David Ellefson to, jakby nie patrzeć, jedna z niekwestionowanych legend basu i metalu. Jeden z założycieli Megadeth, ale także muzyk Metal Allegiance i Altitudes & Attitude w zeszłym miesiącu odwiedził warszawski Riff Megastore w ramach swojej trasy z klinikami „Basstory”. Nie mogliśmy przegapić okazji i porozmawialiśmy z Dave’em o tym, czy rock umiera.

Jakub Milszewski: Warszawa była jednym z przystanków twojej trasy z klinikami zatytułowanej „Basstory: An Intimate Evening Of Riffs And Repartee With David Ellefson”. Jak idą te kliniki?
David Ellefson: Świetnie! Czerpię z nich naprawdę dużo frajdy. Zacząłem jakiś miesiąc temu. Wystartowałem na północnym zachodzie Stanów, w okolicy Seattle, potem pojechałem do Teksasu, następnie byłem na środkowym zachodzie, gdzie się wychowałem, w rejonie Minnesoty, Wisconsin. Potem przyleciałem do Europy, najpierw Wielka Brytania, teraz Europa kontynentalna. Wszystko idzie fajnie, świetnie się bawię. Jeżdżę sam, tylko ja i mój bas. Każdego dnia natrafiam na nowe sytuacje i zastanawiam się, co się dziś wydarzy. Wszystko więc jakoś dzieje się w locie i w sumie dobrze się bawię.
Ostatnio sporo ludzi narzeka, że rock umiera albo już zdechł. Argumentują, że młodzi już nie interesują się muzyką rockową, że bardziej kręci ich pop, hip-hop, EDM. Ale ty jeździsz przecież po całym świecie, nie tylko z Megadeth, ale również z klinikami, spotykasz młodych ludzi, którzy grają albo dopiero zaczynają, którzy mają swoje małe zespoły. Czy na tej podstawie jesteś w stanie powiedzieć, że liczba młodych, którzy interesują się muzyką rockową, spada?
Myślę, że to się zmienia. Sam mam dwójkę dzieci. Moja dziewiętnastoletnia córka jest klasycznie wykształconym muzykiem, śpiewa w chórze jazzowym. Ale jej pasją jest słuchanie muzyki tanecznej – przeszła od Taylor Swift do muzyki elektronicznej. To chyba dobry przykład tego, czym interesują się młodzi ludzie, jeśli chodzi o pop. Mój syn z kolei interesuje się klasycznym rockiem, kiedy przyjeżdżam, to słuchamy razem Rainbow, Boston… Kiss może nie do końca, ale ogólnie rzeczy, na których sam się wychowałem. Ja sam jestem heavymetalowcem. W moim własnym domu zainteresowania są zatem bardzo szerokie. Ale wiem sporo o naszych fanach, którzy dorastają i chcą grać. Nasz promotor tutaj ma dziś na sobie koszulkę Kiss. Kiedy ja byłem dzieciakiem, Kiss sprawili, że zapragnąłem grać. Oni sprawili, że to było atrakcyjne. To było większe niż życie, większe niż ja, uczeń z farmy w Minnesocie. To była ucieczka. Nie interesowałem się komiksami, sportem. Moim plemieniem była muzyka. To z takimi ludźmi się trzymałem. Znalazłem innego fana Kiss w liceum, razem przeprowadziliśmy się do Kalifornii, spotkaliśmy Dave’a, założyliśmy Megadeth. Dlatego rozumiem te dzieciaki, choć nie chcę ich tak nazywać – wielu z nich to już nie są dzieci, mają po dwadzieścia, trzydzieści, nawet czterdzieści lat. To ważne, żeby utrzymywać tę muzykę przy życiu. Nie jestem gościem, który twierdzi, że wszystko musi być oldchoolowe, bo oldschool czasami jest właśnie taki, jak się nazywa – jest stary i przypomina ci o szkole [śmiech]. Interesuję się też nowymi rzeczami. Z Megadeth też cały czas nagrywamy nowe płyty. Gramy nasze stare numery, ale robimy też nowe. Mamy też Metal Allegiance. Z Frankiem Bello wydamy w styczniu nową płytę jako Altitudes & Attitude. Lubię tworzyć nowe rzeczy, podobnie jak wracać do przeszłości i grać te starsze piosenki, które napisaliśmy wiele lat temu.
Kiedy spotykasz tych młodych basistów, bo zakładam, że większość z ludzi, którzy przychodzą na twoje kliniki, to basiści…
Tak, ale nie tylko! Są gitarzyści, perkusiści… Powiedzmy, że to po prostu hardrockowi, metalowi muzycy.
Zatem, kiedy spotykasz tych młodych metalowych muzyków – o co najczęściej cię pytają? Jakie są najczęstsze problemy, na jakie natrafiają? Technikę gry i tego typu rzeczy, czy meandry biznesu muzycznego?
Pytają o jedno i drugie. Na tych spotkaniach są różni ludzie. Niektórzy są po prostu fanami, którzy lubią naszą muzykę, inni to fani, którzy chcą grać… Mówią: „Właśnie kupiłem bas i uczę się Peace Sells…”. Odpowiadam: „Poszukaj lepiej czegoś prostszego na początek. Może spróbuj Symphony of Destruction. To dość złożony kawałek, ale wciąż łatwiejszy niż Peace Sells…”. Ale tacy są fani – muzyka, jaką chcą grać, to Megadeth, Pantera, Metallica. Rozumiem to, też taki byłem. Ale ci, którzy chcą grać w weekendy albo mają aspiracje, żeby robić to, co ja robię, czyli być profesjonalnymi muzykami na pełen etat, potrzebują zupełnie innych umiejętności. Potrzeba dużo się uczyć, ćwiczyć, pewnie wziąć jakieś lekcje. Bycie profesjonalistą oznacza nieustanną pogoń za uczeniem się nowych rzeczy. Ja chodziłem na lekcje zaraz przed tym, jak zrobiliśmy „Cryptic Writings” i zanim pojechaliśmy do Nashville w 1996. Uczyłem się też trochę w 1989, przed „Rust In Peace”, z moim przyjacielem Steve’em Baileyem, który gra na sześciostrunowym bezprogowym basie. Był instruktorem w Instytucie Muzyki, teraz prowadzi zajęcia z basu na Berkley College w Bostonie. Podczas tych lekcji zostaliśmy przyjaciółmi, ponieważ chciałem przyswoić sobie nowe rzeczy, szczególnie przed wejściem do studia. Zastanawiałem się, czego nowego mogę się nauczyć, żeby moja gra była wciąż świeża. Teraz okazuje się, że kliniki „Basstory” też są dla mnie niezłą lekcją, bo choć jestem tutaj na zasadzie eksperta, to sam uwielbiam zadawać pytania publiczności, bo oni zawsze wyciągają rzeczy, które sprawiają, że muszę coś przemyśleć, nad czymś się zastanowić. Wtedy muszę sam być uczniem. Gram od jakichś czterdziestu paru lat i cały czas muszę się uczyć. Dzień, w którym przestanę się uczyć, będzie dniem, w którym przestanę się rozwijać.
Jaka była najważniejsza rada jaką dostałeś i kto ci jej udzielił?
Było kilka takich rad. Mój tata nie był muzykiem, był biznesmenem, ale zawsze mi powtarzał: nie jesteś wielki, dopóki ktoś ci tak nie powie. Oczywiście, musisz mieć w sercu pewność siebie, nie możesz wyjść na scenę, nie będąc pewnym. Ale chodzi o to, że musisz cały czas przyswajać sobie nowe rzeczy, uczyć się, rozwijać, by móc być coraz lepszym w swoim fachu. Kolejną osobą był mój nauczyciel zespołowości, którego zresztą przypadkiem spotkałem w zeszłym tygodniu w Minnesocie, a nie widzieliśmy się pewnie od pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. On mówił mi zawsze, żebym poszerzał horyzonty.

Czyli się uczył.
Tak, uczył się. Grałem wtedy w orkiestrze na saksofonie tenorowym i na basie w zespole jazzowym. On wiedział, że tak naprawdę to najbardziej kręci mnie bas. Rozumiał, że jestem rockandrollowcem. Ale mówił mi: „słuchaj, jesteś w zespole jazzowym, więc musisz wiedzieć, jak grać jazz, bo właśnie to teraz grasz”. Strofował mnie: „przestań grać wszystko, jakbyś grał w Led Zeppelin, naucz się swingu, naucz się innych rzeczy”. I to była motywacja do nauki nowości. Kiedy przeniosłem się do Kalifornii, spotkałem Dave’a i zaczęliśmy Megadeth, miałem już dużo różnych zagrywek do wyboru, miałem z czego wybierać. Nie byłem po prostu zamkniętym na jedną opcję muzykiem rockowym. Miałem wiele różnych wpływów. Kiedy zaczęliśmy szlifować brzmienie Megadeth, Dave, który pisał materiał, wiedział, że może mnie wykorzystać do grania bardzo różnych nowych rzeczy, bo przecież tworzyliśmy coś zupełnie świeżego. Nawet on, choć zaledwie kilka tygodni wcześniej grał jeszcze w Metallice, szybko stał się dużo bardziej uniwersalnym i progresywnym gitarzystą w porównaniu z rzeczami, które grał w Metallice. To była naprawdę świetna wycieczka. Wiesz, ostatnio słuchałem „Dystopii” i wręcz oszołomiło mnie, jak angażująca i intensywna była ta płyta. Zazwyczaj nie siedzę i nie słucham w kółko muzyki, którą stworzyliśmy, ale mamy przed sobą trochę koncertów z Megadeth, więc wracam teraz do tych rzeczy, żeby sobie przypomnieć co nieco. Fajnie jest zresztą posłuchać tej muzyki jako fan, a nie jako muzyk tego zespołu.
Ale jak możesz złapać tę perspektywę fana, skoro jesteś muzykiem tego zespołu?
To dlatego, że nie słuchałem tej płyty od pewnego czasu. Mamy jakąś swoją setlistę, gramy te piosenki cały czas. A podczas koncertu nie myślisz o muzyce tak kreatywnie. Teraz przymierzamy się do nowej płyty, więc próbuję złapać to samo uczucie. To interesujący czas do pracy nad nową płytą Megadeth – wciąż pracujemy nad nią, ale przygotujemy się do nagrywania. Próbuję rozwijać mój proces myślowy, nawet grzebiąc głęboko w naszym katalogu. Kiedy przygotowywałem się do „Basstory”, wracałem do przeszłości, do płyt „Cryptic Writings”, „Euthanasia” i słuchałem, co nagrałem. A są tam piosenki, których nie graliśmy od lat, więc mogłem ich posłuchać jako fan. Szczególnie chodzi o stronę B z „Cryptic Writings” – są tam takie piosenki jak „I’ll Get Even”, „Sin”, „FFF”, „Vortex”, „The Disintegrators”… Bardzo progresywne rzeczy. Zabawne, jak wszystko wraca bardzo szybko… Ale słuchanie tego i analizowanie, jak zmieniały się akordy, jakie dźwięki dobraliśmy do poszczególnych pochodów, jest wręcz oczyszczające i sprawia, że ekscytuję się nadchodzącą muzyką Megadeth.
Wróćmy jeszcze do tych młodych ludzi, którzy przychodzą na twoje kliniki. Czy ich problemy z ich zespołami, techniką gry, wszystkim, co jest związane z muzyką, są podobne do tych, które ty miałeś, będąc w ich wieku, w tym miejscu kariery, w którym oni są obecnie?
Tak. Wiesz, wszyscy właściwie gramy w tym samym zespole. Osobowości, które tworzą zespół, są z grubsza takie same. Osobowość, która pozwala komuś być wokalistą, jest taka sama dla wszystkich, którzy mogą wejść na scenę i bez strachu zacząć śpiewać. To nie ja, dlatego gram na basie [śmiech]. Podobnie z perkusistami – ktoś może zasiąść tam z tyłu i walić mocno w bębny i przeć do przodu niezależnie od niczego i to też jest jakiś rodzaj osobowości. Ja zawsze myślę, że to nie ja znalazłem bas, tylko bas znalazł mnie: „to jest gość do grania na tym instrumencie”. Bas jest zresztą specyficznym instrumentem. Stanowi podstawę muzyki. Nie zawsze wiesz, że tam jest, ale od razu wiesz, kiedy znika. To instrument, który łączy inne jak klej, składa wszystko do kupy. I prawdopodobnie taka też właśnie jest moja osobowość. Rola, którą pełnię jako basista w Megadeth, jest pewnie też rolą, jaką pełnię i pełniłem w większości sytuacji, w jakich się w życiu znalazłem. Jestem klejem. Kiedy więc ludzie pytają mnie o własne zespoły, zawsze im powtarzam, że w kwestii zespołów są dwie najtrudniejsze rzeczy: po pierwsze – założyć go, po drugie – utrzymać go w kupie. Pisanie piosenek jest fajne, potem może się to nagra, będzie fajnie brzmiało, potem wychodzisz na scenę, jest naprawdę spoko, ludzie cię lubią, klaszczą. Połykasz bakcyla, robisz to dalej. Ale potem pojawiają się kwestie pieniędzy, merchandisingu… To wygląda tak samo, niezależnie od tego, czy dopiero startujesz, czy grasz w Megadeth od trzydziestu pięciu lat. Utrzymanie zespołu przy życiu jest najtrudniejsze. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy pojawiła się scena Seattle, to było zaskoczenie dla metali i chyba najlepszy przykład tego, o czym mówię. To wykoleiło thrash metal na całe lata. Większość z nas na szczęście przetrwała, ale sporo zespołów gdzieś po drodze poginęło.
Ale teraz wracają.
Wracają, ale nie było ich wiele lat! Jest też mnóstwo zespołów, które po prostu nie przetrwały. Wielka czwórka, Testament, Overkill i trochę innych dały radę, ale na sporej grupie kapel to odcisnęło swoje piętno. Czasami jest tak, że niezależnie od tego, jak ciężko od środka pracujesz nad utrzymaniem zespołu przy życiu, coś przychodzi z zewnątrz i cię zaskakuje. Są zmiany – zmienia się muzyka, zmieniają się trendy. Bycie wojownikiem i trwanie na upatrzonym kursie to właśnie wytrwałość, jakiej wymaga bycie muzykiem. Nie wiem, czy to szaleństwo, głupota, czy po prostu tacy jesteśmy. Ale w tym właśnie tkwi frajda.

A propos frajdy i zespołów: Metal Allegiance. W tym roku wyszła wasza nowa płyta: „Power Drunk Majesty”. Świetny tytuł, nawiasem mówiąc. Ale wszyscy w tym zespole jesteście mocno zapracowanymi muzykami. Zagraliście kilka koncertów, ale co dalej czeka ten projekt?
Widzisz, to jest właśnie doskonały przykład tej wytrwałości: masz grupkę gości, większość z nas jest całkiem znana ze swoich innych zespołów. I zbieramy się razem z miłości do metalu: to jest coś, przy czym wszyscy się zgadzamy. Gramy muzykę, cieszymy się tym. Ale potem przychodzi rzeczywistość, wyjeżdżamy z innymi zespołami. I jak potem utrzymać nasze oczekiwania względem Metal Allegiance na wysokim poziomie? Zagramy jakiś koncert, jest fajnie, nie możemy się doczekać, kiedy zagramy następny. Ale kiedy to będzie? Ten jest na trasie, tamten też, ten ma sesję nagraniową. Próbujesz jakoś zachować swoją pasję dla tego projektu, ale czas mija, ludzie słuchają innych płyt… Zdecydowaliśmy więc, że Metal Allegiance jest projektem na większe okazje. Próbowaliśmy jakichś mniejszych tras, ale trasa to mnóstwo ciężkiej pracy, mnóstwo czasu w okopach. W przyszłym tygodniu chłopaki beze mnie grają w Nowym Jorku płytę „Black Sabbath” wiadomo kogo, ja w tym czasie będę w Indonezji z Megadeth. Ale potem chyba wrócimy w styczniu, będzie wtedy NAMM w Anaheim. To dobra okazja dla Metal Allegiance, bo wszyscy i tak są na miejscu, jest wesoło, możemy więc mieć trochę frajdy z grania.
No i Megadeth. Wspomniałeś, że nowy album się robi. Kiedy możemy się jej spodziewać?
Prawdopodobnie w nowym roku. „13” zrobiliśmy w dziesięć tygodni, bo mieliśmy dużą trasę w Stanach. Płyta była pilną sprawą, chcieliśmy ją zrobić szybko i sprawnie i zrobiliśmy świetną płytę. „Super Collider” też jest fajny, ale trochę się pospieszyliśmy ze wskoczeniem do studia, bo znów mieliśmy jakąś ważną trasę. Przy „Dystopii” zatem postanowiliśmy zrobić inaczej – wyciszyć wszystko, wyłączyć, żadnych tras, nic, co nas blokowało. Daliśmy sobie po prostu czas, żeby zrobić płytę taką, jakiej chcieliśmy i potrzebowaliśmy, i jaka ucieszyłaby naszych fanów. I tak zrobiliśmy. Mieliśmy tyle czasu, ile było potrzeba. Nagraliśmy naprawdę dobrą płytę. Z tą nową zrobimy tak samo. W karierze zespołu przychodzi zawsze taki moment – myślę, że my, po trzydziestu pięciu latach do niego dotarliśmy – że już nie trzeba robić wszystkiego na siłę i na szybko. Na początku musisz nagrać płytę, pojechać w trasę, nagrać znów, znów pojechać. Teraz mamy dwie ścieżki do wyboru. Po pierwsze, możemy tworzyć nową muzykę, bo wciąż potrafimy. Dla niektórych zespołów źródełko po prostu wysycha, ale my wciąż możemy tworzyć nową, zniewalającą muzykę. Druga droga to powrót do przeszłości i granie tych starych, pierwszych piosenek, bo publiczność, która przychodzi na koncerty, to w dużej mierze młodzi ludzie. Chcą słyszeć „Peace Sells”, „Rust In Peace”, „So Far, So Good… So What!”… Taki jest już folklor w Megadeth. I chyba dlatego, że to była taka wynalazcza era thrashu, to ludzie chcą usłyszeć te źródła. Kiedy ja dorastałem, to wszyscy zawsze mówili o Page’u, Claptonie i Becku, gitarzystach, do których wszyscy się odnosili. Kiedy to wszystko się wydarzyło, ja byłem jeszcze dzieciakiem. Ale oni wtedy robili rzeczy, których nikt wcześniej nie robił. Wynajdowali nowe! Hendrix podpalał gitarę, Clapton robił swoją magię… Ja zdałem sobie sprawę, że dla dzisiejszych dzieciaków to my jesteśmy takim zespołem. Przychodzą i mówią: „Hej, zabierzcie nas do początków, do źródeł, chcemy zobaczyć, jak to się wszystko stało”. Rozumiem to jako muzyk i jako fan. To fantastyczne, że mamy te dwie ścieżki, które prowadzą do przyszłości Megadeth.