Klasyka rocka ma się świetnie, a jednym z dowodów na to, jest działalność Yellow Horse. Zespół wydał nie tak dawno koncertowy album, na którym jeszcze lepiej niż na płytach słychać energię, jaka w nim drzemie. Postanowiliśmy w związku z tym porozmawiać z gitarzystą Dominikiem Cynarem, o samej realizacji tych nagrań, o tym, czym były dla muzyki lata 60. i 70., a także o całej historii zespołu Yellow Horse.
Yellow Horse założyliście w 2016 roku w Strzyżowie. Opowiedz w skrócie o tym, jak ci się pracuje i tworzy w takim niewielkim mieście. Jakie są tego plusy i minusy?
Strzyżów to niewielkie, ale bardzo urokliwe miasto, gdzie powoli zaczyna się klimat Bieszczad. Praca tutaj ma sporo zalet, jest spokojnie, można się wyciszyć i łatwiej skupić na tym, co najważniejsze. Mamy też więcej przestrzeni dosłownie i w przenośni żeby działać po swojemu. Moje studio nagrań i nasza sala prób znajdują się we wsi Żarnowa, gdzie mamy już totalny chill do tworzenia i nagrywania.
A minusy? Ciężko mi je znaleźć, bo osobiście nie przepadam za dużymi miastami — i chyba cała ekipa Żółtego Konia ma podobnie.
Największym wyzwaniem jest dla nas to, że jesteśmy mocno na południu i wszędzie jest daleko, jeśli chodzi o koncerty. Gdybyśmy mieli bazę np. w Warszawie, byłoby logistycznie łatwiej. No i czasem brakuje dostępu do konkretnych sklepów – na przykład po zwykłe struny trzeba jechać 40 km, jeśli akurat są potrzebne „na już”
A jaka była twoja droga do Yellow Horse? Opowiedz trochę o własnej „drodze gitarzysty”
Moja droga do gitary zaczęła się dość późno, bo dopiero w wieku 12–13 lat zacząłem się uczyć grać. Na początku byłem totalnie zafascynowany punk rockiem, więc zaczęło się od KSU, The Analogs, Offspring, The Exploited itd. Ale dość szybko moje inspiracje zaczęły się zmieniać — gdzie gitara elektryczna miała więcej do powiedzenia i tam właśnie nieświadomie, kiełkowały już korzenie Yellow Horse.
Wkręciły mnie mega klimaty bluesowo–southern rockowe: Lynyrd Skynyrd, Dżem, The Allman Brothers Band, Nalepa, Stevie Ray Vaughan… Godzinami siedziałem z gitarą, ćwicząc i szlifując warsztat. To też był czas, kiedy poznałem chłopaków z ekipy — graliśmy praktycznie codziennie jam sessions i po prostu spędzaliśmy razem czas.

Kolejnym etapem była fascynacja hard rockiem i glam metalem. Jak usłyszałem, co wyprawia Yngwie Malmsteen, Steve Vai, Joe Satriani czy John Sykes — totalnie mi odbiło. Chłopakom zresztą też! I zaczęły się godziny codziennego ćwiczenia pasaży, tappingu, sweepów i tapirowania włosów na lakierze (śmiech).
Efektem tego był zespół Steel Velvet, w którym realizowaliśmy nasze marzenia, grając klasyczny hard rock z domieszką glam metalu. Szło nam całkiem dobrze — nagraliśmy trzy płyty, które zostały nieźle przyjęte, zagraliśmy setki koncertów. Ale po ośmiu latach zaczęło nas ciągnąć z powrotem w stronę akustycznych, korzennych klimatów — Dylan, Creedence Clearwater Revival, Neil Young…
Założyliśmy wtedy duet z wokalistą Pawłem Soją, dołączył do nas Mateusz Krupiński na przeszkadzajki i tak powstał Yellow Horse. Nagraliśmy EP-kę „My Little Girl”, zagraliśmy dwa koncerty… a z tych dwóch zrobiło się nagle dwadzieścia. Po nagraniu płyty “Lost Trail” nawet nie wiem, kiedy kalendarz zapełnił się do końca roku. Potem wszystko samo się potoczyło — weekend w weekend graliśmy w całej Polsce, ale też za granicą: w Niemczech, na Ukrainie, we Francji, w Norwegii.
Plany były ambitne, chcieliśmy jeździć jeszcze więcej — no ale przyszła pandemia, więc trzeba było wyhamować . Następnie powstała płyta “Till I Die” w 2024 roku i teraz nasze najnowsze wydawnictwo album koncertowy” Live in Radio Rzeszów” i tyle…tak w skrócie wyglądała ta moja „droga gitarzysty”.
W Waszych utworach słychać inspiracje muzyką z lat 60. i 70. Co najbardziej przyciąga Was do tego właśnie okresu?
Dla nas lata 60. i 70. to złoty okres nie tylko dla muzyki rockowej, ale ogólnie dla całej sceny muzycznej. To właśnie wtedy powstało najwięcej ponadczasowych hitów. Muzyka miała niesamowitą autentyczność, której dziś często brakuje. Nagrania realizowano najczęściej „na setkę” – bez klika, z błędami, ale za to z ogromnym sercem i duszą.
Bardzo inspiruje nas brudne, ale ciepłe analogowe brzmienie: przesterowane preampy, stare mikrofony, fuzzowe gitary. Te wszystkie sprzętowe niedoskonałości budowały niepowtarzalny i nie do podrobienia sound, który do dziś robi na nas ogromne wrażenie.
Mieliście okazję otwierać koncerty takich legend rocka jak The Animals czy John Fogerty. Jakie doświadczenia wynieśliście z tych występów i czy miały one wpływ na Waszą twórczość?
Granie z legendami rocka to coś, czego się nie zapomina. Z jednej strony totalne spełnienie marzeń, a z drugiej mega okazja, żeby podejrzeć ich podejście do muzyki i sceny z bliska. Ogromnym wyróżnieniem było to, że sam John Fogerty wybrał nas jako support na swój jedyny koncert w Polsce – na Festiwalu Legend Rocka. Jeśli chodzi o wpływ na naszą muzykę, to raczej już nie bo największą inspiracją były jego pierwsze płyty. Ale to, co naprawdę zrobiło na nas wrażenie, to jego profesjonalizm na scenie. Staramy się brać z tego przykład i ogarniać nasze występy równie solidnie… no, przynajmniej na tyle ile potrafimy.

Dlaczego zdecydowaliście się wydać album koncertowy? Wiem, że szlaki miałeś przetarte, bo to nie była twoja pierwsza koncertówka zrealizowana w Radio Rzeszów. Mimo wszystko, w dobie streamingu nie jest to tak częsta praktyka jak kiedyś.
Nie było to jakoś specjalnie zaplanowane, ale nadarzyła się okazja wystąpienia w Studiu im. Tadeusza Nalepy w Polskim Radiu Rzeszów. Pomyśleliśmy: czemu by nie skorzystać z takiej szansy? To świetna okazja, żeby zrobić coś fajnego i pokazać się nie tylko od strony studyjnej, ale też w wersji na żywo. Dużo koncertujemy, lubimy grać, więc taka płyta to chyba dobry ruch. Tym bardziej, że mają w radiu świetny stół SSL z bardzo dobrymi preampami, dzięki czemu można zarejestrować ślady o świetnej jakości.
Jeśli chodzi o „przetarte szlaki” – rzeczywiście, naszą pierwszą koncertową płytą była „Steel Velvet Live. Dostosowujemy się do czasów, w jakich żyjemy – działamy także w streamingu, bo to dziś najbardziej dostępna forma dla słuchaczy korzystających z platform jak Spotify, wiadomo. Ale jednocześnie jesteśmy z pokolenia gadżeciarzy, więc fizyczny krążek CD czy winyl musi być.
Czy nagranie takiej koncertówki i wydanie jej to trudna i wymagająca akcja? Opowiedz trochę o logistyce takiego przedsięwzięcia.
Mamy już na koncie kilka płyt i od początku działaliśmy samodzielnie. Mamy swój system działania, więc proces wydania tej płyty nie różnił się zbytnio od poprzednich z jednym wyjątkiem. Tym razem zależało nam na tym, żeby zarejestrować cały koncert nie tylko dźwiękowo, ale również z obrazem.
Panowie z radia zaproponowali, że jest możliwość nagrać obraz profesjonalnie, kamerami 4K, z pełnym zapleczem technicznym. Oczywiście, wiązało się to z odpowiednim nadszarpnięciem portfela, ale efekt wyszedł świetny. Montażem obrazu zająłem się już sam bo od czasu do czasu działam z teledyskami. Powstał fajnie zrealizowany koncert – dobrze brzmiący, oddający nasz charakter zarówno muzycznie, jak i wizualnie. Mamy nadzieję, że fani to docenią i będą się tym równie cieszyć, jak my. Aktualnie publikujemy co piątek na naszym kanale You Tube jeden utwór z koncertu. Zachęcam do odwiedzin i subskrypcji.
Podobnie jak w przypadku „Till I Die”, miksem i masteringiem Waszej płyty koncertowej zajął się Marcin Bors. Jak układała się współpraca i jaki efekt w kwestii brzmienia chcieliście tym razem osiągnąć?
Z Marcinem współpracuje nam się rewelacyjnie. Przede wszystkim dlatego, że doskonale odnajduje się w tej stylistyce i kocha zespoły, którymi się inspirujemy. Jest absolutnym fanatykiem analogowego sprzętu ma w swojej kolekcji takie perełki, jakich próżno szukać gdziekolwiek indziej w Polsce. Miksuje w domenie hybrydowej, z wyraźną przewagą analogów, co było dla nas niezwykle ważne – pozwala to lepiej oddać charakter brzmienia lat 60. i 70. Marcin to także mój mentor w kwestiach realizacji dźwięku, a do tego świetny gitarzysta i kolekcjoner wzmacniaczy. Dzięki temu rozumiemy się bez słów
Właśnie. Samemu także działasz także jako realizator i producent, no i masz własne studio. Na jakim sprzęcie działasz i jakich ciekawych artystów realizowałeś/produkowałeś?
W studiu również stawiam na klasyczny sprzęt, który był używany przy nagraniach najlepszych płyt w historii muzyki. Moje ulubione preampy to Neve 1073 —podstawa w moim setupie, ale bardzo cenię też lampowe Manley’e oraz czysto brzmiącą Millennia. Mam w kolekcji model z lat 80., na którym nagrywał wokale sam Jeff Lynne – absolutny top! Dopełnieniem toru są klasyczne kompresory, takie jak Distressor, Fatso, 1176, LA-2A oraz korektory od API i SSL. Jednak chyba najważniejszym elementem całego procesu są mikrofony, to one wnoszą prawdziwy charakter do nagrań. Jestem fanatykiem starych modeli: MD 421, MD 441, Shure 545, RCA, U47, U67…
Największą słabośc mam do mikrofonów wstęgowych: Coles 4038, AEA R88, Royer R-121 — bez tego ostatniego nie wyobrażam sobie nagrań gitar
Zakres muzyki, którą nagrywam i produkuję, jest bardzo szeroki od klasyki, przez folk, rock, pop, aż po najcięższe odmiany metalu. Uwielbiam pracować z żywą muzyką i żywymi instrumentami to mnie najbardziej fascynuje i daje najwięcej satysfakcji.
Przez moje studio przewinęło się wielu artystów, ale jeśli chodzi o bardziej znane nazwiska, miałem przyjemność współpracować m.in. z KSU, Alicją Majewską, Włodzimierzem Korczem czy Mietkiem Szcześniakiem

A jakiego sprzętu gitarowego używasz na co dzień? Czy masz ulubione modele gitar, wzmacniaczy lub efektów, które dają ci twoje brzmienie?
Oj, jeśli chodzi o sprzęt gitarowy, to mam tego naprawdę sporo i często zmieniam konfiguracje wzmacniaczy oraz efektów. Na koncercie Live in Radio Rzeszów grałem na zestawie Bad Cat Cub III 40r w połączeniu z paczką Dr. Z 2×12, opartą na głośnikach G12H30 i Vintage 30 — bardzo klasyczne, ale skuteczne połączenie.
Podstawę mojego brzmienia w pedalboardzie stanowią głównie efekty polskich producentów. Używam Screamera od Groberta, fuzza Tremonted i overdrivea Signa Drive. Do tego dochodzi reverb i tremolo od Strymona, Vibe od Groberta i delay Nemesis i slap Echoplex. Ważnym elementem, a często traktowanym po macoszemu jest solidne zasilanie i tutaj najlepiej sprawdza się Voodoo Labs.
W studiu lubię eksperymentować z różnymi gitarami, ale koncertowo stawiam na sprawdzony duet: Fender Telecaster z 1989 roku z przetwornikami Lollar oraz Fender Classic Floyd Rose z 1991 roku z pickupami Kinman. Ten zestaw daje mi pełną paletę barw. Gitara akustyczna to Taylor 614 z pierwszych produkcji oraz Rezo Fendera.
Ponieważ gracie w klimacie lat 70. musze zapytać o twój stosunek do modellerów i generalnie do cyfrowych modulacji dźwięku.
Uważam, że technologia cyfrowa naprawdę idzie w dobrą stronę. Nowoczesne symulacje potrafią całkiem solidnie oddać charakter brzmienia klasycznych wzmacniaczy. To dobre rozwiązanie na scenę, zwłaszcza jeśli ktoś nie chce dźwigać ciężkiego sprzętu albo gdy warunki wymagają ciszy na scenie.
W studiu jednak wszystko wychodzi na wierzch i dla mnie cyfrowe rzeczy odpadają już na starcie. Problem polega na tym, że żeby dobrze nagrać prawdziwy wzmacniacz, trzeba się trochę napracować: odpowiednie mikrofony, preampy, ustawienie względem kolumny, unikanie problemów fazowych itd. Ale jeśli dobrze się to ogranie to nie zdarzyło mi się żeby jakakolwiek symulacja zabrzmiała lepiej niż realny piec
Choć przyznam, że czasem fajnie w miksie dołożyć 10–20% brzmienia z symulacji, żeby coś podkreślić albo dodać innego charakteru. Trzeba tylko wiedzieć, co i po co się robi. :)
Czy wiadomo już gdzie zobaczymy i usłyszymy Yellow Horse w sezonie letnim?
Na naszym oficjalnym profilu opublikowaliśmy szczegóły naszej letnniej trasy koncertowej – zagramy około 40 koncertów w całej Polsce, a także poza jej granicami. Wystąpimy m.in. w takich miastach jak Zakopane, Kraków, Bydgoszcz, Przemyśl, Rzeszów i wiele innych. Odwiedzimy również Niemcy – a konkretnie Berlin i Erfurt.
Aby być na bieżąco z aktualnościami oraz informacjami na temat naszych poczynań, zachęcam do śledzenia oficjalnych profili na stronie WWW, Facebooku i Instagramie.
