Z Frankiem Turnerem spotkałem się w ramach 23. Przystanku Woodstock, gdzie jego występ był zwieńczeniem zeszłorocznej edycji festiwalu. Na teren imprezy – dawnego kompleksu wojskowego w Kostrzynie nad Odrą – zespół przyjeżdża wprost z lotniska, na dwie godziny przed koncertem. Mimo napiętego harmonogramu Frank wydaje się być w świetnym nastroju. W momencie publikacji znamy już nazwę i datę premiery nowego albumu – „Be More Kind” trafi do sklepów 4 maja 2018. W poniższej rozmowie Frank podzielił się m.in. szczegółami odnośnie pracy nad tą płytą.
Michał Wawrzyniewicz: Frank, miło ponownie widzieć cię w Polsce. Jak wspomniałeś, dzisiaj jest twój 2079 koncert. Jak ty oraz zespół jesteście w stanie grać tak dużo i wciąż mieć czas na prywatne życie? Ponadto, jak udaje się wam wytrzymywać ze sobą?
Frank Turner: Cóż, to dwa pytania [śmiech]… Gramy wiele koncertów, ale nie sądzę, że spędzamy więcej dni w trasie niż zwykli ludzie w biurze w ciągu roku – wiesz, co mam na myśli. Prawda jest taka, że to jest moja praca. Nie chcę zabrzmieć, jakby nie sprawiało mi to przyjemności – kocham to, co robię. W rzeczywistości w ostatnich latach byliśmy w trasie mniej, niż miało to miejsce wcześniej, głównie dlatego, że wszyscy się starzejemy i wszystko bardziej boli. Także dlatego, że wszyscy mamy dziewczyny, domy i życie, do którego mamy po co wracać. Myślę, że był okres, kiedy chciałem być najmocniej koncertującym gościem na świecie, w efekcie poważnie uszkodziłem sobie plecy i nie miałem życia poza muzyką. Stałem się swego rodzaju „jednowymiarowy”. Nie sądzę, że było to dla mnie zbyt zdrowe. Obecnie koncertujemy więcej, ale – tak jak powiedziałem – nie mam pojęcia, co robią inne zespoły, jeśli nie grają tyle ile my. Jeśli chodzi o to, jak ze sobą wytrzymujemy: zdecydowanie, jako zespół – jako pięć osób – przeżyliśmy wiele trudnych chwil i wiele kolejnych jest pewnie przed nami. Jednak myślę, że robimy to wystarczająco długo, że każdy teraz jest szczęśliwy, że właśnie tym się zajmuje i w ten sposób zarabia na życie. I jest to na dobrym poziomie – mamy busy, hotele, nie śpimy już więcej na podłogach. Często myślę w ten sposób: Million Dead Mile [poprzedni zespół Turnera – przyp. red.] istniał przez cztery lata, z czego po dwóch chcieliśmy się nawzajem pozabijać. Ten zespół funkcjonuje od dziewięciu lat, więc myślę, że będzie nam ze sobą dobrze w następnych latach. Jeśli chcemy grać – odpukać w niemalowane – ale zobaczymy.

W 2009 wykonaliście swego rodzaju wyzwanie, w ramach którego zagraliście 24 koncerty w ciągu 24 godzin.
Tak, to było na potrzeby teledysku do piosenki „The Road” i było to straszne, nigdy więcej bym tego nie powtórzył.
Jak wpadliście na ten pomysł?
Piosenka opowiada o intensywnym podróżowaniu, graniu cały czas. Rozmawiałem z reżyserem i była to jedna z tych rozmów typu więcej i więcej, kiedy pomysł rośnie i on powiedział coś w rodzaju: „Powinniśmy zrobić koncerty w różnych miejscach”. Na co ja odpowiedziałem: „Może zrobimy dziesięć lub piętnaście występów”. Wtedy jakiś idiota – sądzę, że to byłem ja – powiedział: „Dlaczego nie spróbujemy 24 koncertów w 24 godziny?”. Najgłupszą rzeczą, którą zrobiliśmy, było to, że zaczęliśmy wieczorem, co jest totalnie idiotyczne. Powinniśmy wystartować z tym rano, a tak rozpoczęliśmy około 19 czy 20.
A następnie wyruszyliście do Helsinek?
Tak, polecieliśmy do Helsinek i myślałem, że umrę. Pamiętam, że będąc w Helsinkach, czułem się bardzo, ale to bardzo źle. Ale z perspektywy czasu to było fajne, to zabawny teledysk. Czasem ludzie pytają, czy bym to powtórzył, na przykład z okazji dziesięciolecia, na co odpowiadam: „Nie ma pieprzonej możliwości, stary!”. To było trudne.
Dziś spotykamy się podczas Przystanku Woodstock – jednego z największych festiwali w Europie, nawiązującego do oryginalnego wydarzenia w Woodstock z 1969. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nigdy nie miałeś za wiele wspólnego z hipisami. Mimo to zaryzykuję pytaniem, czy z tamtego legendarnego festiwalu masz jakichś artystów, których możesz określić jako mających na ciebie wpływ?
Zdecydowanie. Na festiwalu w Woodstock było mnóstwo niesamowitej muzyki. Kwestia hipisowska, cała otoczka w stylu: „Będziemy brać narkotyki i rozmawiać o kwiatach, żeby zmienić świat” – to był nonsens. Historia udowodniła, że było to zwykłe pieprzenie. To dobre intencje i to chwalę. Co do muzyki, to m.in. Joe Cocker jest pierwszym, który przychodzi mi na myśl – uwielbiam Joe Cockera, Jimiego Hendrixa i The Who. Jeśli miałbym wehikuł czasu, prawdopodobnie bym się tam udał. Jednak punk rock zawsze znaczył dla mnie więcej niż ruch hipisowski.
W nawiązaniu do Twojego albumu „The Second Three Years”, pozwól, że zapytam – jak się ma Eva Mae? [Na wspomnianym albumie z 2011 roku znajduje się utwór pt. „Eva Mae”, zadedykowany chrześnicy Franka – przyp. MW.]
Ha, jest świetna! Ma teraz osiem lat, co samo w sobie jest szalone!
Zgaduję więc, że miała już okazję usłyszeć piosenkę, którą dla niej skomponowałeś?
Około dwóch, trzech lat temu graliśmy w Londynie – jej rodzice są dwójką moich najlepszych przyjaciół, znieśli ją wtedy do nas na dół i zagrałem dla niej ten utwór. Grałem to już wcześniej, ale myślę, że to był pierwszy raz, kiedy była wystarczająco duża, żeby zrozumieć, co się dzieje. Myślę, że jej się podobało, w sensie, jest jeszcze małym dzieckiem. Myślę, że jako nastolatka będzie przez pewien czas odbierała to jako coś żenującego – ale to typowe dla nastolatków. Mam nadzieję, że będzie lubiła tę piosenkę!
Pytam, ponieważ wiele twoich tekstów zawiera historie z twojego osobistego życia. Jednak są one napisane na tyle uniwersalnie, że wielu słuchaczy może na swój sposób z nimi się utożsamiać. Jak uzyskujesz taki efekt, jak wygląda twój proces pisania?
Nie chcę zabrzmieć zbyt machinalnie w kwestii pisania piosenek, ale na tym polega sztuczka. Jeśli jesteś w stanie napisać coś, co wywołuje emocje u każdego, kto to usłyszy – to Święty Grall, to jest właśnie ten złoty pył. Nie jestem przekonany, że jest jakaś technika, którą mógłbym spisać na papierze. Po prostu próbuję pisać, wierząc, że ludzie się w tym odnajdą. Osobiście, dla samego siebie słucham utworów Counting Crows czy Hold Steady – zespołów tego typu. Hold Steady szczególnie, wiesz: świetne teksty opowiadające o rozmaitych postaciach. Nie znam któregokolwiek z tych ludzi, jednak znam wystarczająco wiele osób takich jak oni, więc mogę sam ich sobie zobrazować. Poniekąd dlatego tak ich uwielbiam. Mój ulubiony tekściarz wszech czasów to gość o imieniu John K. Samson z The Weakerthans, kanadyjskiego zespołu punkowego. Robi coś, co do dziś mnie powala: opisuje coś z bliskiej i dalekiej perspektywy – jednocześnie, w jednym wersie – i rozwala mnie tym za każdym pieprzonym razem! Myślę nad dobrym przykładem… jest tekst, w którym pada zdanie: „I just wish I was a toothbrush or a solder gun / Make me something somebody can use” – i to jest dokładnie to, gość trafia w punkt, a zarazem opisuje szerszą perspektywę. Szczerze, kiedy piszę, po prostu próbuję napisać dobre teksty, nie wiem, co więcej mogę powiedzieć! [śmiech] Myślę, że klucz w tym, że każdy, kto pisze, po prostu próbuje to robić jak najlepiej. W tym mieści się dużo doświadczenia, wiedzy, rzemiosła i wszystkiego innego, ale w momencie, gdy piszesz, tak naprawdę nie myślisz o tym całym gównie. Myślisz tylko: czy to jest dobre?

Czy były jakieś utwory, co do których miałeś wątpliwości, aby umieścić je na albumie?
O tak, wiele! Są piosenki, których za bardzo nie lubię, ponieważ z perspektywy czasu nie sądzę, że są wystarczająco dobre. Wprowadzam dużo edycji w swoich własnych tekstach, by po jakimś czasie dojść do momentu, w którym po prostu gram tę piosenkę przed kimś innym niż ja sam – wtedy jest już wystarczająco zmodyfikowana. Wiele z tego gówna nie dochodzi nawet do tego momentu, nie mówiąc o wejściu do studia i tym wszystkim, aby pojawić się na albumie. W jakiś sposób muszę to lubić – wiesz, co mam na myśli? Z perspektywy czasu jest taki jeden lub dwa utwory, które teraz przychodzą mi na myśl. Ale nie powiem Tobie, które to są, ponieważ za każdym razem, kiedy to robię, ktoś mówi: „To moja ulubiona piosenka!” i potem wychodzę na dupka. Ale są pewne piosenki, co do których zadawałem sobie pytania innego rodzaju. Na „Tape Deck Heart” jest piosenka pt. „Anymore”, która jest złośliwą piosenką, okrutną, i wcale nie czuję się z tym dobrze. Jest taka, jaką miała być, i czułem, że ostatecznie powinna znaleźć się na płycie, ponieważ jest częścią całej historii, którą ten album opowiada. Ale nie gram jej za często, a osoba, o której jest ta piosenka, była przez nią dość zdenerwowana.
Grasz bardzo dużo, głównie koncertów klubowych, w mniejszych salach, gdzie klimat wystarczająco sprzyja identyfikacji publiki z tym, o czym opowiadasz. Jak się czujesz, grając plenerowe koncerty, podobne do dzisiejszego, które w większej skali są nastawione głównie na rozrywkę?
Cóż, myślę o tych bezpośrednich różnicach między małymi a dużymi koncertami, małymi i dużymi scenami i w końcu małą i dużą publicznością…
Czy miewasz jakieś wątpliwości podczas tworzenia setlisty na dany koncert, na zasadzie: „o, tego nie zagram w trakcie tego występu”?
Tak naprawdę nie myślę o tym w ten sposób, ponieważ to, czego uważam, że się nauczyłem przez te lata, to że w rzeczywistości – i to jest dobra rzecz – jest więcej wspólnego pomiędzy różnego rodzaju koncertami. Wiesz, dziś będzie więcej ludzi niż w Proximie. Ale to tak naprawdę nie ma znaczenia, ponieważ umiejętność, którą mam nadzieję posiadam, to porozumienie z osobami z publiczności, nieważne jak wiele ich jest. Sęk w tym: widziałem Springsteena grającego dla stu tysięcy ludzi i sprawiającego, że czuło się, jakby grał dla każdego z osobna. Więc jest to możliwe. Da się to zrobić – to nie znaczy, że ja wiem, jak to robić, próbuję każdego dnia. Ale widziałem, jak to się dzieje, co oznacza, że jest to możliwe.
Pamiętam wywiad z bodajże Bruce’em Dickinsonem [wypowiedź Dickinsona w dokumencie „Metal: A Headbanger’s Journey”, 2005 – przyp. MW], który powiedział, że w trakcie występu stara się sprowadzić całą publiczność do punktu wielkości kciuka.
Jestem w stanie to zrozumieć. Myślę, że ważne jest utrzymywanie kontaktu wzrokowego z ludźmi z tłumu i śpiewanie dla ludzi. Nie tylko do przestrzeni przed twoim mikrofonem czy czegokolwiek, ponieważ dla mnie to wszystko jest oparte na więzi, komunikacji. Polega to na dwójce ludzi uświadamiających sobie, że nie są sami. To dość melodramatyczne, co powiedziałem, ale taka jest prawda. Więc tak, nawet podczas dużych koncertów, choć czasem może to być nieco trudniejsze, ale za to masz więcej ludzi, z którymi możesz nawiązać wzrokowy kontakt. Jeśli znudzi ci się patrzenie na tę osobę, jest znacznie więcej osób, na które można patrzeć.
O ile mi wiadomo, funkcjonuje pewna inicjatywa z flagą, którą ludzie przekazują sobie z jednego koncertu na kolejny. Czy możesz opowiedzieć, skąd wziął się ten pomysł?
To nie był w zasadzie mój pomysł, ale była to inicjatywa XtraMile, pracowników wytwórni, do której należę, więc z „mojej strony”, jeśli można to tak nazwać. Mieliśmy ten pomysł na jedną trasę w 2015 roku, aby zrobić flagę, wręczyć ją na pierwszym koncercie i zobaczyć, czy dostaniemy ją z powrotem na ostatnim. Pomysł był poniekąd taki, aby udowodnić, że ludzie kontaktują się ze sobą. I rzecz w tym, co jest dość zabawne, że byłem do tego bardzo sceptycznie nastawiony. Myślałem: „To nie zadziała, ktoś to ukradnie pierwszego dnia, nigdy więcej nie zobaczymy tej pieprzonej flagi!”. Wiesz: „Żegnaj!”. I wtedy zrobiliśmy tę akcję podczas tej pierwszej trasy i to zadziałało, co było naprawdę niesamowite. Więc zrobiliśmy to w ramach kolejnej trasy, ale potem przestałem mieć z tym cokolwiek wspólnego. Sami fani zaczęli to kontynuować, przekazując flagę pomiędzy wszystkimi występami, i to doprawdy niewiarygodne. I to w sposób, w jaki właśnie być powinno. Nie sądzę, żeby ktoś robił to w tym momencie, ale to głównie dlatego, że robimy to w każdym miejscu, to znaczy: dla nas samych jest wystarczająco trudno, aby zjawić się na każdy możliwy występ, co dopiero dla innych. Myślę jednak, że kiedy wrócimy na właściwą trasę w ramach nowego albumu – który pojawi się w 2018 roku – mam nadzieję, że ludzie znów to zrobią, ponieważ jest to naprawdę świetne. Tak jak jedna z tych akcji, którą zrobiliśmy w Ameryce, kiedy ludzie przyszywali do flagi łaty z danego miasta, podpisywali się z tyłu itd. To naprawdę świetna rzecz.
Powiedziałeś, że właśnie pracujesz nad nową płytą. Czy możesz powiedzieć o tym nieco więcej?
Tak – nagrałem trzynaście piosenek, napisałem kilka więcej, które także nagram. Sporo czasu zajmie nam miks, ponieważ za każdym razem, kiedy nagrywam album, staram się nie powtarzać tego, co robiłem poprzednim razem. Rozumiesz – musisz się zmieniać, iść do przodu, jednak tym razem w szczególności robię zupełnie inną rzecz od tego, co dotychczas. Słuchałem sporo muzyki elektronicznej, mnóstwo starych nagrań soul z lat sześćdziesiątych. Ponadto muzykę novel country, z elektryczną gitarą hawajską. Więc w studiu naprawdę próbowałem stworzyć brzmienia, których nigdy wcześniej nie uzyskiwałem i nie wiem, czy to zadziała [śmiech]. Przekonamy się. To będzie naprawdę dobre, ale to ryzyko – co myślę, że jest dobrą rzeczą. Nie sądzę, że jako artysta musisz być bezpieczny – to pierdolenie. Więc spróbuj zrobić coś dowcipnego! Nie wiem, ile czasu zajmie, zanim stwierdzę, że album jest już w porządku. To właśnie rozumiem przez proces miksowania – nagrania zleciały jak gwizdnięcie, ale miks zajmie dużo czasu i mamy kilka szalonych nazwisk, które będą brały udział w tym gównie. Ludzie ze świata muzyki dance, pop, rzeczy tego typu. Po prostu chcę pójść w innym kierunku. Nie chcę powiedzieć, że będzie to brzmiało kompletnie inaczej. To wciąż ja – piszący, śpiewający, wciąż są w tym Sleeping Souls. Ale chcę pójść w muzyczne rejony, w których wcześniej nie byłem. Minie sporo czasu, zanim będę w pełni usatysfakcjonowany, i czy wtedy komukolwiek się to spodoba – nie mam pojęcia. Mam nadzieję, lecz nie o tym powinieneś myśleć, kiedy tworzysz muzykę. Prędzej o tym, czy ty będziesz to lubił. Jeśli inni ludzie również – zajebiście, ale jeśli robisz muzykę tylko po to, aby zadowolić swoich fanów, wówczas przemieniasz się w pieprzone AC/DC.

Coś w stylu: „nigdy nie znajdziesz swych cennych odpowiedzi, stojąc w jednym miejscu” [wers z piosenki Franka Turnera „The Road” – przyp. MW].
Dokładnie! Wiesz, musisz próbować nowych rzeczy i wszystkie są eksperymentami. Niektóre z nich się powiodą, niektóre nie, ale chcę zrobić coś innego tym razem. Więc mam nadzieję, że wyjdzie to z początkiem przyszłego roku. [już wiadomo, że album ukaże się 4 maja br. – przyp. red.].
Trzymam kciuki, aby spełniło to twoje wymagania.
Chcę, żeby ludzie to polubili, ale jeśli będzie inaczej – aż tak się tym nie przejmuję.
Wywiad ukaże się w magazynie, który w dużej mierze skupia się na technicznych aspektach gitar, pozwól więc, że zapytam ciebie o twoje urządzenia.
Mógłbym mówić o tym latami [śmiech]. Mój podstawowy zestaw jest w zasadzie bardzo prosty, ponieważ gram na gitarze akustycznej, więc praktycznie nie mam wokół siebie efektów. Ale gram na Gibsonach Hummingbird. Grałem na kilku gitarach w ciągu ostatnich lat, ale rozpierdalam wiosła grając na żywo i Hummingbird to jedyne jak do tej pory gitary, które nie rozsypują się na części, kiedy na nich gram. Miałem kilka niesamowitych gitar Eagle, które były piękne i wspaniałe, ale zwyczajnie psuły się, kiedy grałem na nich koncert. Hummingbird – możesz napieprzać w Hummingbirda, a i tak będzie ok. Używam efektów Fishmen Spectrum DI, które są niesamowite i są najlepszą rzeczą dla gitary akustycznej i zespołu rockowego występującego na żywo, której kiedykolwiek używałem. Więc to są podstawowe rzeczy. Od albumu „Positive Songs…” gram trochę na gitarze elektrycznej, także na żywo. Obecnie gram na Les Paulu Juniorze, który jest cholernie fajny. Mam także Les Paula typu hollow-body – klasyczny biały LP, ale typu hollow, który jest świetnym starym gównem, ponieważ jest lekki. Praktycznie nie używam wzmacniacza, używam Kempera Modellera. Rzecz w tym, że dzięki temu mój akustyk jest szczęśliwy, ponieważ dla niego to prosta rzecz do ustawienia. Ponadto oznacza to po prostu, że kiedy latamy po świecie na różne występy, wówczas wiesz – bierzemy tę małą rzecz, takiej [pokazując w rękach – przyp. MW] wielkości i wszystko jest łatwiejsze. W studiu oczywiście używamy różnych gitar i innych rzeczy, ale na żywo używam Les Paula Juniora i Kempera.
Na koniec, czy mógłbyś powiedzieć kilka słów do swoich słuchaczy w Polsce?
Hmm… Dziękuję! [po polsku – przyp. MW] Nie graliśmy w Polsce na tyle dużo, ile bym chciał w ciągu tych lat, ale pracujemy nad tym. Myślę, że w kilku ostatnich latach byliśmy tu częściej. Jestem niezwykle podekscytowany, że jesteśmy tutaj na Przystanku Woodstock, a także nieco zdumiony, że tu jesteśmy. To gigantyczny i sławny festiwal i cholernie fajnie być tutaj. Kiedy ukaże się nasz nowy album, chcę mieć więcej występów w Polsce.
Przy najbliższym spotkaniu w przyszłości zapytam ciebie o wrażenia z dzisiejszego występu. Dzięki za Twój czas!
Dziękuję!
rozmawiał: Michał Wawrzyniewicz