Wciąż światowy top w branży basowej. Kobieta wyjątkowo uzdolniona, która od lat konsekwentnie podąża własną drogą i już w tak młodym wieku (mając dwadzieścia kilka lat!) dokonała rzeczy wielkiej – wytyczyła nowy szlak rozwoju kontrabasu jako instrumentu wiodącego. Nikt wcześniej nie dokonał takiej nadprzyrodzonej wręcz fuzji kontrabasu i wokalu, także talentów Esperanza ma pod dostatkiem.
Nadzieja?
W języku hiszpańskim jej imię – Esperanza – oznacza nadzieję. Dzięki artystkom takim jak ona jazz zachował wielogatunkowy i kosmopolityczny charakter, co z kolei zapewnia rozwój tego gatunku. Nadzieja Spalding dodała do swojej fascynacji muzyką fusion dwie szczypty klasycznego wykształcenia i szybko rozwinęła w ten sposób swój własny świat, który z płyty na płytę ewoluował, stając się coraz bardziej wysmakowanym i wysublimowanym.
Jest jedną z niewielu, której pisanie tudzież wykonywanie ambitnej formy nie przeszkadza pozostawać w głównym nurcie muzyki popularnej, razem z – jak sama uważa – Beyonce i Fioną Apple. Poza tym klasyfikowanie stylów i gatunków jest względne, co potwierdza historia opisana przez Esperanzę: „Gdy Norah Jones wydała swoje pierwsze nagranie, krytyka umieściła je w kategorii jazzowej. Kiedy te piosenki zaczęły się dobrze sprzedawać, zostały od razu umiejscowione w kategorii pop”. Esperanza postanowiła: „Chcę ekscytować ludzi, nawet jeśli mnie nie znają i nie wiedzą nic o jazzie. Kocham siedzieć obok Herbiego Hancocka i Pata Metheny’ego, ale kocham również współpracować z Questlove z The Roots czy Andre 3000 z Outkast”.
Chcę ekscytować ludzi, nawet jeśli mnie nie znają i nie wiedzą nic o jazzie. Kocham siedzieć obok Herbiego Hancocka i Pata Metheny’ego, ale kocham również współpracować z Questlove z The Roots czy Andre 3000 z Outkast
Nasza bohaterka nie lubi rozmawiać o stylach, gatunkach i kierunkach, w których podąża muzyka i ona sama, a odpowiedź na tego typu pytania jest zawsze podobna: „I don’t care it!”. My życzymy kontrabasistce milionów sprzedanych egzemplarzy płyt, bo odwieczna prawda mówi, iż dobra muzyka obroni się sama, a taką bez wątpienia Esperanza tworzy. Jeśli tak ma dalej wyglądać (i brzmieć) jeden z kierunków, w którym podąża dzisiejszy szeroko rozumiany jazz, to możemy być o niego spokojni. Poza tym ona już nie jest nadzieją. Ona tę nadzieję spełniła i z wdziękiem przeszła na drugą stronę – do panteonu sławy.
Rok 2011
Niektórzy z Was po raz pierwszy usłyszeli o tej uśmiechniętej postaci w 2011 roku, kiedy nieoczekiwanie wygrała swoje pierwsze Grammy w kategorii Best New Artist. Nigdy wcześniej nie zdarzało się, by jazzowa osobowość zwyciężyła tę kategorię. Już sama nominacja była dla zwyciężczyni niezłym zaskoczeniem, na które zareagowała mniej więcej tak: „What? Really? What happened? Whoa!”. Jednak rok wcześniej, w 2010, Esperanzie przypadł w udziale inny tytuł – znak czasów. Została bowiem… najczęściej szukaną osobą w wyszukiwarce Google w USA, co obrazuje gwałtownie rosnące zainteresowanie tym, co prezentuje, jak i nią samą.
Wróćmy jeszcze na chwilę do ceremonii. Dla mnie było to o tyle zaskakujące, że po pierwsze: płytę „Chamber Music Society” doprawdy trudno nazwać muzyką popularną, a to ze względu na jej antyprzebojowość (dla porównania niezwykle przebojowa przy niej Katie Melua prezentuje podobną nastrojowość i ten sam rodzaj emocjonalności), duże wyrafinowanie, kierujące tę cudownie brzmiącą i zrealizowaną płytę głównie do koneserów muzyki, a więc czyniąc z niej antytezę komercyjności.
Druga sprawa to udział w tej samej kategorii Justina Biebera, ulubieńca rozwrzeszczanych nastolatek, który – wydawać by się mogło – brutalnie skazywał Esperanzę na przegraną. Jurorzy Grammy 2011 postawili jednak na sztukę przez duże „S” i – ku zaskoczeniu i radości co bardziej rozgarniętych melomanów – Esperanza zatryumfowała, zgarniając prestiżowy tytuł. Fani pięknego Justina zareagowali, obrzucając ją na wszelkich możliwych forach internetowych i przy wszystkich okazjach stekiem wyzwisk, obelg oraz jak najgorszych życzeń, hackując strony z nią związane (m.in. stronę Wikipedii), wyrabiając tym samym o sobie i swoim pupilu odpowiednią opinię. Działania te utwierdziły jednocześnie przekonanie wielu o słuszności tryumfu kontrabasistki.
Rok 2011 zamknęła kolejnym sukcesem, który po części wynikał z rozgłosu, jaki zyskała po Grammy’s – otrzymała tytuł Jazzowej Artystki Roku podczas Boston Music Award, jednej z najważniejszych muzycznych ceremonii w Stanach. Mało? A więc proszę: została również Jazzowym Muzykiem Roku 2011 w ankiecie czytelników prestiżowego magazynu „Down Beat”. Wśród „pokonanych” przez nią widzimy takie poważne postacie, m.in.: Ahmada Jamala, Brada Mehldau, Joe Lovano, Sonny’ego Rollinsa oraz jej guru i pierwszego mentora – Pata Metheny’ego. Na marginesie już tylko dodam, że w tym roku nagrodę Grammy w kategorii najlepszego albumu jazzu wokalnego zdobyła perkusistka Terri Lyne Carrington za płytę „The Mosaic Project” z gościnnym udziałem m.in. Esperanzy Spalding!
Rok 2011 nasza bohaterka śmiało może nazwać swoim rokiem, zwłaszcza że właśnie ukazuje się jej kolejny album „Radio Music Society”, nieco bardziej przystępny i litościwy dla słuchaczy mniej wyrobionych w lirycznym, acz awangardowym jazzie. Nad obydwoma płytami czuwał z resztą wielki Gil Goldstein, którego obecność gwarantuje aranże i orkiestracje na najwyższym poziomie.
Z getta do downtown
Esperanza Spalding urodziła się 18 października 1984 w Portland w stanie Oregon, a dokładniej w „kolorowej” dzielnicy King, gdzie ze względu na koegzystencję wielu ras i narodowości było ciekawie, ale też – jak sama później przyznawała – niebezpiecznie. Nie znamy szczegółów jej dziecięcej „walki o przetrwanie”, ale każdy z nas był kiedyś młokosem i można sobie wyobrazić dorastanie na przedmieściach wielkiego miasta, pełnych narodowościowych animozji, na bazie których egzystowały gangi i wyraźne podziały. Dość powiedzieć, że po tragicznym zdarzeniu, gdy zabłąkana kula wpadła do domu sąsiadów i zabiła Bogu ducha winne dziecko, mała Esperanza zaczęła spać na podłodze… Na szczęście bezpośrednio jej samej żadne dramatyczne wydarzenia nie dotknęły.
Dzięki matce muzyka obecna była w jej życiu od samego początku i to ona zajmowała uwagę przyszłej gwiazdy. Jej matka była bowiem wokalistką (pochodzenia hiszpańskiego), a gdy Esperanza miała trzy-cztery lata, często zabierano ją na próby jej zespołu. Siadała wtedy za fortepianem i starała się sama pomóc orkiestrze, akompaniując po swojemu. Mała Nadzieja zaczynała wówczas wydawać pierwsze dźwięki na skrzypcach i na oboju, ale – jak wspomina – ile by nie ćwiczyła, i tak nie było szans, by była wystarczająco dobra na tych instrumentach.
Wpływ na późniejszą inspirację Esperanzy innymi kulturami miała też jej niania – mówiąca po hiszpańsku Kubanka, jednak pierwszą muzyczną iskrę wskrzesił w niej pewien wiolonczelista. Był nim wirtuoz Yo Yo Ma (zdobywca wielu Grammy w klasycznych kategoriach), którego usłyszała w jednym z telewizyjnych programów. „To było wtedy – uświadomiłam sobie, że chcę robić w życiu coś muzycznego. To była ewidentnie rzecz, która popchnęła mnie kierunku muzyki jako kreatywnej pracy”.
Gdy miała pięć lat, jej matka zapisała ją do Chamber Music Society of Oregon, społecznej organizacji promującej i edukującej młodzież w zakresie kameralnej muzyki klasycznej. Grała tam na skrzypcach, w ciągu 10 lat współpracy (!) dobijając do miana pozycji pierwszych skrzypiec orkiestry. Ten staż wywarł na niej znaczące piętno – od poukładania w głowie kwestii własnej wartości i zdrowej pokory, przez współpracę ze sporym składem i pracy z tym związanej (instrumentacje, orkiestracje, perfekcyjne czytanie nut a vista), po zaszczepione raz na zawsze (?) klasyczne inklinacje.
Pod koniec swej orkiestrowej kariery grywała w portlandzkich klubach pierwsze jamy i dołączyła do popowego zespołu Noise for Pretend jako kompozytorka i tekściarka. Co prawda śpiewała wówczas o czerwonych wagonikach i zabawkach, ale nikt w zasadzie się tym nie przejmował, bo brzmiało to wszystko dość dobrze. Grali tam jeszcze Ben Workman na gitarze oraz Christian Cochran na garach, razem wydali dwa albumy (ukazały się nakładem wytwórni Hush Records). To z nimi nauczyła się komponować, występować i pisać – jak sama przyznaje – infantylne na początku teksty.
Trzeba zaznaczyć, że ze względu na wieloletnią chorobę (zapalenie płuc z powikłaniami) jej podstawowa edukacja odbywała się w domu. Być może właśnie taki indywidualny tryb nauczania wyzwolił w niej chęć samodoskonalenia i odpowiedzialność za własne decyzje. Ominęła również dzięki temu wszelkie słabości państwowej vel publicznej edukacji. Rzutowało to później również na jej dalsze podejście do nauki, bo w The Northwest Academy wytrzymała ledwie dwa lata, wybierając najpierw Uniwersytet Stanowy w Portland, gdzie została najmłodszą kontrabasistką objętą programem stypendialnym. Wspomina pewną scenę, która zmieniła jej życie: „Pewnego dnia przyszłam na uczelnię, do której uczęszczałam i – to zabrzmi trochę niebiańsko – weszłam do sali, w której leżał kontrabas. Leżał bez futerału, a przez okno padało na niego poranne słońce. Podeszłam do niego, podniosłam go i po prostu zaczęłam grać”.
Pewnego dnia przyszłam na uczelnię, do której uczęszczałam i – to zabrzmi trochę niebiańsko – weszłam do sali, w której leżał kontrabas. Leżał bez futerału, a przez okno padało na niego poranne słońce. Podeszłam do niego, podniosłam go i po prostu zaczęłam grać
Niemal w tej samej chwili znalazł się tam jeden z profesorów, który pokazał jej kilka użytecznych w muzyce bluesowej skal i form, w tym pentatonikę. „Pomyślałam wówczas – Wow! To jest to! Przez te pięć minut cieszę się tą muzyką bardziej niż przez 10 lat radości grania na wiolonczeli.” Tak się wszystko zaczęło, choć ponownie nie zagrzała tam zbyt długo miejsca. Wspominając to, nie przebiera w słowach: „To prawdopodobnie najlepsza wyższa szkoła w okolicy, ale ona nie pracowała dla mnie. Każdy, kto poważnie myśli o czymś w życiu, powinien „spadać” ze szkoły wyższej, nawet gdy zamierza uprawiać trawę, by żyć”. Potem przyszedł czas na Berklee…
Berklee
W wieku 17 lat ponownie otrzymała pełne stypendium – tym razem w Berklee i od razu „utonęła” w jazzie, grając z takimi gwiazdami jak Michel Camilo, Brian Blade, Michael Brecker czy Dave Samuels. Co ciekawe, tam też nie zamierzała długo zagrzewać miejsca, gdyż – nie wiedzieć czemu – zaczęła marzyć o karierze… politycznej! Dopiero po pewnej rozmowie z Patem Methenym, który akurat nagrywał studentów z Garym Burtonem (wybitnym wibrafonistą, który jako pierwszy używał czterech pałeczek do gry, vice-rektorem Berklee) i usłyszał jej polityczne rozważania, zmieniła zdanie. Pat podszedł do niej, gdy ćwiczyła jakąś rzecz na kontrabasie, i zapytał, co chce dalej zrobić ze swoim życiem. Esperanza odpowiedziała mu, że zastanawia się, czy nie zostać zawodowym politykiem, na co on odparł, że słyszał w życiu wielu wielkich i słabszych muzyków i widzi, że ona ma talent (jak to nazwał – „X-factor”). I jeśli zdecyduje się mu poświęcić, jej potencjał będzie nieograniczony. To zadecydowało, że ówczesna kontrabasistka stała się dzisiejszą gwiazdą.
W 2004 roku była już na czwartym roku studiów w Berklee i sam vice-prezydent uczelni, Gary Burton, wypowiadał się o niej w samych superlatywach. Rok później została najmłodszą w historii uczelni wykładowczynią klasy kontrabasu, wychowując i ucząc czasem starszych od siebie studentów. Podczas swoich autorskich zajęć opowiadała im o czymś, co od wielu lat jako swoją życiową filozofię stosuje wielki Victor Wooten. Chodzi o tę przedziwną i ulotną harmonię pomiędzy naszym ciałem, naturą i muzyką, o pewną równowagę umysłu i zgodę z naturalnymi predyspozycjami człowieka, wykorzystaną tak, by odnaleźć naszą własną drogę i umiejętności pozwalające na jak najpełniejszą realizację w muzyce.
W praktyce chodziło o improwizację, ale nie tylko, bo umiejętność budowania atrakcyjnej frazy czy timing to nieodłączne atrybuty dobrej kompozycji. Trzeba przyznać – i potraktujmy to jako gorzką dygresję – że także pod tym względem polskie realia od planety zwanej USA dzieli jeszcze bardzo dużo… Powstaje wiele klas i wydziałów jazzowych, ale czy doczekamy się kiedyś zajęć z kształtowania świadomości muzycznej? Wydaje mi się, niestety, że do Wootenowskich Bass Nature Camp czy zajęć w Berklee trochę nam jeszcze brakuje.
W 2006 roku młodą artystką zaczęto interesować się coraz poważniej – udało się jej nagrać i zrealizować swoją pierwszą solową płytę zatytułowaną „Juno”. Ukazała się w stanach 18 kwietnia 2006 w wydawnictwie Ayva Music i choć jeszcze nie zawojowała świata, stanowiła ważny krok w karierze młodej kontrabasistki. Nagrała ją ze znajomymi – Aruanem Oritzem na fortepianie i Francisco Melą na perkusji) – w czasach, gdy nie była jeszcze znana poza rodzimym Portland i Bostonem. To w tym ostatnim mieście odnalazła swoją drogę i została doceniona przez ciało pedagogiczne Berklee (który to już talent, który nabrał tam realnych kształtów i przekuł się w wielką karierę?). Gdy płyta pojawiła się w sklepach, muzyczni dziennikarze napisali o „Juno”, że „zaczyna się tam, gdzie skończył się jazz fusion w latach 70.”. Sama zainteresowana mówiła wówczas: „Kocham muzykę fusion. To był ten piękny łuk, który zaczęła zakreślać 40 lat temu, kiedy to ludzie kontynuowali dodawanie nowoczesnych brzmień do swojej muzyki. To co słyszysz teraz to owoc tego na co byłam wystawiona słuchając tych dźwięków”.
Kocham muzykę fusion. To był ten piękny łuk, który zaczęła zakreślać 40 lat temu, kiedy to ludzie kontynuowali dodawanie nowoczesnych brzmień do swojej muzyki. To co słyszysz teraz to owoc tego na co byłam wystawiona słuchając tych dźwięków
„Juno” to płyta bardzo swingująca, czasami relaksująca (np. „Loro”) i osadzona w tradycji, choć słychać już tam niepowtarzalny „nerw” i styl młodej kontrabasistki, która gra z polotem jak o wiele bardziej doświadczona osoba. Mimo głębokiej muzycznej świadomości Esperanza potrafi też z dystansem skwitować swój związek z basem. Z rozbrajającą szczerością przyznała kiedyś, że kontrabas to nie był jakiś wydumany „na zimno” pomysł, który zrealizowała z jakichś pragmatycznych przyczyn. Mówi, że dla niej odkrycie basu było jakby „obudziła się kiedyś i zdała sobie sprawę, że zakochała się w swoim współpracowniku”. Czy można wyobrazić sobie równie bardziej kobiece i poetyckie wytłumaczenie?
W między czasie, jak rosło jej zauroczenie double bass, nudziły ją skrzypce, wiolonczela i inne bardziej klasyczne instrumenty, z którymi zaczęła się jej muzyczna przygoda. Nie będziemy za nimi płakać, bo i Esperanza nie płacze, ale trzeba oddać im dziejową sprawiedliwość. Czyż to nie one właśnie rozpaliły w niej zainteresowanie muzyką i czyż to nie wiolonczeli właśnie poświęciła wiele lat swojego życia, grając na niej z sukcesami w Chamber Music Society of Oregon? Jest to kolejne potwierdzenie bezlitosnej dla muzycznych pół-analfabetów prawdy, że sam talent wystarczy jedynie absolutnym geniuszom, których pewnie można policzyć na palcach dwóch rąk. Całej reszcie, nie umniejszając nic z ich boskich darów i zdolności, do właściwego rozwinięcia kariery i pełnego wykorzystania muzycznych zdolności potrzebna jest nauka i ciężka praca. Każda godzina spędzona nad zgłębianiem muzycznej teorii i praktyki okaże się w przyszłości bezcenna. Wszechstronnie muzycznie wykształcona za młodu Esperanza, jest tego najlepszym przykładem.
Styl i płyty
Pobyt w bostońskim Berklee pozwolił jej w końcu na pełne uczestnictwo w jam sessions i koncertach grup organizowanych przez studentów i profesorów tej prestiżowej uczelni. Na studiach zaczęła koncertować z Joe Lovano (była jego studentką) i Patti Austin, popularną w USA wokalistką soul i R&B. Fakt, że pentatonikę i nieśmiertelną triadę Esperanza poznała dopiero na studiach w poprzednim collage’u, rzutuje po dziś dzień na jej podejście do improwizacji. Wyraźnie słychać, że nie potrzebuje ona wcale blue notes czy innych trytonów, by budować nastroje znane z muzyki bluesowej.
Soul jazz w jej wykonaniu jest zaskakujący, mądry, ale nie naukowy, bo od początku umiała grać duszą i czarować słuchaczy swoją wrażliwością i talentem. Jej przesłanie to raczej understatement, czyli rezerwa, delikatność, niedopowiedzenie i cisza, w przeciwieństwie do overstatement, czyli wielkich gestów, krzyku, płaczu i nieprzefiltrowanej wypowiedzi, jaką często prezentowały – proszę wybaczyć to porównanie – wielkie wokalistki jazzu w rodzaju Bessie Smith czy Billie Holliday.
Wszystko to można usłyszeć na jej drugim solowym albumie, zatytułowanym po prostu „Esperanza”, bardziej dojrzałym, ale nie mniej delikatnym i utkanym z zaskakująco uduchowionych (jak na jej 23 lata) linii wokalnych i akompaniamentu jazzowego comba, na które tym razem składali się jej znajomi z Berklee i muzycy, z którymi grała w bostońskich i nowojorskich klubach. Byli to m.in. Horacio „El Negro” Hernandes (perkusja), Leo Genovese (klawisze) i Donald Harrison (trąbka) – jakaż ekipa wyczynowców! Spalding śpiewa tu kilka coverów po portugalsku, hiszpańsku i angielsku, dając dowód różnorodności wpływów, które wynikały z jej dzieciństwa w wielokulturowej i wielorasowej społeczności dzielnicy King. Po tym albumie posypały się wywiady, sesje zdjęciowe i zaproszenia na przeróżne imprezy i eventy.
Na początku głównie w Stanach, ale już wkrótce, wraz z koncertami, sława przywędrowała do Europy i dalszych, bardziej egzotycznych miejsc. Krytyk muzyczny i dziennikarz New York Timesa Ben Ratliff napisał o niej wówczas (2008) celne zdanie: „Jednym z jej najważniejszych darów jest lekki, musujący, optymistyczny drive, który jest zawarty w jej melodycznej grze na basie, oraz elastyczne, pozornie „niewielkie” śpiewanie”. Jeśli weźmiemy pod uwagę jej młody wiek, to raczej „wielkie” walory. Kontrabasistka faktycznie ma ten rodzaj feelingu i drive’u, jak żadna przed nią śpiewająca dama z kontrabasem. Wystarczy posłuchać funkowych pochodów w „You Know I Know”, które nad rytmem bossy snują szarpaną i frapującą opowieść przeplataną scatem, wokalizami i jedynym w swoim rodzaju śpiewem.
Bajeczne, acz trudne harmonie, którymi przesiąknięta jest Esperanza, a których nie powstydziłby się sam mistrz Ivan Lins, zaśpiewane są lekko i naturalnie – to jej własny język muzyczny. Więcej na płycie „Esperanza” również improwizacji i wolności, co jest logiczną konsekwencją jej naturalnego stylu, totalnego opanowania instrumentu, prawidłowo wykształconego (wytrenowanego) aparatu oraz szerokich horyzontów muzycznych.
Mam wrażenie, że z płyty na płytę Spalding podnosi sobie poprzeczkę wymagań, ale jednocześnie delikatnie odpuszcza elitarność muzyki na rzecz jej przyswajalności. Sądzę, iż rzesze dotychczasowych adoratorów wyłącznie jej urody i wdzięku będą tym faktem zachwycone. Wartość tworzonych kompozycji absolutnie na tym nie traci, a ma dzięki temu szansę stać się częścią wielkiej kultury popularnej, której przecież wartościowych filarów nigdy nie za wiele.
Jak wspomniałem na początku, płyta „Chamber Music Society” to doceniony przez krytyków i media dowód na jej wielkość – choć oczywiście Esperanza nie musi już nic i nikomu udowadniać. Muzyczka zachwyca i onieśmiela, a coraz więcej fanów gotowych jest wydać ostatnie pieniądze, by ją zobaczyć i posłuchać. „Radio Music Society” jest z kolei płytą bardziej rytmiczną, bardziej energetyczną i przebojową. Album składa się jak zwykle jej własnych kompozycji oraz standardów, tym razem w zestawie od The Beach Boys po Wayne’a Shortera. Pamiętając swoje muzyczne początki, do czterech utworów zaprosiła bardzo młodą sekcję dętą – członków big-bandu American Music Program (w wieku od 12 do 18 lat!). To był jej powrót do czasów dorastania, którego innym chyba przejawem jest zaproszenie do produkcji albumu hip-hopowca Q-Tipa. Są tu także starzy znajomi: saksofonista Joe Lovano, keyboardzisa Leo Genovese, perkusistka Terri Lyne Carrington oraz jazzowe legendy – Jack DeJohnette, Billy Hart, Jef Lee Johnson, Lionel Loueke, Lalah Hathaway, Gretchen Parlato, Leni Stern i Becca Stevens oraz dwóch muzyków z Portland – Janice Scroggins i Dr. Thara Memory.
Jej album „Emily’s D+Evoltution” (2016) był przez wszystkich okrzyknięty rewolucją, zwrotem o 180 stopni itd. Prawda jest jednak taka, że zachowała swoją unikalną melodykę, rozpoznawalną frazę, fenomenalne aranże i ubrałą je w bardziej rockowy anturaż. Mało tu kontrabasu, dużo basu elektrycznego i przesterowanej gitary. Na potrzeby promocji tej płyty zmieniła także swój wizerunek, stając się bardziej nieodgadnioną, psychodeliczną i jednocześnie jeszcze bardziej uduchowioną. Faktycznie mniej na tej płycie jazzu, ale to pokazuje tylko jak wielowymiarową i otwartą artystką jest Esperanza. Czekamy na jej kolejną płytę!
W międzyczasie nagrywała także gościnnie z innymi artystami (m.in. Stanleyem Clarke) i to, co rzuca się od razu na uszy, to fakt, że jej obecność na płycie wywiera wielki wpływ na warstwę muzyczną, odciska rozpoznawalne piętno, niezależnie od tego, u kogo gości. To jest właśnie dowód na jej wielkość – fenomenalny i unikalny styl, który ma przemożny wpływ na wszystko czego się Esperanza nie dotknie. A gdy połączymy to z jej urokiem, wdziękiem i wrażliwością, mamy czyste złoto („Black Gold”).
Esperanza nie przestała eksperymentować z formą i treścią dlatego w grudniu 2017 roku, wydała szósty album „Exposure”. To był eksperyment, który zakładał stworzenie albumu od początku do końca w 77 kolejnych godzin, jednocześnie transmitując cały proces twórczy na żywo na Facebooku. Po ukończeniu wydała 7777 limitowanych edycji albumu. Opakowanie albumu zawierało kawałek oryginalnego papieru, z którego Esperanza pisał teksty i muzykę, pozwalając tym, którzy byli świadkami tego procesu, na posiadanie kawałka samego dzieła. O eksperymencie Spalding stwierdziła, że bycie na żywo zmusiło ją do większej kreatywności, ponieważ nie było możliwości powrotu do tego samego i spróbowania ponownie.
Od 7 do 18 października 2018 Spalding wydała z kolei dwanaście utworów – jeden dziennie – które razem tworzą jej siódmy album studyjny „12 Little Spells”. Każdemu z utworów towarzyszył teledysk opublikowany na jej kanale YouTube, który był powiązany z… pojedynczą częścią ciała. Spalding opisała eksperymentalną strukturę albumu w wyniku stopniowego dystansowania się od tytułu „artystki”, skłaniającej się ku „tożsamości opartej na koncepcji”. Pełen odlot – 27 stycznia 2020 roku album zdobył nagrodę Grammy dla najlepszego jazzowego albumu wokalnego.
Głos + bas = romans idealny
Pora zatrzymać się jeszcze na chwilę nad głosem, który jak wiadomo, jest nieodłącznym towarzyszem jej gry na kontrabasie. Razem stanowią tak apetyczne danie firmowe, że niewiele śpiewających pań kontrabasistek może się podobnym pochwalić. Wiem coś o tym, bo kilkanaście lat temu zmagałem się z brakiem informacji o kobietach – kontrabasistkach i basistkach, pisząc esej im poświęcony. To instrument bardzo wymagający, a także ciężki, potrzeba więc normalnej ludzkiej odwagi i samozaparcia, by połączyć się z nim w długoletnim muzycznym romansie. Jeśli natomiast przyjdzie nam wysłuchać jej śpiewu a capella, jej wokalnych improwizacji, wokaliz czy scatu, przeniesiemy się do innego wymiaru – to już niemalże czary i metafizyka. Jej tembr połączony z abstrakcyjnymi często harmoniami i zaskakującą frazą zachwyca każdego, kto ceni takie gwiazdy jak Joni Mitchell, Flora Purim czy Dee Dee Bridgewater. To całkowicie naturalny talent – podczas gdy na basie musiała długo i ciężko ćwiczyć, to rozwojowi głosu poświęciła ledwie kilka prywatnych lekcji, rozśpiewując się zazwyczaj pod prysznicem. W połączeniu z basem mamy więc kawał jazzowej uczty, do której określenia pasują dwie z trzech leonardowskich zasad: segredo (tajemnica) i sfumato (zamglony dymny światłocień).
Ona sama na prośbę o określenie muzyki, którą tworzy odpowiada: „dochodzeniowo-śledcza”. Poszukuje, łączy i tworzy. Esperanza jest ewidentnym diamentem, który na naszych oczach zmienia się w brylant. Nie jest sztucznie skromna, bo świadoma swego daru na swojej oficjalnej stronie internetowej zamieściła passus, że jej głos jest „po części anielski, a po części syreni”… Tak, to prawda, ale czy musi o tym sama pisać? No cóż, jesteśmy tylko ludźmi.
Miłość jej życia zawodowego to kontrabas, więc korzystając z przykładów kilku wybitnych koleżanek po fachu, urocza Esperanza skutecznie rzuca ten instrument w światła fleszy, które coraz częściej oświetlają jej sylwetkę. Na pytanie: dlaczego bas? odpowiada: „Cóż mogłabym zrobić z innym instrumentem? Ja w ten sposób czuję. Bas i ja po prostu dobrze rezonujemy”.
Cóż mogłabym zrobić z innym instrumentem? Ja w ten sposób czuję. Bas i ja po prostu dobrze rezonujemy
Każdy z nas basistów podpisałby się pod tymi słowami. Esperanza Spalding przeważnie używa minimalnie mniejszego od standardu kontrabasu o wymiarze 5/6, który i tak wciąż jest większy od niej… Oczywiście oprócz kontrabasu równie sprawnie i lekko przychodzi jej obsługa basu elektrycznego, a w szczególności Fendera Jazz Bassa model fretless, choć widziałem ją również z rewelacyjnym bezprogowym Godinem A4 – nic co basowe nie jest jej obce.
Czy ma w ogóle czas spać i wypoczywać? „Nie oglądam telewizji, nie spędzam czasu na internecie i nie imprezuję zbyt wiele. Nie piszę również wielu SMS-ów, proszę przyjaciół, by do mnie dzwonili, rozmawiam krótko, piszę krótkie maile i SMS-y. Jeśli zarządzam tym produktywnie, mam wystarczająco dużo czasu, by zrobić to, co powinnam”.
Nie oglądam telewizji, nie spędzam czasu na internecie i nie imprezuję zbyt wiele. Nie piszę również wielu SMS-ów, proszę przyjaciół, by do mnie dzwonili, rozmawiam krótko, piszę krótkie maile i SMS-y. Jeśli zarządzam tym produktywnie, mam wystarczająco dużo czasu, by zrobić to, co powinnam
Swoje życie Esperanza spędza pomiędzy Austin w Teksasie, gdzie się przeprowadziła ze swoim chłopakiem, i Nowym Jorkiem, gdzie pracuje. Nagrywa i koncertuje zazwyczaj pod własnym nazwiskiem, ale nie odmawia wielkim, gdy proszą ją o współpracę. Jako swoich idoli wymienia Slama Stewarta, Rona Cartera, Dave’a Hollanda, Wayne Shortera, Miltona Nascimento i… Ornette Colemana, choć trzeba przyznać, że w każdym wywiadzie są to inne nazwiska i zestawienia. Na jej iPodzie są jednak też nagrania Janet Jackson, artystów z Motown, Little Dragon, Earth, Wind & Fire czy Jimiego Hendriksa. Zapraszał ją do siebie Barack Hussein Obama (już trzy wizyty!) oraz Prince, z którym regularnie jamowała. Chyba każdy organizator jazzowego festiwalu życzyłby sobie gościć to zjawisko!