Wokalista, gitarzysta i songwriter Dawid Karpiuk od niedawna gra w warszawskim trio Superhuman Like Brando. W zespole towarzyszą mu Łukasz Moskal oraz Wojtek Traczyk. Wszyscy wymienieni panowie w debiutanckim albumie „SHLB” wracają do rockowych korzeni, choć Dawid jednocześnie mówi, że stereotyp rockandrollowca jest okropny. Dlaczego? Dowiecie się z tego wywiadu.

Maciej Warda: Z kim wcześniej współpracowałeś i grałeś? Jak wyglądała do tej pory twoja muzyczna, gitarowa droga?
Dawid Karpiuk: Robiłem różne rzeczy, ale byłem raczej garażowcem. Przez parę lat grałem w trio Space Buzz, nagraliśmy parę kawałków demo, zagraliśmy trochę koncertów, ale nic się z tą muzyką nie wydarzyło. Zdążyłem już nawet posprzedawać część sprzętu, kiedy któregoś dnia zadzwonił Robert Amirian, przedstawił się i powiedział: „Słuchaj, jakiś rok temu wysłałeś mi jeden numer mailem. Wygrzebałem go parę dni temu i teraz cała firma go słucha”.
Jak doszło do powstania zespołu Superhuman Like Brando? Znaliście się już dużo wcześniej z innych projektów?
Perkusista Łukasz Moskal i basista Wojtek Traczyk kumplują się od lat. To znani muzykanci, grali razem m.in. w Sister Wood, poza tym spotykali się jako sesyjni w różnych składach. Łukasza poznałem przez Roberta Amiriana. Przyszedł na próbę, miał z nami zagrać trzy piosenki na showcasie „Co jest grane”, ale tak sobie przypadliśmy do gustu, że postanowiliśmy grać razem na stałe. Potem Łukasz zaprosił Wojtka, który ostatnio grał głównie jazz. I okazało się, że jest piękna energia między nami. W sensie osobistym, kumpelskim i muzycznym.
W nazwie zespołu sugerujecie jakiegoś „superhero”, w wywiadach mówicie, że z kolei zespół nie pręży muskułów i nie kapie testosteronem, a według mnie wasza muzyka jest właśnie męska i energetyczna. To wszystko trochę przewrotne, jak to naprawdę jest z wami?
Jest taki – okropny – stereotyp rockandrollowca, z klatą na wierzchu, w skórzanych portkach i najlepiej na harleyu, który stoi na scenie puszy się i wysyła sygnał: jestem super silny, jestem super gościem. Nie mamy z tym nic wspólnego. W rocku jest tylu tandeciarzy, że już samo mówienie, że się gra w rockowym zespole, brzmi trochę obciachowo. Jest tylu przebierańców, którzy biorą gitarę i udają prawdziwych muzyków, bo im się wydaje, że jak coś jest „rockowe”, to dalej jest autentyczne, ale od dawna już nie jest, telewizja o to zadbała. Wizerunek rockmana dawno temu stał się parodią, a kolejne pokolenia nieśmiertelnych polskich Guns N’ Roses i innych tylko to utrwalają. Ludzie śpiewają mazowiecką angielszczyzną albo mową trawą, która nic nie znaczy: jakieś martwe od stu lat posthipisowskie slogany, jakieś niby poezje, rockandrollowe banały, po których na kilometr widać, że to ściema. Włącz radio, w pięć minut na coś takiego trafisz.
Jedyną rozsądną kategorią w muzyce jest to, czy ona jest prawdziwa. Jeśli jest, to może się podobać albo nie podobać, może być zerżnięta z tego czy z tamtego, ale jeśli jest prawdziwa, to już jest coś. Najgorsza muzyka na świecie to ta, która jest udawana. Nam zależy na tym, żeby powiedzieć: to jest nasza opowieść. Możecie ją zjechać, nie słuchać jej, możecie powiedzieć, że brzmi jak jeden, drugi albo sto pięćdziesiąty zespół (i zresztą tak jest – to są piosenki, a nie odkrycia muzyczne), ale ona jest prawdziwa. To jesteśmy my; nie proponujemy nikomu, że się będziemy prężyć na scenie i opowiadać narcystyczne historyjki o tym jacy jesteśmy super, tylko będziemy mówić coś prawdziwego: prędzej o słabościach niż sile.
Gracie „równo, prosto i z wykopem”. Czy do takiego grania używasz innych gitar, wzmacniaczy i efektów jak do innych projektów? Powiedz, na czym grasz, jeśli chodzi o sprzęt elektryczny.
Fender Telecaster Standard z końca lat dziewięćdziesiątych i Yamaha SA503. Telecastera wszyscy znają, jest piękny i wszystko na nim brzmi. Yamaha to sygnatura Troya Van Leeuwena z Queens Of The Stone Age. To semi hollow z trzema singlami P90 i Bigsby. Brzmi fantastycznie. To była dosyć krótka seria i chyba niewielu ludzi o niej słyszało, a szkoda, bo to wyjątkowa gitara. Potrafi i zaśpiewać, i zaryczeć.
Wzmacniacz, którego używam, to zwykły Fender Hot Rod – pół świata na tym gra, bo nie jest super drogi, a brzmi świetnie. Próbowaliśmy z Jackiem Trzeszczyńskim, u którego nagrywaliśmy płytę, kombinować z różnymi wyszukanymi wzmacniaczami, ale zawsze wracaliśmy do fendera.
Jeśli chodzi o efekty, to przyznaję, że mam słabość do zabawek. Na płycie używałem wielu różnych przesterów, m.in. OCD Fulltone’a, PDF 2 Stone Deaf, BB Preamp Xotic, starej DS-1 Bossa, starego Big Muffa, Fuzz War Death By Audio, Route 66 Truetone, klonu Wooly Mammotha, który zrobił mój kumpel Ismail, Fuzz Factory Zvexa. Do tego Diamond Tremolo, JHS Kodiak, nieśmiertelny Danelectro CoolCat za pięć złotych, Holy Grail, Hall Of Fame, delaye Bossa (DD-20 i DD-500), analogowy Rubberneck DOD-a, rozklekotane Cry Baby Dunlopa i pewnie jeszcze sporo innych. Trochę rzeczy zagrałem na Whammy, ale nie solówki á la Tom Morello, bo nie umiem, tylko plamy dźwięku, noisy, hałasy, melodyjki.

A gitary akustyczne?
Mam fińską landolę z początku lat dziewięćdziesiątych. Gram na niej od parunastu lat i tak się skleiliśmy, że żadnej innej nie potrzebuję. Kiedyś jeden koleś w sklepie z instrumentami próbował mnie przekonać o obiektywnej wyższości matonów za 10 tysięcy nad moją skromną landolą, ale się nie dałem. Instrument jest jak kumpel, jak już się zaprzyjaźnisz, to go nie zmieniasz. Znany wszystkim muzykantom czarodziej Witwa, który się nią od lat opiekuje, mówi, że ma w sobie coś wyjątkowego. Tak samo zresztą jak yamaha i tele. Pewnie większość ludzi, którzy będą czytali ten materiał, na czymś gra, więc wiedzą, że jak ci instrument przypasuje, to go już kochasz na zawsze.
Jak powstawała płyta „SHBL”? Słyszę, że był to raczej żywioł niż wielomiesięczne cyzelowanie i wielka produkcja…
Moskal i Traczyk nagrali sekcję na całą płytę w dziesięć godzin i pewnie dlatego ma taką żywą energię. Ale potem ja nagrywałem gitary i wokale przez ponad pół roku. Szukałem brzmień, czasem wywalałem wszystkie gitary i zaczynałem od początku. Przeszliśmy w sumie przez trzy studia, ale oczywiście nie była to wielka produkcja, bo w całej sesji wzięło udział trzech muzyków: ja, Moskal i Traczyk. To raczej było szukanie sposobu, żeby ta muzyka brzmiała tak, jak chcieliśmy. Dlatego nie było żadnego producenta, nikt spoza naszej trójki nie miał wpływu na to, co się działo w studiu. Poza realizatorami oczywiście. Nie słuchaliśmy żadnych rad.
Jaki udział w powstawaniu tego materiału miał Robert Amirian?
Robert nie pracował przy tej płycie. Pracowałem z nim przez ładnych parę miesięcy w jego studiu, zrobiliśmy sporo piosenek, ale wtedy Superhuman Like Brando to był raczej mój songwriterski projekt, a nie zespół. Potem poznałem Łukasza i Wojtka i to były jedne z najważniejszych momentów w moim życiu. Jak w końcu zagraliśmy próbę we trzech, to pomyślałem, że ten zespół istnieje i będzie istniał tylko i wyłącznie jako trio Karpiuk/Moskal/Traczyk. I wtedy trzeba było zacząć nagrywać od nowa, zupełnie nową płytę, nową muzykę.
Powiedz parę słów o wydawcy płyty – Nextpop. Dlaczego wybraliście właśnie ich?
Nextpop miał parę świetnych strzałów: to oni wydali pierwsze płyty Bokki i Fismolla, wydają też Oly., z którą się lubimy. No i wierzyli w tę płytę, choć powstawała długo i w bólach. Zdarzało się, że całkiem znikaliśmy, raz przez pół roku nie było z nami żadnego kontaktu. Nie odbieraliśmy telefonów, nie odpowiadaliśmy na maile. Aż w końcu któregoś dnia napisałem do Jarka Ferka na fejsie: „Mam wstępne miksy, chcesz posłuchać?”. Nie byłem pewien, czy Nextpop jeszcze w ogóle o nas pamięta. Jarek odpisał: „Uff”.
Czy SHLB to teraz dla was priorytet? Jaką widzicie przyszłość dla tego składu?
Chcemy grać jak najwięcej koncertów, latem pograć na festiwalach i w miarę szybko nagrać drugą płytę. Dopiero się rozkręcamy.