Drodzy Państwo, będziecie dziś świadkiem pojedynku w wadze superciężkiej! Rywale pochodzą z jednego kraju, ba, ich korzenie sięgają jednego miasta, ale w kategorii stoner/doom są w absolutnej elicie światowej. W lewym narożniku – Dopelord, reprezentowani przez basistę i wokalistę Piotra Zina! W prawym – Major Kong i ich basista Dominik Stachyra! Przygotujcie się na grzmoty! Let the rumble begin!
Dopelord
Major Kong i Dopelord wywodzą się z jednego miasta – Lublina. Co się w tym mieście działo, że akurat taka muzyka z niego wypłynęła?
O ile Domel jest rodowitym lublinianinem, to u nas w zespole wtedy było trzech rodowitych Lublinian, ale tylko dwóch z nich się tam wychowywało – to byli Arek i Grzesiek. Ja i Paweł byliśmy spoza Lublina i przyjechaliśmy tam na studia. Poznaliśmy się wszyscy praktycznie w jednym barze, który nazywał się Kwadrat Pub. Jego współwłaścicielem był Arek, nasz pierwszy perkusista. Oprócz tego Domel prowadził w Akademickim Radio Centrum w Lublinie audycję, która nazywała się „Skamielina”. Był on w moim odczuciu takim „ojcem założycielem”, jeśli chodzi o takie zainteresowania muzyczne. W jego audycji pojawiały się zespoły, których wtedy, w roku 2006, nie usłyszałbyś nigdzie indziej. Już wtedy przez MySpace miał kontakty z zagranicznymi wytwórniami, które wydawały stoner, doom, jakieś psychodeliczne rzeczy, dostawał promówki albo pozwolenie od zespołów, żeby ściągnąć mp3, i prezentował te nagrania na antenie radia, w niedzielę, bodajże o godzinie 22. Były więc dwa punkty zapalne – audycja Domela oraz punkt zborny w Kwadracie, gdzie stałem za barem. Jak wiadomo, stanie za barem ma tę przewagę nad niestaniem za barem, że puszcza się ludziom muzykę. Pamiętam, że kiedy stamtąd odchodziłem, to zostawiałem po sobie wielki segregator z poprzegrywanymi kompaktami. To był jedyny pub w Lublinie, który puszczał na przykład Ufomammut albo Electric Wizard. Oczywiście wielu klientów miało do mnie o to pretensje, ale właściciele lokalu byli wyrozumiali. Poza tym widzieli, że jest spora część ludzi, którzy przychodzą do Kwadratu właśnie po to, żeby posłuchać takiej a nie innej muzyki. Domel miał później zespół, który się nazywał Fifty Foot Woman. Grali swój pierwszy koncert na Nocy Kultury, takim odpowiedniku Nocy Muzeów. To było w jakimś totalnie piwnicznym lokalu. Być na tym koncercie jest równoznaczne z odbieraniem porodu lubelskiego stonera. Ci, którzy tam byli, byli akuszerami, widzieli, jak to się tworzy. Od tego mniej więcej wszystko wyszło. Nie wychowywaliśmy się razem, nie chodziliśmy wspólnie do szkół. Po prostu spotkaliśmy się w pewnym momencie i wymienialiśmy się inspiracjami. Wydaje mi się, że rola Domela jest nie do przecenienia, bo to on na początku był w stanie zainteresować sporą grupę ludzi taką muzyką. Wielu się pewnie zastanawiało, co się w tym Lublinie takiego działo. Ano nic się nie działo specjalnego, po prostu w radio puszczano stoner i doom. W tamtych czasach nigdzie w Polsce byśmy tego nie usłyszeli. Jeżeli ktoś sobie wyobraża, że była tam jakaś scena, gdzie zalążkiem było czterdzieści projektów, a światło dzienne ujrzały dwa, to się myli. Odwiedzaliśmy się nawzajem w swoich salach prób, było też trochę innych projektów, ale nie na zasadzie równoległego funkcjonowania – kiedy jeden skład się zazębił, to inne traciły sens.
Od jakich płyt trzeba wyjść, żeby wkręcić się w klimat Dopelord?
Jakbyś sobie posłuchał Black Sabbath, Pentagram, Electric Wizard i Sleep, to mógłbyś wyciągnąć części wspólne. To oczywiste konotacje. Interesujące jest jednak to, że często zespoły, które tobie wydają się super i tylko czekać, kiedy przyjadą do nas na koncert i staną się gwiazdą, się rozpadają. Moim ulubionym przykładem jest amerykański zespół Green & Wood. Został założony przez kolesia, który był sponsorowanym zawodnikiem skateboardingu. W wieku czternastu lat był najmłodszym prosem. Potem, wraz ze swoją dziewczyną (była nią wtedy fotograficzka polskiego polecenia – Magda Wosińska), założył kapelę. Oboje grali na gitarach, on śpiewał, chyba też nagrywał na pierwszą płytę resztę instrumentów. Moim zdaniem byli naprawdę bardzo fajni i jestem świadomy, że jakieś elementy z nich czerpię. To są takie zespoły, które znają jacyś totalni freakowie, którzy siedzą w tym głęboko. Poza tym jest dużo starych rzeczy, które są co jakiś czas wykopywane. Nie czarujmy się – Pentagram jest znany od jakiegoś czasu, choć nagrywał od lat siedemdziesiątych. Został odkryty przez jakiegoś amerykańskiego fana cięższych brzmień i od tamtej pory z większym lub mniejszym powodzeniem nagrywa znowu płyty. Nie jest też tak, że jak chcesz grać taką muzykę, to musisz się nią inspirować. Inspiracje są przecież interdyscyplinarne.
Wasz tegoroczny album nazywa się „Children of the Haze”. Jak powstawał od strony technicznej?
Zaczynając od rzeczy podstawowych – na basie gram kostką. Nie można powiedzieć, że gram akordami, ale często łapię kwintę albo kwintę i oktawę, to takie akordy dla niepełnosprawnych muzycznie. To po to, żeby pusta struna – stroimy się do B, więc nisko – była zaakcentowana. Jak ją złapiesz razem z oktawą, kwintą i kolejną oktawą to na pełnym fuzzie będziesz miał więcej harmonicznych. To nadal nic skomplikowanego. „Children of the Haze” nagrywałem na Peaveyu T40 nastrojonym w B standard. To gitara basowa ciężka jak trelinka – waży 7 kilo. Jest nazywana czasami rickenbackerem dla ubogich, bo ma szerokie opcje kształtowania dźwięku. Ma dwa humbuckery z możliwością grania dwiema przystawkami lub jedną w zależności od tego, jak bardzo masz odkręconą gałkę tonów, do tego są gałki volume, przełącznik odwracania fazy między przystawkami, który robi mniej więcej tyle, że bas brzmi wtedy jak gówno. No i trójpozycyjny przełącznik między przystawkami gryfową, mostkową i obiema jednocześnie. Mój Peavey T40 to gitara z 1980 roku, czyli mój rówieśnik. Podczas nagrywania płyty szło to w ruskiego Big Muffa (ze srebrnym, okrągłym przyciskiem), który został mi użyczony przez naszego producenta Haldora Grunberga. Na scenie używałem wtedy kostek distortion o nazwie Blower Box robionych przez Idiot Box Effects – miałem dwie takie i używałem ich jednocześnie. O ile dawało to fajny efekt podczas grania na żywo, to podczas nagrań nie do końca byliśmy w stanie uchwycić ten charakter, więc spróbowaliśmy tego Big Muffa i okazało się, że to jest to. Do tego jest też kaczka, której używam przez 30 sekund w jakimś intro do numeru i delay używany na tej samej zasadzie. Wszystko to szło we wzmacniacz Orange Terror Bass 500. Miał dużo headroomu, można czyste brzmienia wykręcić bardzo głośno, a ja nie używam przesteru na wzmacniaczu – brudne brzmienia idą z kostek.
Czy w gitarach i bębnach w Dopelord też jest coś charakterystycznego?
Jeden z naszych gitarzystów gra na Gibsonie SG, drugi na Gibsonie Flying V. Klasyka gatunku. Do przesterowanych brzmień używali Pharaoh Fuzz manufaktury Black Arts Tone Works – to jej kultowa wariacja na temat Big Muffa. Miodek nagrywał na sześćdziesięciowatowym Laneyu Supergroup, wzmacniaczu à la Tonny Iommi z dawnych lat. Mroku rejestrował na Marshallu JMP, którego pożyczył od Wyra z Weedpecker. Na co dzień gra z kolei na Laneyu AOR.
Przejdźmy do tego, jak „Children of the Haze” powstawała od strony kompozycyjnej. Macie jakiś sprawdzony sposób na tworzenie nowych utworów?
Wiele młodych zespołów jest mocno nienacieszonych brzmieniem. To im się tak podoba, że mogą grać puste struny i będzie im to sprawiało tyle frajdy, że będą grali mega proste riffy. Stoisz pod sceną i myślisz sobie: „Rozumiem, że to może sprawiać przyjemność, stać tam na scenie i szarpać puste struny do urzygu, ale słuchać tego, to już mniejsza frajda”. Nawet u nas widać, że na pierwszej płycie byliśmy nienacieszeni – wystarczyło nam zagrać cokolwiek i już mieliśmy radochę. W przypadku ostatniej płyty pomysł wychodził jeszcze bardziej od riffu niż samego brzmienia. Ktoś zawsze przynosi riff albo kilka riffów zlepionych w jakąś podstawową strukturę. Zaczynamy je ogrywać, dokładamy do tego bębny i kombinujemy. Paweł przeważnie jest w stanie z lotu dołożyć linię melodyczną, co jest moim zdaniem istotne u nas. Ja nie jestem w stanie grać jakiegoś riffu drugi raz w życiu i jednocześnie z biegu śpiewać czegoś, co się staje finalną linią wokali. Mamy już wtedy główny riff z bitem perkusyjnym i skrawek melodii. To nasza baza. Jak już słyszysz coś takiego, to w głowie pojawiają ci się kolejne skojarzenia, na przykład o czym ten numer może być. Jak już wiesz, o czym ma być, to widzisz, jak tworzyć tę opowieść – tu zwolnić, tam przyspieszyć. O ile na pierwszych dwóch płytach pomysły przynosiliśmy głównie ja i Paweł, tak na trzeciej odblokował się Grzesiek, który przyniósł dwa pomysły, które stały się kawałkami ważnymi dla albumu.
Jak wygląda ewolucja utworu na przykładzie jednego z nich?
„Reptile Sun” jest chyba najbardziej rockandrollowy na albumie, ale na początku był znacznie bardziej rozbudowany. Pierwotnie jego wstęp był zupełnie innym utworem. „Reptile Sun” graliśmy też w zupełnie innym tempie, a jego przyspieszenie nastąpiło przypadkiem. Ogrywaliśmy główny riff pamiętając, że ma on być w wolnym tempie, ale Tomek nie skumał i zagrał go z bitem dwa razy szybszym. Popatrzyliśmy na siebie i stwierdziliśmy, że może by to tak zostawić. Z początku graliśmy część wolno, część szybciej, a potem postanowiliśmy zwrotki też zrobić z szybkim bitem – przy czym mówiąc „szybki” mam na myśli „szybki, jak na Dopelord”. Tak zostało – na koncertach są ludzie, którzy czekają na ten numer. Są też pewnie tacy, którzy zwrócili uwagę na ten zespół dzięki temu utworowi.
Jak określiłbyś status Dopelord na obecnej polskiej i światowej scenie?
O naszej pozycji może świadczyć fakt liczby koncertów za granicą. To coraz większe ilości. Staram się, choć to trudne, obserwować Dopelord odrobinę z boku. W momencie, gdy zacznie być tych koncertów mniej, będzie albo po zawodach, albo trzeba będzie bardzo mocno popracować, bo naszym głównym celem jest grać jak najwięcej. Wiadomo, że chce się grać jak najwięcej, na większych scenach, z fajniejszymi zespołami i lepszymi stawkami, ale zarabianie dużych pieniędzy na muzyce nie jest celem. Chcemy, żeby to przyszło dzięki temu, że będziemy grali fajne koncerty. Są różne próby tworzenia rankingów, w których Sleep i Electric Wizard są w pierwszej lidze. Dopelord wtedy jest w której? Trudno mi oceniać własny zespół, ale z racji tego, że coraz więcej koncertów za granicą gramy jako headliner oraz po tym, ilu ludzi przychodzi na te koncerty, choć mają do wyboru tego samego dnia koncert innej kapeli w podobnym klimacie, mogę powiedzieć, że nasze akcje idą do góry. Związaliśmy się też z prężnie działającą holenderską agencją koncertową Doomstar Bookings. Pokazuje to, że w ocenie innych profesjonalistów jesteśmy zespołem, z którym warto współpracować. Mówimy tu o czytelnym przełożeniu – są pewni, że są w stanie zabukować nam ileś koncertów, na których również oni zarobią. Dzięki temu na 2018 rok mamy zaplanowanych tych koncertów jak na nas bardzo dużo. W tym roku zagraliśmy sporo, dzięki pomocy Roberta z Sunnaty zagraliśmy mini trasę – dziewięć koncertów – z którą przejechaliśmy przez Niemcy, Belgię, Holandię, do Anglii. Zagraliśmy też kilka festiwali w Niemczech czy Danii, ostatnio byliśmy w Moskwie i Petersburgu. Pojawiają się więc takie rzeczy, o których parę lat temu byśmy nie pomyśleli. Nie spodziewałbym się, że ktoś kojarzy nas na tyle w Petersburgu i Moskwie, by zrobić nam tam koncerty. Nasza pozycja robi się coraz mocniejsza.
Major Kong
Major Kong i Dopelord wywodzą się z jednego miasta – Lublina. Co się w tym mieście działo, że akurat taka muzyka z niego wypłynęła?
Wydaje mi się, że większych różnic między Lublinem a innymi miastami nie było. To była raczej kwestia tego, że znalazło się parę osób zainteresowanych taką muzyką i na tyle kreatywnych, żeby zacząć coś robić. Czasami takich ludzi jest kilku, czasami więcej. Jeżeli jest więcej, to wtedy ma to szansę się rozwinąć. W Lublinie działo się to w swoim tempie. Udało się zrobić z mniej lub bardziej przypadkowymi ludźmi jedną kapelę, potem drugą, aż w końcu powstały zespoły, o których mówimy.
Co ciebie zainteresowało w tego typu muzyki? Jakie płyty i zespoły przyciągnęły cię do tej stylistyki?
Wszystko się zaczęło od czasopism opisujących płyty wydawane przez Rise Above Records, wytwórnię założoną przez Lee Dorriana z Cathedral. Najpierw poczytałem trochę o takich zespołach i skojarzyłem je z tym, czego chciałbym posłuchać. Kiedy nadarzyła się okazja do tego, żeby wreszcie usłyszeć zespoły takie, jak Orange Goblin, Acrimony czy Electric Wizard, okazało się, że to jest to, czego szukałem od dawna. Z drugiej strony fakt, że w telewizji zaczęły pojawiać się Queens of the Stone Age i Monster Magnet sprawił, że udało się to jakoś zbierać kawałek po kawałku, dobierać zespoły, które grają w taki sposób, jaki mi odpowiadał. Była to też kwestia siedzenia po nocach, czytania o zespołach, ściągania pojedynczych utworów, szukania punktów zaczepnych dla tego, jak grać.
Od jakich płyt trzeba wyjść, żeby wkręcić się w klimat Major Kong?
Stare zespoły zawsze mówiły, żeby grzebać w czasach dalekich – w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Kiedy zaczynaliśmy graliśmy tak jak inne zespoły, które poruszały się w podobnych klimatach. Ale żeby robić to dobrze, trzeba chyba brać coś, co jeszcze nie jest stonerowe, ale ma solidny riff, który można przetworzyć na stonerową modłę – zagrać wolniej, obniżyć strojenie. Jeżeli chodzi o rozpoczęcie przygody, to na pewno warto posłuchać płyty „The Big Black” Orange Goblin – to płyta, która mocno otworzyła mi oczy i uszy na to, jak można grać. Trzeba też wziąć jakiś Black Sabbath, może to być „Masters of Reality”, ale może to być równie dobrze jakakolwiek z pierwszych sześciu płyt. Trzeci tytuł zostawię dla każdego indywidualnie, żeby każdy mógł swoimi metodami dojść do jakiejś własnej sygnatury.
Wasz tegoroczny album nazywa się „Brace for Impact”. Jak powstawał od strony technicznej?
Jeśli chodzi o sound, to ramy zostały ustalone na samym początku. Bas był nagrywany tak, jak był nagrywany zawsze – grałem na starym Tokaiu z 1981 roku wpiętym w fuzz, który jest niezwykle istotny dla mojego brzmienia. To Devi Ever Big Distortion Sound Machine. To kostka produkowana przez firmę Dwarfcraft Devices, która swojego czasu miała prawa do marki Devi Ever. Teraz oryginalny właściciel odkupił te prawa i tego efektu już na rynku nie ma, więc mam nadzieję, że mi się nie popsuje. Do tego kaczka, której używam od czasu do czasu od jakichś dziesięciu lat – Dunlop Cry Baby. Czasami pojawiają się jakieś smaczki w stylu Bass Synthesizer Bossa. To taki prosty sprzęt, którego używam w jednym kilkusekundowym fragmencie, więc nie muszę się martwić, że wydałem mnóstwo pieniędzy na graty, które na siebie nie zarabiają. Bawiliśmy się przy basie i gitarze z Electro-Harmonix Synth9. Do tego wzmacniacz EBS Classic 450, tranzystor o bardzo ciemnym brzmieniu, który mi pomaga, bo mam dość mocny atak na struny i wszelkie czynniki, które redukują mi klekot w tym ataku są jak najbardziej okej. Miałem jeszcze do dyspozycji Gallien-Krueger 800Rb, którego używam teraz na koncertach razem z gitarą Greco Thunderbird z 1990 roku, a do tego paczka Ampeg 8×10. Jeśli chodzi o strojenie, to od bardzo dawna gramy w drop C. Bardzo lubię to strojenie, uważam, że jest mocno niedoceniane w muzyce rozrywkowej. Wydaje nam się, że może udało nam się wyłapać z niego parę fajnych rzeczy.
Czy w gitarach i bębnach w Major Kong też jest coś charakterystycznego?
Oprócz samego basu w głowie mam zazwyczaj sound całości. Jeśli chodzi o gitary, to mam w czeluściach podświadomości ten dźwięk, który chciałbym usłyszeć. Zazwyczaj jestem z tym parę kroków dalej od Miśka, naszego gitarzysty, dlatego często, kiedy szukamy jakiegoś rozwiązania, kierujemy się tym, jak ja bym chciał wszystko usłyszeć. Przez to czasami to mi udaje się wyszperać jakiś fajny przester do gitary, który pozwoli nam uzyskać pożądany efekt. Z perkusją jest sprawa prosta – ma być to duży zestaw, który będzie wykorzystywany w pełni. Jeśli do tego są blachy Paiste Cymbals, to będę ukontentowany.
W odróżnieniu od całej rzeszy stonerowo-doomowych zespołów, wy brzmicie stosunkowo czysto. Macie oczywiście sporo gruzu i brudu w brzmieniu, ale na pewno nie tyle, co wasi koledzy z branży. To zamierzony efekt?
Jak najbardziej. To też jeden z powodów, dla których gram na tranzystorowych wzmacniaczach. Potrzebuję przesterowanego brzmienia i brzmienia typu fuzz, bo tego typu sound jest integralną częścią samej kompozycji. Ze wzmacniaczem lampowym miałbym drive z lampy i fuzz, więc wszystko zaczęłoby się krztusić. Gdybyśmy w tym tutaj chcieli zagrać sobie jakiś szybszy riff w stylu starej Metalliki, ten doomowy potężny sound, jaki ma choćby Dopelord, by się nie sprawdził. Dlatego owszem, jak wspomniałeś – jest gruz, ale jest on ukręcony tak, żeby był pod maksymalną kontrolą. Zresztą na nowej płycie do gitary nie używaliśmy w ogóle fuzza. Nowe numery są nagrane i odgrywane za pomocą kopii ProCo Rata, którą kupiliśmy od entego właściciela. Dodatkowo w studio jedna gitara idzie przez drive w samym wzmacniaczu Sunn Model T Reissue. Od początku miało być selektywnie. Nie lubię, kiedy coś jest zrobione niechlujnie, jeśli chodzi o riff czy przejścia w kompozycji.
Przejdźmy do tego, jak „Brace for Impact” powstawała od strony kompozycyjnej. Macie jakiś sprawdzony sposób na tworzenie nowych utworów?
Każdy z nas przynosi riffy, a od nich się wszystko zaczyna. Czasami po prostu ktoś zagra coś, co reszta podłapie i zaczynamy nad tym pracować. Ja składam to wszystko do kupy i dorzucam kolejne riffy. Zdarza mi się przynieść całą kompozycję albo przynajmniej jej sporą część, jaką sobie wymyśliłem grając w domu na klasyku w pozycji półleżącej. W domu nie gram tak naprawdę na basie, bo nie sprawia mi frajdy robienie ćwiczeń ani odgrywanie w domu cudzych bądź własnych utworów.
Jak wygląda ewolucja utworu na przykładzie jednego z nich?
Utwór „Return to the Holodeck” właściwie był zagrany na początku jako riff, który kojarzył się z Candlemass. Zaczął być potem przerabiany na bardziej motoryczną wersję, by można było utrzymać średnie tempo przez cały numer. Skojarzył się nam też z utworem, który mamy na poprzedniej EP-ce, „Escape from the Holodeck”. Stwierdziliśmy zatem, że zrobimy numer, który jest do niego podobny, jakby był jego kontynuacją. Padały hasła: „tutaj przydałby się taki grunge’owy riff”, więc taki zrobiliśmy. Albo: „tutaj potrzebujemy solówki z takim soundem, jaki ma taki stary japoński zespół Flower Travellin’ Band, więc dajemy taką solówkę”. A potem w studiu jeszcze tę solówkę dodatkowo puściliśmy w drugim kanale od końca. Kleimy zatem te utwory kawałek po kawałku – jest jakaś baza i nadbudowa, którą doklejamy do momentu, aż stwierdzimy, że forma jest już kompletna.
Jakie elementy są najważniejsze dla stylu Major Kong?
Wydaje mi się, że można nas paradoksalnie rozpoznać po tym, w jaki sposób wypełniamy tę przestrzeń, która w standardowych rozwiązaniach jest przeznaczona dla wokalisty. Dbamy o to, żeby z każdym riffem można było coś zrobić – żeby dobrze kleił się z następnym, żeby można było do niego wrócić, żeby można go było potem zagrać jeszcze raz, ale odrobinę inaczej, żeby nie zanudzić słuchacza, a jednocześnie żeby utrzymać w tym jakąś hipnozę – żeby to było na tyle sekwencjonalne, na tyle transowe, by działało na ludzi tak, jak powinno. Robimy tak od początku, ale teraz zmieniły się riffy. Od pewnego czasu mówię o tym, że są zespoły, które mają swoją sygnaturę i to jest piękne w undergroundowej muzyce. Są zespoły, które w 95% grają zupełnie standardowo, generycznie jakąś muzykę, ale mają te 5%, które robią zupełnie po swojemu. To sprawia, że staje się zespołem kultowym. My poszukujemy czegoś takiego. Od pierwszej płyty mamy riffy z tak dołożonymi do siebie dźwiękami, że to się kojarzy z Major Kong.
Jak określiłbyś status Major Kong na obecnej polskiej i światowej scenie?
Zacznę od tego, jak wyszło, bo wydaje mi się, że jesteśmy mikrozespołem z mikroświatem, który jest, jak się okazuje, atrakcyjny trochę dla innych muzyków, trochę dla nerdów, trochę dla koneserów. To nie jest coś, co będzie w obiegu na Spotify na popularnej playliście z jakimś tagiem. To raczej muzyka dla kogoś, kto ma dość sprecyzowane oczekiwania i nie lubi słuchać muzyki jednym uchem. Z tego względu nasz target jest węższy niż w przypadku zespołów, które mają nieco bardziej nachalną stylówę. Zdajemy sobie z tego sprawę. W tych wszystkich stonerach są pewne slogany, hasła i elementy estetyczne, które z automatu przyciągają – można wtedy grać jak tysięczna kalka jakiegoś zespołu i będzie to miało swoich sympatyków. My tak nie chcieliśmy. Woleliśmy stworzyć własną hybrydę. Ale cieszymy się swoimi ograniczeniami, które z tego wynikają, i bawimy się nimi. Skoro sprawia nam to frajdę, to nie widzę powodu, żeby było inaczej.
SĘDZIOWIE
Robert Ruszczyk (Sunnata, Gnoza)
Nie wiem, czego w lubelskim dodają do wody, ale najwidoczniej środka, który sprawia, że nieważne, czy jesteś basistą ujeżdżającym bombę atomową, czy basistą stoner/doomowej wariacji na temat buldożera – dowozisz kawał solidnej, prowadzonej riffem roboty, która bez problemu broni się na poletku międzynarodowym. Takie efekty dostępne są tylko wytrwałym i konsekwentnym, oby więc pozycja obu zespołów rosła tak, jak brody obu kolegów.
Werdykt: remis

Tomasz „Yony” Jońca (Dante)
Dość trudno pisze się opinie o znajomych – w końcu przeczytają, a potem się obrażą, jeśli napiszesz coś niezbyt pochlebnego. Na szczęście w tej sytuacji nic takiego nie ma miejsca, bo nic złego nie jestem w stanie powiedzieć. Zacznijmy od Major Kong. Kiedyś popełniłem na blogu recenzję ich debiutu. Niezbyt podobała mi się realizacja, bo wszystko brzmiało liniowo, nie czułem w tym powietrza. Za to muzycznie mi siadło, bo było ciekawe, chwytliwe. Dzisiejszy Major to już inny zespół niż wtedy. Bardziej świadomy, dojrzały i pewny swojej wizji. Najkrócej? Spróbujcie sobie wyobrazić stonerową wersję Coroner.
Dopelord. Ja to mam tak, że czuję się trochę jak ktoś z rodziny. W końcu wciskałem im Walczaka, jak tylko usłyszałem, że rozstali się z Blondim. Widziałem ich w różnych warunkach i w różnym stanie, ale zawsze ich muzyka płynie. Trochę jak rozgrzana smoła wprawdzie, a nie woda, ale to specyfika gatunku. I bardzo łatwo wkręcają w bujanie się, czy to pod sceną, czy w fotelu.
W każdym razie w obu przypadkach – bdb. Dla mnie ścisła czołówka polskiej sceny.
Werdykt – remis.

Piotr Ochociński (Leave No One Behind Booking)
Dopelord podoba mi się za konsekwencję, idą swoim torem z coraz większym rozmachem. Ich koncerty pokazują, że wiedzą, o co w tym chodzi. Major Kong rozwijają się na innej płaszczyźnie, co oczywiście jest nieco wymuszone przez brak wokalu. Jednak rozwój ten wprowadza zespół na wyższy muzyczny poziom dający słuchaczowi większą przestrzeń.
Werdykt: remis