David Andersson to niezwykle uzdolniony i uniwersalny gitarzysta i kompozytor. Z jednej strony tnie melodyjny metal w Soilwork, z drugiej – wraz ze swoim kumplem z Soilwork, wokalistą Björnem „Speedem” Stridem – gra klasycznego rocka w The Night Flight Orchestra. Przy okazji premiery albumu „Amber Galactic” tego drugiego zespołu, postanowiliśmy wypytać Davida o kilka bardziej i mniej gitarowych spraw.
Jakub Milszewski: Zacznijmy od The Night Flight Orchestra. Założyliście ten zespół z Björnem, z którym na co dzień gracie w Soilwork, potem dołączyła reszta ekipy, między innymi Sharlee D’Angelo z Arch Enemy i Spiritual Beggars. Skąd się wzięła potrzeba założenia takiego zespołu?
David Andersson: Wszystko zaczęło się, kiedy zagrałem swoją pierwszą trasę z Soilwork w 2006 roku. Znałem chłopaków z zespołu rzecz jasna wcześniej, ale to właśnie wtedy razem z Björnem zdaliśmy sobie sprawę, że obaj kochamy klasyczny rock. Zaczęliśmy po prostu spędzać czas na siedzeniu, piciu piwa i włączaniu sobie starych klasycznych rockowych płyt. Jeszcze zanim ta trasa dobiegła końca, stwierdziliśmy, że powinniśmy złożyć razem do kupy jakiś zespół, z którym moglibyśmy grać taką właśnie muzykę, muzykę, której sami przecież lubimy słuchać. W tamtym czasie nie było wcale tak wiele zespołów, które grały takiego klasycznego rocka i robiły to, co my mieliśmy zamiar zrobić. Widzieliśmy, że na scenie zieje jakaś taka pustka. Sami musieliśmy ją zapełnić.
Za The Night Flight Orchestra czai się konkretny koncept. Sugeruje go przecież nazwa zespołu, tytuły piosenek, ich teksty. Chodzi o jakąś taką samotność podczas długiej podróży i tęsknotę do miejsca, w którym się nie jest, choć powinno. I muszę przyznać, że ta muzyka pasuje do siedzenia przez szesnaście godzin w samolocie lecącym gdzieś nad Atlantykiem. Wasze dwie pierwsze płyty, „Internal Affairs” i „Skyline Whispers”, uratowały mnie kiedyś w takiej sytuacji od śmierci z nudów.
[śmiech] Serio, próbowałeś? Miło słyszeć!

Ta wspomniana samotność w podróży i tęsknota do domu i do bliskich była jakimś motorem napędowym dla zespołu?
Tak, na pewno była to ważna część całego pomysłu. Zauważyliśmy, że piosenki, które najbardziej lubimy, mają jakąś taką melancholijną nutę, są podszyte jakimś rodzajem smutku czy tęsknoty. Jasne, są też świetne imprezowe piosenki, po prostu rock’n’roll, ale znów – nasze ulubione imprezowe numery też mają jakiś podskórny smutek. Tak to już chyba z nami, Szwedami, jest – zawsze musimy gdzieś wcisnąć ten wątek melancholii. Posłuchaj choćby Abby – żaden z ich utworów nie jest tak po prostu wesolutki, zawsze gdzieś tam jest ukryty jakiś smutek. I mi to pasuje, Björnowi też. To część bycia Szwedem. Dlatego też w tym klasycznym rocku kochamy tę tęskność i melancholię. Nie mogło tego więc zabraknąć u nas.
Wasz nowy album „Amber Galactic” jeszcze poszerza ten koncept, bo brzmi bardziej kosmicznie. Słychać nieco spacerockowych wpływów i więcej elektroniki. Opuściliście tym razem kulę ziemską i wylecieliście w kosmos, co widać nawet na teledyskach. Czemu tak?
Zawsze staramy się rozwijać naszą muzykę, przesuwać swoje granice. W przypadku „Amber Galactic” chcieliśmy dołożyć troszkę takiego charakteru lat osiemdziesiątych. Jest mnóstwo zespołów, które brzmią fajnie, ale z płyty na płytę powtarzają tę samą kliszę dotyczącą klasycznego rocka, jednak nikt jakoś nie kontynuuje i nie nawiązuje do tego, co grali na przykład Electric Light Orchestra czy Survivor w swoich początkach. My dodaliśmy do tego ten stary styl „Miami Vice” i w ten sposób pchnęliśmy naszą muzykę w nowym kierunku.

Polscy słuchacze mogą być zaskoczeni kawałkiem „Gemini”, który zaczyna się od kobiecego głosu mówiącego „Spoglądaj w niebo w poszukiwaniu znaków”… po polsku. W tym numerze pojawia się jeszcze parę języków, ale skąd ten pomysł? Polski brzmi dla was tak dziwnie?
Totalnie! To był mój pomysł, żeby mieć na płycie kobiece głosy, które będą pełniły rolę swojego rodzaju komentarza w różnych językach. To dodaje takiego tajemniczego, interesującego poziomu do tej muzyki – to przecież tajemniczy kobiecy głos mówiący coś, czego większość ludzi nie zrozumie. Pani, która mówi na początku „Gemini” po polsku, to nasza przyjaciółka Kamila. Dla większości ludzi polski to egzotyczny język. Nie słyszą go na co dzień i nie są do niego przyzwyczajeni. Mamy na płycie też na przykład wstawki po portugalsku i ukraińsku. To naprawdę fanie wyszło i dodało trochę atmosfery. Poza tym uważam, że dobrze jest pokazywać, że świat to nie tylko Stany Zjednoczone i ludzie mówiący po angielsku.
Pisanie piosenek dla The Night Flight Orchestra musi wyglądać zupełnie inaczej niż dla Soilwork?
Oczywiście. Zacznijmy jednak od tego, że jestem przyzwyczajony do pisania przeróżnych piosenek utrzymanych w przeróżnych stylach. To nie tak, że zawsze słuchałem tylko metalu i gram tylko metal. Zawsze słuchałem zróżnicowanej stylistycznie muzyki. Kiedy byłem w szkole średniej, zacząłem uczyć się gitary jazzowej i klasycznej. Grałem w zespołach towarzyszących solistom, w coverbandach, zrobiłem trochę sesyjnej roboty. Dla mnie zatem to po prostu kwestia wejścia w odpowiedni nastrój. Pewnie nawet jest mi łatwiej napisać piosenkę dla The Night Flight Orchestra niż dla Soilwork, bo jeśli piszesz numer metalowy, musisz podążać za pewną formułą i przestrzegać pewnych reguł. Dla odmiany w The Night Flight Orchestra mogę robić, co mi się podoba. Jeśli napiszę kawałek disco albo soulowy, wszyscy stwierdzą – okej, zagrajmy to i zobaczymy, jak to brzmi. Gdybym przyniósł kawałek disco do Soilwork, wszyscy stwierdziliby, że to głupie.
Słyszę w twoich kawałkach sporo wpływów bluesa.
Tak, nic dziwnego.
Ale w twoich kawałkach dla Soilwork też! Czy to dziwne?
Nie. Jestem tego zupełnie świadomy. Kiedy pracuję nad metalowymi numerami dla Soilwork, to te bluesowe korzenie także wychodzą. To pewnego rodzaju nonkonformizm z mojej strony – mógłbym robić to, co wszyscy, wziąć ośmiostrunową gitarę i bawić się w jakąś shredderkę, ale wydaje mi się, że bardziej interesujące rzeczy wychodzą, kiedy próbuję wnosić do tej muzyki jakieś bardziej klasyczne elementy, a nawet jakieś jazzowe czy fusion. W Soilwork czasami używamy przecież jakichś skal, które używane są przez gitarzystów fusion. To dodaje kolorytu.
Rozmawialiśmy o tym stylu lat osiemdziesiątych, który chcieliście przywrócić na „Amber Galactic”. Podasz jakieś najlepsze twoim zdaniem przykłady tego brzmienia?
Lubię pierwsze cztery albumy Toto. Co prawda zostały wydane jeszcze w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, ale wszystkie, począwszy od płyty „Toto”, a skończywszy na „Toto IV”, miały na mnie duży wpływ. Szczególnie zaś ich druga płyta, „Hydra”. Nigdy nie byłem wielkim fanem Steve’a Lukathera, ale podziwiam jego umiejętność komponowania. Z tamtych czasów bardzo lubię też nagrania Electric Light Orchestra, szczególnie płyty „Time” i „Secret Messages”. Dołożę też do zestawu wczesne płyty Surviror, jak „Premonition” i „Caught in the Act” [David zapewne ma na myśli album „Caught in the Game” z 1983 roku – przyp. J.M.]. Bardzo ważne były dla mnie też płyty Johna McLaughlina i Mahavishnu Orchestra. „Electric Guitarist” McLaughlina miało na mnie jako gitarzysty naprawdę wielki wpływ. Od strony metalowej lubiłem pierwsze dwa albumy Randy’ego Rhoadsa, które nagrał z Ozzym Osbournem. Podziwiałem jego solówki nagrywane na dwóch śladach. Każda jego solówka była jak deklaracja. Miał agresywne brzmienie w środku pasma. Próbowałem przenieść to do swojej gry. Dlatego uważam, że solówki powinny coś ze sobą nieść, a nie być tylko ozdobnikami.
„Amber Galactic” faktycznie brzmi jak z lat osiemdziesiątych, choć oczywiście jednocześnie nowocześnie. Nagrania z tamtych czasów często brzmią charakterystycznie ze względu na ograniczenia sprzętowe. Dzisiaj tę kwestię mamy rozwiązaną. Jak zatem pracowaliście nad brzmieniem? Czy znaczenie miały gitary i piece, czy raczej wszystko rozgrywało się na etapie miksu i masteringu?
Kiedy nagrywałem gitarę, najważniejsze było, żeby ten dźwięk nie był zbyt dobry [śmiech]. Może dziwnie to brzmi, ale nie chciałem, żeby był zbyt czysty, zbyt duży, zbyt ciężki, ale też nie zbyt lekki. Wielu popełnia błąd polegający na tym, że gitara rejestrowana jest bardzo mocno i potem dominuje nad całością. Ja uważam, że trzeba być częścią zespołu, operować w jakiejś ograniczonej częstotliwości, by dopełniać muzykę, a nie ją dominować. Jeśli chodzi o wzmacniacze i resztę sprzętu, to przyznaję, że nie przykładam do tego aż tak wiele uwagi. Na tym albumie używałem tego, co mieliśmy w studio. Używałem pieców Blackstar, których jestem endorserem. Były też Peavey JSX, model Joe Satrianiego. Była też paczka bez nazwy z 1969 albo 1968 roku z fajnymi vintage’owymi głośnikami, którą kupiłem za 150 euro jakieś piętnaście lat temu. Zawsze używam jej w studiu, bo każdy piec przepuszczony przez tę paczkę brzmi dobrze. Z drugiej strony podłączałem się też czasami bezpośrednio do Logic Pro. Kiedy się nagrywa z zespołem metalowym, jak Soilwork, potrzeba dużego, potężnego brzmienia, ale z The Night Flight Orchestra mogłem się trzymać małego dźwięku i próbować sobie różnych rzeczy. Dzięki temu w produkcji można było wyróżnić więcej smaczków. Kiedy słuchasz sobie na przykład takiego Slasha, to słyszysz, że ta jego gitara jest przed wszystkim. A ja lubię, kiedy gitara jest po prostu częścią piosenki i częścią zespołu. W The Night Flight Orchestra pełnię rolę kogoś w stylu dyrektora muzycznego. Od samego początku założeniem było, że w partiach gitary rytmicznej będę się konsekwentnie trzymał prostych rozwiązań, żeby pozwolić perkusji, basowi i reszcie improwizować. Zazwyczaj jest zupełnie odwrotnie – partie sekcji rytmicznej są nudne, żeby można było podkręcić gitarę. Ja chciałem mieć tę gitarę statyczną, żeby reszta mogła wokół niej krążyć jak na starych płytach Cream albo Hendrixa, gdzie gitara prowadząca gra w zasadzie dość prosto, a sekcja może pozwalać sobie na wiele. To u mnie podstawa. Do tego można oczywiście dodawać kolejne elementy i bawić się tym. Niech jeszcze tylko wspomnę, że nagrywałem na ESP Vintage Plus – to taki strat z humbuckerami Seymour Duncan JB.
Jesteś świadom, że zdradziłeś właśnie sekretną magiczną formułę na numery The Night Flight Orchestra?
Tak [śmiech]. Ale ona tak naprawdę nie była sekretna, po prostu jesteś pierwszą osobą, która o to zapytała. Poza tym pewnie większość gitarzystów i tak się tym kieruje, więc śmiało, kradnijcie ten przepis, ile wlezie [śmiech].
Jest chyba jeszcze jeden element tej formuły, o którym nie wspomniałeś – partie wokalne. Björn odnajduje się w tej stylistyce idealnie.
Owszem. To jest gość, który z każdą płytą się rozwija. Na początku przecież jego wokale były wyłącznie krzyczane i growlowane, potem dołożył do tego czyste melodyjne partie. Teraz dalej poszerza swoje możliwości i odkrywa nowe rejony. To jego naturalny talent. Kiedy dostaje jakieś projekty piosenek albo nagrania demo, po prostu instynktownie wie, co zrobić. Jest coraz lepszy. W niektórych piosenkach, jak na przykład „Midnight Flyer”, śpiewa bardzo wysoko. Nie byłem pewien, czy będzie w stanie takie dźwięki osiągnąć, bo nigdy wcześniej aż tak wysoko nie śpiewał, a on to po prostu zrobił. To naprawdę imponujące, jak się rozwija. On nawet nie zastanawia się, jak pewne rzeczy zrobić, po prostu je robi. Niezależnie od tego, co mu rzucisz, on to jeszcze wzbogaci.
Z The Night Flight Orchestra nagraliście już trzy albumy, to już dość pokaźna ilość piosenek. Jesteś w stanie wskazać swoją ulubioną? Bo ja tak.
Jestem oczywiście bardzo dumny ze wszystkich piosenek, ale jednym z moich ulubionych momentów jest ostatnia piosenka na poprzednim albumie – „The Heather Reports”.
Bingo – to właśnie mój ulubiony numer.
Nie dziwię się. Ja jestem akurat fanem progrocka i ten numer jest progresywny. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze zrobić parę takich w przyszłości.
Mam wrażenie, że od kiedy dołączyłeś do Soilwork muzyka tego zespołu stała się nieco bardziej złożona i wielopoziomowa. W The Night Flight Orchestra pokazujesz zupełnie inny styl. Wydaje się więc, że jesteś bardzo uniwersalnym muzykiem, który potrafi się odnaleźć w każdym muzycznym kontekście. Czy jest jakiś sposób, by osiągnąć taką muzyczną różnorodność?
Gram od długiego czasu i tak naprawdę nigdy nie odmówiłem zagrania jakiegoś gigu. Gdyby ktoś zadzwonił do mnie i powiedział: „Ej, zagrasz z nami jutro?”, to ja odpowiedziałbym: „Jasne!”. Przez takie podejście tak naprawdę zmuszasz się do nauki – musisz się choćby nauczyć materiału na koncert, żeby się potem nie ośmieszać przed publicznością. Musisz stawiać się czasami w dziwnych sytuacjach, w których nie pozostaje ci nic innego, jak tylko łapać się w tym, co gra reszta, żeby nauczyć się gry w taki sposób, w jaki byś chciał.
Skoro wciąż się uczysz, to jak myślisz – jak rozwinąłeś się jako gitarzysta od ostatniej płyty The Night Flight Orchestra?
Wiesz, to nie tak, że jestem super gitarzystą i pozjadałem wszystkie rozumy, ale wydaje mi się, że faktycznie jestem dość uniwersalny. Zawsze lubiłem muzykę ogólnie, zawsze się nią interesowałem i próbowałem różnych rozwiązań, żeby dowiedzieć się co działa, a co nie. Podziwiałem i analizowałem grę muzyków jazzowych, bluesowych, rockowych… Dużo myślę o muzyce, zastanawiam się, dlaczego niektórzy są dobrzy w graniu i komponowaniu, a twórczość innych podoba mi się mniej. W swoich zespołach zawsze komponowałem, więc pewnie mam inną perspektywę niż ktoś, kto tylko gra. Nie jestem najszybszym i najlepszym technicznie gitarzystą świata, ale chyba jestem całkiem dobry w dopasowywaniu się. To prawdopodobnie mój największy talent, jeśli chodzi o grę na gitarze, który rozwijałem w czasie między płytami.
„Amber Galactic” jest już na rynku. Szykujecie jakąś trasę?
Chcielibyśmy i mamy nadzieję na europejską trasę w drugiej części roku, ale to trudne, bo choć część z nas gra na co dzień w dość znanych zespołach, to The Night Flight Orchestra takim nie jest. Trzeba się zatem napracować nad tym, by pokazać promotorom i agencjom, że jest jakieś zapotrzebowanie na nasze koncerty. Nasze pierwsze dwa albumy były wydane przez stosunkowo bardzo wytwórnię, nie mieliśmy żadnej promocji, więc trudno jest zabukować jakąś większą trasę. Zatem dopóki nie będzie jakiegoś większego odzewu z rynku, nie będziemy mieli możliwości zagrania wielu koncertów.
W takim razie jakie są plany Soilwork na najbliższą przyszłość?
Tego lata gramy na kilku festiwalach, potem planujemy jakąś trasę w okolicach listopada. Potem zaczniemy dyskutować nad kwestią nowego albumu i pewnie zabierzemy się za jego pisanie. Prawdopodobnie zatem ukaże się w przyszłym roku.
Zakup magazyn z wywiadem tutaj.
https://www.youtube.com/watch?v=ewDWPnL46P4&t=