanami, których licznej obecności oczekuję.
Powiedz młodszym Czytelnikom TopGuitar: wystarczy dużo ćwiczyć (jak radzi Pilich – „10 lat po 10 godzin”?), aby w końcu ktoś nas zauważył, czy trzeba działać wielokierunkowo – pracować nad wizerunkiem, uczyć się języków, „bywać” na imprezach i jamach… Jak ty to widzisz?
Kiedyś czytałem pewną książkę, w której autor we wstępie – z faktu, że popularność przyszła do niego sama po napisaniu którejś książki – wysnuł wniosek, że tak w życiu właśnie jest, a za tym radę, by o popularność nie zabiegać. Jestem daleki od czynienia tego typu ogólnych zasad, a tym bardziej rad, na podstawie pojedynczych przypadków, a tym bardziej tylko swojego. Historie są różne. Ale bardzo ciężko mi uwierzyć, że samo ćwiczenie komukolwiek wystarczyło. Przecież musisz choćby z tej ćwiczeniówki wyjść, raczej nie liczyłbym, że zajrzy ci tam Chess Chandler z kontraktem w ręku. Wszystkie rzeczy wymienione przez ciebie w pytaniu mają kolosalne znaczenie. Ja świadomie zrezygnowałem tylko z jamowania. Uważam, że na pewnym etapie zabija to już wrażliwość. Ale ja już takie mam podejście do muzyki. W każdym razie, im więcej tych pobocznych aktywności, tym bardziej zwiększasz sobie szanse na rozwój kariery. I to dobrze, do momentu przeważenia szali na drugą stronę, tzn. gdy bazujesz już tylko np. na znajomościach. Ale ten mechanizm dotyczy nie tylko muzyki, ale funkcjonowania świata. Ja widzę to też następująco – nie mnożąc bytów, poczyniłbym taką dychotomię: merytoryczne przygotowanie vs przedsiębiorczość. To drugie to słowo klucz i zawiera się w nim talent do tych wszystkich aktywności pobocznych. Bawi mnie, jak ktoś mówi: „Stary, świetnie grasz, pozałatwiaj sobie joby”. Odpowiadam: „Stary, jakiś ty przedsiębiorczy. Teraz wystarczy nauczyć się grać i wielka kariera przed tobą”. Zmierzam do tego, że składowe napędu kariery muzyka są rozmaite i lepiej rozwijać każdy zawczasu zmieniając jedynie akcenty. I każdy wymaga pracy, talentu lub obu.
Czekanie aż ktoś cie zauważy to śnienie. Zdecydowanie jestem zwolennikiem jak najcięższej pracy i udoskonalania swojej sztuki, jednocześnie nieustannego brania spraw biznesowych w swoje ręce, m.in. przez wymienione przez ciebie działania.
Dzięki za rozmowę!
Dziękuję również!