Po dwóch zaskakujących płytach, na których Frontside, legenda rodzimego metalcore, poszli w zdecydowanie lżejsze tony, zespół powrócił z impetem. „Zmartwychwstanie”, pierwszy od trzech lat album kwintetu, to ta sama furia i ogień, co przed laty. O świętowaniu dwudziestolecia, nowej energii, ulubionych gitarach i o tym, dlaczego z metalu nie da się żyć, rozmawiamy z założycielem kapeli, gitarzystą Mariuszem „Demonem” Dzwonkiem.

Jakub Milszewski: Dla wielu fanów Frontside najważniejszą informacją dotyczącą nowej płyty „Zmartwychwstanie” jest fakt, że wróciliście do swojego starego stylu. Nowy album to metal, z jakiego byliście znani, zanim nagraliście dwie hardrockowe płyty. Jak to się stało, że wróciliście do macierzy? Hardrockowy eksperyment uznaliście za nieudany?
Mariusz „Demon” Dzwonek: Nie. Po dwudziestu latach grania, po sześciu płytach i kilku demówkach stwierdziliśmy, że fajnie byłoby podsumować ten okres czymś wyjątkowym. Mogliśmy zrobić trasę z okazji dwudziestolecia, mogliśmy zrobić płytę „The Best of…”, mogliśmy nagrać album z coverami, jakieś remiksy. Ale najbardziej szalonym pomysłem wydało nam się zrealizowanie naszych marzeń związanych z muzyką hardrockową, bo jesteśmy jej fanami, a nigdy nie mieliśmy okazji – czy to we Frontside, czy w pobocznych projektach – jej grać. Kochamy hard rock, kochamy heavy metal, moja cała przygoda muzyczna zaczęła się m.in. od Iron Maiden, więc tego typu granie cały czas nam towarzyszyło. Postanowiliśmy zrealizować ten szalony pomysł – dwie płyty na dwudziestolecie, w sumie dwadzieścia numerów w stylistyce hardrockowej. To nie było zmęczenie materiału. To był po prostu pomysł, który mogliśmy zrealizować. Oczywiście wiedzieliśmy, że jesteśmy zdani na ostracyzm. Nie uważaliśmy, żeby to jednak było ryzyko, które trzeba brać pod uwagę, bo po pierwsze nie utrzymujemy się z grania, po drugie nie jest to nawet jakieś ważne źródło naszego dochodu. Nic nie musimy – nie jesteśmy zobowiązani kontraktem.
Czyli od samego początku wiedzieliście, że po tych dwóch płytach wracacie do starej stylistyki?
Nie, to nigdy nie jest tak, że planujemy coś z ogromnym wyprzedzeniem. W tamtym czasie, kiedy pisaliśmy te dwadzieścia numerów w stylistyce hardrockowej, po prostu chcieliśmy to zrobić. Nie wiedzieliśmy jednak, w którą stronę pójdziemy dalej. Mogło się to skończyć na płycie ultra deathmetalowej, na speedmetalowej… W momencie, kiedy kończysz jedną płytę, nie jest naturalną rzeczą myśleć o kolejnej. Każda muzyka ma swój czas. Kiedy robiliśmy hard rock, to myśleliśmy o hard rocku, kiedy pracowaliśmy nad „Zniszczyć wszystko”, ja akurat robiłem też taki materiał totalnie delikatny, który nigdy nie ujrzał światła dziennego. To nie przeszkadza. Jak jest wena, to jest wena. Robi się po prostu to, co wychodzi z człowieka. Postanawiasz to rejestrować, wydawać lub nie. Nie jestem w stanie dzisiaj zaplanować, że za dziesięć lat zrobię płytę grindcore’ową i będzie to czternasta w kolejności płyta Frontisde.

Praca nad tymi dwoma hardrockowymi płytami pozwoliła wam na otwarcie się na nowe elementy i inspiracje na nowym albumie?
Mamy dość szerokie spektrum inspiracji – nie zamykamy się tylko na muzykę gitarową. Oprócz ciężkiego metalu w naszych odtwarzaczach przewija się mnóstwo innej różnej muzy. Natomiast gdybym szukał usprawiedliwienia na to, co zrobiliśmy, to powiedziałbym, że tak, po raz kolejny udowodniłem sobie, że mogę wszystko. I nie muszę zmieniać członków w zespole, po raz kolejny możemy mieć ten sam kolektyw i robić wspólnie to, co nam się podoba. Ortodoksyjni fani nie byli zadowoleni z tych dwóch krążków, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że otworzyły nam one wiele drzwi. Zaczęliśmy się pojawiać w mediach, w których wcześniej nie mieliśmy możliwości prezentacji Frontside, pojawiliśmy się na antenie radiowej, klipy leciały w telewizji. To było ciekawe doświadczenie. Po raz kolejny otwieraliśmy te same drzwi, które otwieraliśmy przez wiele lat grania ciężkiej muzy. Teraz, po prawie trzech latach od nagrania płyty „Prawie martwy”, dochodzę do wniosku, że był to rodzaj swoistej terapii. Jako zespół Frontside, który gra ciężką deathcore’ową czy metalcore’ową muzykę, potrzebowaliśmy jej, bo poczuliśmy te same bodźce, jakie pomogły nam stworzyć „Zmartwychwstanie”.
Kiedy zaczęliście pracować nad „Zmartwychwstaniem”? W jaki sposób powstawał ten materiał?
U nas zawsze wygląda to tak, że ja przynoszę główne pomysły, potem razem ogrywamy, aranżujemy, aż do momentu, kiedy wszyscy są zadowoleni. Następnie każdy ma moment na opracowanie swoich partii. W przypadku bębniarza wiadomo, że chodzi o przejścia, smaczki itd., Daron robi swoje solówki, dorabiamy jakieś harmonie w gitarach i tak dalej, a na końcu dochodzi wokal. Nie potrafię natomiast powiedzieć, kiedy zaczęliśmy pracę nad „Zmartwychwstaniem”. Od momentu, kiedy zniknęliśmy ze sceny, przestaliśmy grać koncerty, odwołaliśmy sztuki, które były zabukowane, nie spotykaliśmy się w komplecie, żeby pogadać o muzie. Widywaliśmy się jedynie od czasu do czasu przy okazji koncertów znajomych albo kapel, które chcieliśmy zobaczyć na żywo. Ja mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że przez jakieś dwa lata nie grałem w ogóle na gitarze. Zawiesiłem ją na kołku, nawet nie miałem odcisków na palcach. Nie miałem na to czasu. To był moment, w którym faktycznie nic się nie działo. Natomiast w pewnym momencie przyszła chwila, kiedy siadając przed telewizorem, brałem gitarę i coś brzdąkałem, potem siadałem przed komputerem, potem zainstalowałem program do nagrywania gitar… Powoli coś zaczęło kiełkować. W komplecie spotkaliśmy się na próbach pod koniec 2017. Wtedy był już jakiś kolektyw, była myśl, że może byśmy wrócili, coś zrobili, że mamy jakieś pomysły, więc może pograjmy. Zaczęliśmy grać próby i coś się zaczęło krystalizować.

Czy przez te dwa lata, kiedy twoja gitara kurzyła się w kącie, było ryzyko, że Frontside przestanie istnieć na dobre i nigdy już nie wróci do studia ani na sceny? Braliście to pod uwagę?
Było takie ryzyko. Opłacaliśmy przez ten czas naszą kanciapę – to było jedyne spoiwo, przez które można było powiedzieć, że chcemy wrócić. Z drugiej jednak strony można też stwierdzić, że opłacaliśmy ją, bo nie mamy gdzie trzymać gratów. Nie było jednak żadnych rozmów, planów reaktywacji, zagrania koncertu, odświeżenia kontaktu, stworzenia tego samego ognia, jaki był na próbach za małolata. Nie myśleliśmy o tym, że będziemy wydawać powtórnie albumy, jak w przypadku boksu „Broń masowego rażenia”, nie było planów nagrania nowej płyty. Wszyscy zajmowali się swoimi sprawami, jedni pracą, drudzy życiem. Porozjeżdżaliśmy się. Daron wyprowadził się do Warszawy, w sumie tylko Wojtek został na miejscu. Toma jest bardzo zajęty agencją koncertową, ja też moimi studiami tatuażu Rock’n’Roll. To nie był odpowiedni czas, żeby się poświęcać muzyce. Po ostatnich koncertach, jakie udało nam się zagrać, doszliśmy do wniosku, że albo dajemy z siebie 100% i wszyscy po równo, albo nie ma sensu tego robić. Kiedy ktoś odpada z kolektywu, wszystko się sypie. To był dla nas intensywny czas – wyszły dwie płyty, było sporo koncertów, a do tego jeszcze normalne życie. Przyszedł moment przesilenia – stwierdziliśmy, że po co się wygłupiać, jeśli nie dajemy z siebie maksa. Lepiej odpocząć. Ten odpoczynek zajął nam prawie trzy lata.
Tego lata zagraliście kilka pierwszych festiwalowych koncertów po przerwie. Widzieliście, jak reaguje publiczność – pod sceną macie tłumy, ludzie znają wasze piosenki, razem z wami śpiewają wasze teksty, machają głowami, bawią się. Macie poczucie, że przez te dwadzieścia pięć lat staliście się jedną z najważniejszych nazw w polskim metalu?
Nie myślę o tym i nie spędza mi to snu z powiek. Nie zastanawiam się nad tym, jak bardzo ważni jesteśmy na scenie. Fakt jednak należy stwierdzić: jesteśmy chyba jedynym tak popularnym zespołem na polskiej scenie, który pokusił się o pogodzenie kilku gatunków. Wywodzimy się ze sceny hardcore punk, w pewnym momencie zwróciliśmy się w stronę metalu, a było to już prawie dwadzieścia lat temu. Zaczęliśmy łączyć metal z hardcore, elementami punka, były też nawet jakieś funkowe, rapowe rzeczy, które nas swojego czasu inspirowały. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych mieliśmy już stałą strukturę zespołu i obrany kierunek. W tę stronę szliśmy. Łączyliśmy nurty metalu, co dało nam jakąś hybrydę, którą nazywa się teraz deathcore, metalcore, wcześniej mówiło się też o crossover. Na pewno jesteśmy zespołem, który działa na dużą skalę i utrzymuje się na rynku. Cieszymy się, że od 1993 roku udaje nam się z większymi lub mniejszymi przerwami na tym rynku być, wydać trochę płyt, pojeździć po kraju i troszeczkę poza granicami. Jest to miłe. Teraz wróciliśmy, zagraliśmy cztery festiwale, zostaliśmy świetnie przyjęci. Nie czujemy tej przerwy. Zeszliśmy ze sceny trzy lata temu, teraz wróciliśmy i jest tak samo zajebiście.

Wiem, że będąc osobiście zaangażowanym w powstawanie danej płyty nie da się jej na chłodno ocenić, ale mimo wszystko spróbujmy: jak byś opisał „Zmartwychwstanie”? Co byś o tej płycie powiedział? Jak ona się ma do reszty waszego katalogu?
Obcowałem z tą muzyką przez ostatnie pół roku, więc będzie to bardzo trudne. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o te nasze ciężkie albumy to będzie to płyta, która brzmi najbardziej selektywnie. Jest najbardziej przejrzysta, ale nie traci na tym brzmieniowy impet uderzenia, bo to chyba nasz najcięższy materiał w warstwie muzycznej, tekstowej, ale także brzmieniowo. Bębny mają potężny sound, gitary mają zachowany charakter, spokojnie przy pomocy dźwięku możemy zademonstrować słuchaczowi brutalność. Nie wiem, gdzie bym umiejscowił tę płytę – może bezpośrednio po „Zniszczyć wszystko”? Na pewno jest to też nasz najmniej melodyjny album, nie pojawiają się zupełnie melodyjne wokale. To jakieś novum, którego nie było na żadnym krążku dotychczas. „Zmartwychwstanie” to album metalowy. Ktoś powie, że metalcore’owy, ktoś, że deathcore’owy, nie mnie bawić się etykietami. Jest to natomiast od początku do końca spójny album. Są na nim mocne numery, nad którymi bardzo długo pracowaliśmy.
Ja znalazłem tam sporo świadomych lub nie nawiązań do poprzednich płyt Frontside. Kiedy słucham poszczególnych numerów ze „Zmartwychwstania” przypominają mi się inne, starsze.
Kiedy z zaczęliśmy pracę nad tym albumem i pojawiły się pierwsze pomysły, wyszliśmy z Daronem z założenia, że chcielibyśmy zrobić numery, które nie będą opierały się bezpośrednio na patencie zwrotka-refren. Jest dużo riffów, są bridge, fajne wstępy, zakończenia. Album nie jest przeładowany solówkami, ale tam, gdzie te solówki są, są na wysokim poziomie wykonawczym i kompozytorskim. Brzmieniowo to bardzo przejrzysty album. To płyta z gatunku tych, przy których chcesz gałkę przekręcać w prawo – z tego jestem bardzo zadowolony. Muzyka przy rozkręconej głośności nie traci na jakości i przejrzystości. Oczywiście jest tam zachowany charakter moich riffów. Piszę je od ponad dwudziestu lat, więc pewnie mam jakiś patent zaczerpnięty z zespołów, którymi się zawsze inspirowałem – i to słychać. Na pewno niespodzianką było to, jakie numery napisaliśmy na płyty „Sprawa jest osobista” i „Prawie martwy”, ale tutaj można rozpoznać od razu co to za zespół.

Gdzie nagrywaliście płytę?
Nagrywaliśmy album w Zed Studio z Tomkiem Zalewskim. To człowiek, z którym nagrywaliśmy nasze ostatnie trzy płyty, który miksował też „Teorię konspiracji”. Współpraca nam się bardzo dobrze układa, a to bardzo ważne, żeby załapać flow z realizatorem i żeby on wiedział, o co czasem zadufanemu w sobie artyście chodzi, czy aby nie ubzdurał sobie za dużo i czy jest to do zrealizowania. Z Zedem mamy bardzo fajny lot.
Kiedy odpalają się pierwsze akordy „Zmartwychwstania”, to od razu wiadomo, że to Frontside i Zed.
Tak, bo mamy jakiś swój patent na brzmienie, zaczerpnięty zresztą z muzy hardrockowej. Ten kanon został stworzony przez AC/DC, może przez jakiś inny zespół, który tworzył w tamtych latach. Chodzi o realizacyjne usytuowanie wokalu i perkusji w miksie bardzo z przodu. U nas cała agresja nie opiera się jak w większości zespołów metalowych na gitarach, które są wyciągnięte na wierzch, a na sile uderzenia bębna i wokalu. Podobnie dzieje się w hip-hopie, oczywiście na innych parametrach herzowych, ale u nas już w przypadku „Zniszczyć wszystko” tak to działało.
Żeby móc wokale i perkusję wysunąć w miksie do przodu trzeba mieć do tego odpowiednich wykonawców. Przy wokalach Aumana słuchacz się nie nudzi, nawet jeśli nie ma melodyjnych partii, bo i tak pozostają różnorodne.
To już kwestia naszego podejścia do muzy. A ono wynika z tego, jakie mieliśmy założenia podczas pisania. Nie możesz zakładać, że uzyskasz okrutne pier***ięcie, grając cały czas blasty, bo z blastów nie wyciągniesz uderzenia. Łatwiej je osiągnąć z wolniejszych partii. Jeżeli w materiale masz momenty, w których możesz coś takiego ukręcić, to automatycznie wiesz jakiego brzmienia potrzebujesz do bębna i jak usytuować wokal w tym kawałku. To się u nas nie zmieniło – agresja u nas nie wynika z prędkości, choć wielu metali twierdzi, że w takiej muzyce prędkość równa się agresja. Ja się nigdy z tym nie zgodzę.

Na czym nagrywałeś w studiu?
Od lat używam gitar od Marka Witkowskiego. W ubiegłym roku zaopatrzyłem się u niego w kolejną gitarę. Zauważyliśmy, że kiedy używam ich do kładzenia podstawowych śladów gitar prowadzących i sprawdzamy pasmo przenoszenia do obróbki, to te instrumenty od Marka mają największe pasmo. To się nie zmienia od lat. Przy różnych partiach gitar solowych, zagrywkach, układaniu harmonii, używamy wielu gitar. W przypadku „Zmartwychwstania” używaliśmy tych od Witkowskiego, ale też Ibanezów, na których gra Daron. Wszystkie ozdobniki, dogryweczki szły na tych Ibanezach. W domu mam gitary, które wiszą na kołkach, a których używaliśmy do nagrywania płyt „Prawie martwy” i „Sprawa jest osobista”, czyli choćby Fendera Stratocastera. Na tamtych albumach były numery w całości zagrane na fenderze, łącznie z solówkami, bo wiadomo, że to najfajniejsza szklaneczka i ciepłe brzmienie przystawek. Mam też gibsona, mam gitary Mayones. Jest to więc zaplecze, do którego można sięgnąć. W domu do nagrywek używam wygodnej dla mnie gitary BC Rich Virgo i cała ta płyta powstała praktycznie na tej gitarze. Jeśli chodzi o wzmacniacz, to w domu mam Randalla V2, natomiast w studiu pracowaliśmy na Englu, podobnie jak w przypadku trzech ostatnich krążków. To bardzo uniwersalny, miękki piec, fajnie reaguje, ma bardzo mocne brzmienie i duże pasmo. Nie trzeba mocno rozkręcać gainu, żeby mieć mięsisty sound.
Powiedz coś więcej o gitarze od Marka Witkowskiego. Ja ciebie kojarzę z BC Richem.
Wiele osób tak to widzi, bo jest to replika gibsona z 1968 albo 1978 roku, klasyczna V-ka, ale główkę ma stylizowaną na BC Richa. To czarna gitara, pochlapana krwią. Teraz zrobiłem replikę Bernie Rico Jr., też V-ka, czyli diabelski kształt, ale tym razem biała, choć również pochlapana na czerwono krwią. Te gitary mają najszersze pasmo, jeśli chodzi o nagrania we Frontside. Kiedy walniesz chwyt i zobaczysz na kompie w programie wykres, zobaczysz, że masz do dyspozycji najwięcej herzów. W różnych innych gitarach wygląda to kiepsko, bo zazwyczaj dają sygnał w kształcie „U” – najwięcej dołu i góry. A w gitarach to, co powinno być treścią, to środek. On powinien być najważniejszy. Gitary Witkowskiego mają ten odpowiedni dla nas środek.
Na koncerty zabierasz ten sam zestaw?
Na scenę też tylko Witkowski. Nie zabieram teraz niczego innego. Bardzo dobrze czuję się z V-ką. Nie są to natomiast gitary wygodne do grania w domu. Można grać na stojąco, ale w domu lepiej przecież siedzieć przed telewizorem, a kiedy coś piszesz czy nagrywasz, granie na stojąco jest niewygodne. Ale na scenie bardzo dobrze się z tymi gitarami czuję. Zakładam, że będę grał wyłącznie na nich.

A propos koncertów – przed wami Knock Out tour. Jak zmieścić 25 lat grania w jednej setliście?
Nie da się! Myślę, że my i Decapitated będziemy mieli na scenie po około godzinie. Teraz wyszła nasza dziewiąta płyta, jeśli dodać do tego demówki to pewnie będzie około dwustu kawałków w naszej historii. Nie da się wszystkiego upchnąć. Będziemy się natomiast starali grać rzeczy, które będą nas cieszyć na scenie. Nie jestem zwolennikiem grania tego, co jest najtrudniejsze. Musiałbym mieć gitarę pod szyją, żeby je fajnie zagrać, a nie o to chodzi. Postawimy raczej na show. Setlista będzie zawierała numery, które będą rozpoznawalne, ale jednocześnie będą dawały nam moc i będzie nam się je fajnie prezentowało na żywo. Myślę, że do setu dorzucimy łącznie cztery numery z nowej płyty. To będzie novum, bo nigdy tak nie robiliśmy – zazwyczaj dochodził jeden, góra dwa nowe kawałki z nowego materiału.
Ale w repertuarze macie sporo numerów, bez których przeciętny fan nie wyobraża sobie koncertu Frontside. Nawet jeśli spojrzeć na te płyty hardrockowe, to jest tam „Legenda”. A do tego starsze „Moje ostatnie tchnienie”, „Wspomnienia jak relikwie”, „Bóg stworzył Szatana”, „Wybraniec” i parę innych…
Myślę, że akurat z tych dwóch hardrockowych płyt podczas tej trasy nie będziemy grać żadnych kawałków. Rozważamy połączenie kilku numerów, żeby je zaprezentować, ale nie w całości. Być może więc zrobimy jakiś medley, ale tego jeszcze nie wiemy – nie zaczęliśmy jeszcze prób. Przed nami dopiero nakręcenie klipu, potem dopiero próby. Jeszcze trochę czasu mamy. Na pewno te koncerty nie będą nudne, każdy coś znajdzie dla siebie. Nie może się obyć bez tych naszych przebojów, więc na pewno będą.
Zdradzisz, do którego kawałka powstanie klip?
Będziemy robić klip do „Krew, ogień, śmierć”. To w zasadzie jest pierwszy singiel, bo „Bez przebaczenia”, który wrzuciliśmy do sieci przed tygodniem nie traktujemy jak singiel, a raczej jako informację: wracamy, tak to teraz brzmi i wygląda.
Jeśli mówisz, że „Krew, ogień, śmierć” to pierwszy singiel, to oznacza, że będą też kolejne?
Wszystko zależy od tego, czy pojawi nam się bardzo fajny pomysł na klip, bo nie chodzi o to, żeby robić to na siłę. Jak będzie, to będziemy kręcić i jakoś to ludziom prezentować. Póki co mamy zaplanowany czas do końca roku. Musimy zrobić klip i jedziemy na trasę, ale zobaczymy jak się poukładają nasze prywatne kalendarze potem. Jeśli pojawią się jakieś kolejne koncerty, to będziemy je promować kolejnym klipem.
Wspomniałeś wcześniej o tym, że nie żyjecie z muzyki. Prawdopodobnie jesteście największym w Polsce zespołem metalowym…
… z tych, którym się nie udało (śmiech).
No właśnie. Jak wygląda Frontside od strony biznesowej? Nie żyjecie z tego, ale jesteście zbyt dużym zespołem, żeby funkcjonować na zasadach garażowych.
Do niedawna jedynym członkiem zespołu, który nie pracował, był Wojtek, ale to się zmieniło w zeszłym roku. Jak się pewnie orientujesz Toma stoi na czele agencji koncertowej Knock Out, więc możesz sobie wyobrazić jak wygląda jego praca – jest związana z muzyką, ale jego zarobki nie są oparte na zespole Frontside. Daron ma stałą pracę, Auman też od kilku lat, ja z kolei prowadzę wespół z byłym wokalistą Frontside Astkiem Rock’n’Roll Tattoo. Mamy sześć salonów w całej Polsce, więc jest co robić. Trzeba jeździć od miasta do miasta, my zajmujemy się marketingiem, co zajmuje trochę czasu. W międzyczasie pojawiłem się też w telewizji w programie „Druga twarz” w charakterze eksperta od modyfikacji ciała i tatuażu. Oprócz tego przecież rodziny, dziewczyny, śluby, rozwody.
To nie komplikuje logistyki zespołowej?
Zawsze komplikowało. Ale z własnej wygody nie postawiliśmy wszystkiego na jedną kartę – nikt z nas się nie zwolnił, nie rzucił roboty, nie wziął kredytu pod to, żeby robić karierę i jeździć po Europie. Czasy są, jakie są – nikt nie da gwarancji, że zrobisz karierę, że zespół się sprzeda, że zarobisz jakieś pieniądze, a życie można sobie spaprać w bardzo prosty sposób. Wolimy rozważnie prowadzić karierę. Muzyka nie jest w życiu najważniejsza, choć oczywiście dla mnie jest ważna, bo towarzyszy mi od młodzieńczych lat. To ważny element mojego życia, ale nigdy nie zdołałem postawić na nią. Od kiedy skończyłem osiemnaście lat, pracowałem na stałe – na początku na przykład w drukarni. To zawsze był problem, bo kiedy brakowało urlopu, trzeba było prosić o urlop bezpłatny. Kiedy jechaliśmy na trasę z Behemoth, kiedy jechaliśmy z Vader, kiedy mieliśmy Mystic Tour, w trakcie której jeździliśmy chyba z 29 dni pod rząd. Tego urlopu zawsze brakowało, więc trzeba było brać wolne dni, potem to odrabiać. Często było tak, że po nocnym powrocie z koncertu prosto z pociągu szło się do pracy. Na ciężkiej muzyce się nie zarabia. Gdybym miał osiemnaście lat i mieszkał z mamą, to pewnie to, co zarabiam w sezonie koncertowym, by mi wystarczyło. Ale trzeba myśleć o przyszłości.
Ale jako „największy zespół, któremu się nie udało”, jesteście bardzo blisko od momentu, w którym mogłoby się finansowo udać.
Nie twierdzę, że się nie udaje finansowo. Jest to natomiast kwestia komfortu życia i oczekiwań. My od wielu lat nie dokładamy do sprzętu, zostaje nam trochę pieniędzy, ale nie da się z tego żyć. Nie możesz zaplanować rodziny, mieszkania na kredyt, opłat ubezpieczeniowych. Nie tędy droga. Jeśli mówimy o ciężkich zespołach, którym się udało, to są to te, które non stop jeżdżą, mają duże trasy, sprzedają duże ilości merchu. W taki sposób się to uda, ale nasuwa się pytanie, czy odpowiada ci taki styl życia. Mnie – niekoniecznie. Nie chcę być przywiązany do zobowiązań, które nakazują mi nagrywanie nowej płyty co dwa lata, nie chcę być przywiązany do zobowiązań, które mówią: „siedź dziesięć godzin w busie, w niewygodzie, jedz niedobrą miskę strawy, tylko po to, żeby na koncercie zarobić 300 złotych”. To nie ja.
Czy poza premierą płyty, klipu i nadchodzącą trasą koncertową, są już jakieś konkretne dalsze plany dla Frontside?
Nie. Myślę, że nie należy wybiegać dalej właśnie ze względu na te obowiązki. I tak mamy dużo do zrobienia: trzeba się zebrać na próby, na klip, zagrać te kilkanaście koncertów. Pewnie będziemy planować następne, ale raczej nie od razu po Nowym Roku. Na pewno mamy moc, mamy energię, chcemy napier**lać, więc najbliższy czas będzie dla mnie stał pod znakiem Frontside.