Baroness to jeden z oryginalniejszych zespołów we współczesnym rockowo-metalowym panteonie. Choć z początku przyklejono ich do sceny sludge, to nijak tam nie pasowali ze swoim progresywnym podejściem i pełną ozdobników, kolorową muzyką. Na tegorocznym krążku „Gold & Grey” grupa kontynuuje niczym nieskrępowaną ewolucję, a kolejnym motorem napędowej tejże stał się nowy członek zespołu – znakomita gitarzystka Gina Gleason, która opowiedziała nam o relacjach w zespole i funkcjonowaniu na scenie zdominowanej przez mężczyzn.
„Gold & Grey” to twój pierwszy album nagrany z Baroness. Zostawiłaś na nim swój wyraźny odcisk? Czy ludzie, którzy znają Baroness z poprzednich płyt, znajdą na nowej coś nowego i świeżego?
Zdecydowanie tak, to album pełen nowych dla Baroness rzeczy. Ale każdy album Baroness jest inny od poprzedniego. Podziwiałam to w tym zespole jeszcze zanim do niego dołączyłam, podobało mi się, że na każdym kolejnym albumie przesuwa swoje granice. Na „Gold & Grey” będzie kilka fajnych niespodzianek, więc nie mogę się doczekać, aż fani dorwą go w swoje ręce.
Czy możesz w takim razie opowiedzieć o jakichś swoich ulubionych momentach związanych z tą płytą?
Cały proces pisania i nagrywania tego albumu był bardzo intensywny i pełen wrażeń. Teraz czasami słucham tej płyty i próbuję do niej podejść bez emocji, odseparować fakt, że miałam udział w jej powstawaniu. Wtedy bardzo podoba mi się druga połowa tej płyty, strona B, jeśli słuchasz jej na winylu. Jest tam więcej spokojniejszych momentów, pojawia się fortepian, gitara akustyczna. To bardzo intensywny, mroczny i piękny punkt na płycie. Jest tam piosenka pod tytułem „Cold Blooded Angels”, która zaczyna się w tym samym nastroju, w jakim jest reszta tej strony płyty. Startuje od gitary, na której gramy palcami, a potem rośnie, przechodzi w rockowy numer, taki jak reszta płyty, która jest właśnie taka mocarna. To bardzo fajny moment na płycie. Kiedy jestem po prostu słuchaczem to chyba ten fragment mnie najbardziej ekscytuje.

Wspomniałaś proces tworzenia „Gold & Grey”. Jak zatem powstawał ten album? Jak Baroness pracuje nad muzyką?
Wcześniej nie miałam pojęcia jak to wyglądało w Baroness i nie wiedziałam, jak to zagra ze mną na pokładzie. Nawet niespecjalnie się nad tym zastanawiałam – jechaliśmy w trasę i skupiałam się na tym, żeby nauczyć się tych kilkunastu lat muzyki zespołu. Ale kiedy zaczęliśmy potem pisać okazało się, że w Baroness panuje pełna demokracja, że będziemy pracowali we czwórkę i w takim składzie będziemy starali się stworzyć coś z niczego, coś, czego ten zespół wcześniej nie zrobił. Dla mnie, jako gitarzystki, było to w sumie dość kłopotliwe – dołączyłam w końcu do zespołu, który uwielbiam, i od strony gitary wiedziałam, co się w nim dzieje: dużo harmonii, dużo solówek, masywne riffy. Kiedy na początku procesu pisania próbowałam dorzucać właśnie tego typu elementy, zorientowałam się, że nikt nie narzuca mi ograniczeń, że mam robić wyłącznie takie rzeczy. Dano mi do zrozumienia, że ten zespół jest gotowy na coś nowego. „Purple” była płytą bardzo bezpośrednią, rockową. Teraz jednak okazało się, że wcale nie trzeba za wszelką cenę upychać niezliczonej ilości riffów, zagrywek, temp i podziałów. Na „Gold & Grey” zadziałało tworzenie przestrzeni, dziwnych dźwięków i tła, na które można nakładać kolejne pomysły. To było interesujące, bo jako gitarzystka mogłam się przez to nauczyć innego sposobu podchodzenia do pisania muzyki. To było bardzo rozwijające przeżycie i jestem z tego powodu bardzo wdzięczna. Wracając do tematu: tworzyliśmy we czwórkę, nieustannie razem. W taki sposób opracowywaliśmy pomysły i kształtowaliśmy je, tworząc z nich koniec końców cały album.
Muszę przyznać, że jestem zaskoczony tą demokracją w Baroness. Spodziewałem się, że skoro lider zespołu John Baizley jest obecnie jedynym oryginalnym członkiem tej kapeli, to on podejmuje decyzje.
Wszyscy mamy świadomość, że to zespół Johna i że ma brzmieć w konkretny sposób, bo to jego głos. On również o tym wie i wie, że my wiemy. Ale prawdę mówiąc ani przez chwilę w Baroness żadne z nas nie ma uczucia, że to wyłącznie zespół Johna. Czujemy, że jesteśmy na pokładzie w komplecie, we czwórkę, że ramię w ramię pracujemy, by stworzyć coś unikalnego. Każde z nas pochodzi z innego środowiska, mamy inne muzyczne doświadczenia. Po prostu jesteśmy inni. Ale skupiamy się na wspólnej pracy, szukamy elementów, które są dla nas wspólne. Jest to możliwe dlatego, że szanujemy się nawzajem, jesteśmy otwarci. No i to też zasługa Johna. W końcu faktycznie jest w tym zespole od długiego czasu i mógłby mieć zupełnie inne podejście, mógłby nam po prostu mówić co chce, a czego nie. Ale tak nie jest. Proces pracy nad płytą był okresem wielkiej otwartości każdego z nas. Nawet żartowaliśmy trochę z tego w studio, bo w końcu jesteśmy czwórką różnych ludzi, a ani razu nie pojawiły się jakieś zgrzyty. Kiedy mieliśmy inne zdania to po prostu uznawaliśmy swoje argumenty, siadaliśmy, rozmawialiśmy i znajdowaliśmy jakieś punkty styczne, które stanowiły rozwiązanie. Z mojego punktu widzenia to było imponujące, bo przecież tak naprawdę nikt w Baroness nie znał mnie za bardzo zanim dołączyłam do zespołu. Byłam obcą osobą. A tymczasem wszyscy szanowali moje zdanie, byli do mnie bardzo mile nastawieni bo wiedzieli, że mamy wspólne cele. To pozwoliło nam nagrać bardzo dobrą płytę.
Na ostatniej trasie czułam się jak nerd. Jednej nocy w busie szykowałam się już do spania, miałam założone słuchawki i byłam pochłonięta słuchaniem „Blue”. John był ode mnie jakieś 4 metry, a ja się zachwycałam „Jezu, kocham tę płytę!”
Brzmi to jak bardzo relaksujący proces.
A był to intensywny czas, bardzo męczący. Ale rzeczywiście wszystkie te elementy społeczne funkcjonowania w zespołu i to, jak się ze sobą nawzajem dogadujemy, było bardzo miłe. Dzięki temu mogliśmy całą naszą energię włożyć w twórczość i nie głowić się innymi sprawami. Wiedzieliśmy już, że po prostu jesteśmy przyjaciółmi, więc się dogadamy, a to zdejmowało trochę presji z całego procesu.
Dołączyłaś do Baroness w 2017 roku. Czy w twoich pierwszych dniach i miesiącach w zespole coś cię w nim zaskoczyło?
Hmm, tak. Głównie właśnie to, o czym rozmawialiśmy: jak autentycznie mili i otwarci wszyscy byli. Nie miałam poczucia, że jestem nową osobą, więc mam się trzymać z tyłu. Wszyscy powitali mnie bardzo dobrze. John był ekstremalnie wręcz cierpliwy i uprzejmy, pomagał mi zapoznać się z materiałem, upewniał się, że wszystko brzmi tak, jak powinno, bo przecież krótko po moim dołączeniu ruszaliśmy w trasę. Nie było zatem mnóstwa czasu na nauczenie się materiału i zaaklimatyzowaniu w nowym środowisku. Raczej po prostu: „naucz się tego i jedziemy na miesiąc do Europy”. No i dość podobnie wyglądało to podczas pisania – taki czas potrafi być intensywny i emocjonalny, a wszyscy byli dla siebie mili i pomocni. Na początku było to zaskakujące i sprawiło, że miałam psychiczny komfort i mogłam się skupić na muzyce, a nie relacjach międzyludzkich. Największe niespodzianki nastąpiły jednak chyba wtedy, kiedy zaczęliśmy razem pisać. Były nimi niektóre nasze soniczne decyzje i kompozycyjne wybory, jakich dokonaliśmy. One nas zaskakiwały. Wydaje mi się, że chyba podświadomie oczekiwałam bardziej bezpośredniego, riffowego pisania. Po prostu do takiego byłam przyzwyczajona. Ale kiedy zaczęłam się w to wdrażać, zaczęłam myśleć inaczej, zaczęłam ewoluować.

Jak to się w ogóle stało, że dołączyłaś do Baroness?
Wszystko zaczęło się od Johna. John prowadzi swoją małą firemkę z efektami gitarowymi Philly Fuzz. Ja pochodzę z Filadelfii, tam się wychowałam, ale mieszkałam na zachodnim wybrzeżu. Zamówiłam jeden z pedałów Philly Fuzz, ale napisałam im, żeby go nie wysyłali, bo mogę go odebrać kiedy będę odwiedzała rodzinę w Filadelfii, wyjdzie taniej. John wysłał mi wiadomość, że w takim razie powinniśmy się spotkać, pograć i pobawić tymi efektami. Bardzo się podekscytowałam samym faktem, że mi w ogóle odpisał, bo byłam wielką fanką Baroness. Spotkaliśmy się więc i wyszło całe nasze geekowanie na temat pedałów, jamowaliśmy całę godziny, świetnie się bawiliśmy. Potem za każdym razem kiedy przyjeżdżałam do Filadelfii spotykaliśmy się i graliśmy, testowaliśmy sprzęt. To było już mniej więcej w okresie, kiedy Pete Adams myślał już o odejściu z zespołu. No i skoro ja i John dobrze się rozumieliśmy, trochę się znaliśmy, a przede wszystkim dobrze nam się razem grało, John zaproponował, żebym się nauczyła paru kawałków Baroness. Na początku myślałam, że chce mieć po prostu jakiś konkretny materiał do jamowania ze mną. Potem powiedział mi, że fajnie by było, gdybym poznała Nicka i Sebastiana i żebyśmy sprawdzili, czy będę pasować do zespołu. To było mega zaskoczenie. Jako fanka byłam onieśmielona. Ale jakieś dwa tygodnie później faktycznie poznałam Nicka i Sebastiana, spotkaliśmy się, pamiętam, że pograliśmy „Morningstar”, „Shock Me” i parę innych piosenek. Dobrze się dogadywaliśmy, wszystko brzmiało dobrze i wydawało się, że po prostu tam pasuję. Tak to się stało. Miałam wrażenie, że wszystko idzie jakimś naturalnym trybem. Nie było jakiegoś oficjalnego przesłuchania, ja to widziałam na zasadzie, że mój kumpel John przedstawiał mnie swoim kumplom i razem pograliśmy.
Cała scena rockowo-metalowa to wciąż męskie środowisko, choć cieszę się, że pojawia się na nim coraz więcej utalentowanych dziewczyn, których rola nie ogranicza się do bycia ozdobnikiem na scenie. Jak odnajdujesz się w tym otoczeniu? Jak jesteś traktowana?
Zabawne, że to prawda. Hard rock i heavy metal są wciąż zdominowane przez facetów, ale szczerze mówiąc nigdy o tym nie myślałam i nie muszę. No i ani John, ani reszta chłopaków też nie, więc jest spoko (śmiech). Czuję się więc trochę nieświadoma takich zagadnień jak bycie jedną ze stosunkowo niewielu dziewczyn w męskim świecie. Ja w sumie gram na gitarze w zespole, nie myślę o tym, że jestem innej płci niż większość publiki. Dla moich znajomych to też nie jest jakaś wielka sprawa. Znam sporo dziewczyn, które gdzieś grają albo śpiewają i to jest zajebiste. Nie mogę powiedzieć, że jestem traktowana jakoś inaczej na scenie. Zawsze wkurzał mnie taki podział na płeć w różnych profesjach, jak choćby w przypadku pielęgniarzy. Czasami słyszałam, że ktoś mówił o jakimś facecie, że jest męską pielęgniarką. Nie, jest po prostu pielęgniarzem. Tak samo jak jakaś kobieta grająca na gitarze nie jest damskim gitarzystą, tylko po prostu gitarzystką. Nie ma znaczenia czy jest to facet, czy babka, liczy się to, czy potrafi grać czy nie.
Wracając do Baroness – sama wcześniej wspomniałaś, że to zespół, który nieustannie ewoluuje i każda kolejna płyta różni się od poprzednich. Ale jednocześnie, jak to zwykle bywa, wielu słuchaczy, którzy zainteresowali się zespołem przy jego wczesnych nagraniach, nie może mu wybaczyć, że nie nagrywa w kółko pierwszej płyty. Jak to wygląda w samym zespole? Co wy myślicie o starym materiale?
Ja go kocham. Kocham każdą płytę Baroness. Kiedy dołączyłam do zespołu graliśmy „Tower Falls” z pierwszej EP-ki. Uwielbiam też grać każdego wieczora „The Sweetest Curse”. Wszyscy lubimy tę starszą część katalogu. Uwielbiamy pełne spektrum tego zespołu, pełną gamę barw płyt. Nieustannie słucham „Blue”. Na ostatniej trasie czułam się jak nerd. Byliśmy w trasie z Deafheaven, dopiero co wróciliśmy. Jednej nocy w busie szykowałam się już do spania, miałam założone słuchawki i byłam pochłonięta słuchaniem „Blue”. Naprawdę jestem nerdem. John był ode mnie jakieś 4 metry, a ja się zachwycałam „Jezu, kocham tę płytę!” (śmiech).
Pewnie znasz te piosenki lepiej niż on.
Podejrzewam, że mogło minąć trochę czasu od momentu, kiedy ostatni raz słuchał tej płyty (śmiech).
W koledżu grałam z kolei w punkowym zespole na perkusji. Pamiętam, że jak mnie zaprosili do zespołu to zapytali, czy gram na bębnach. Powiedziałam, że nieszczególnie. Stwierdzili, że będę idealnie pasować.
Jeszcze jedno pytanie o przeszłość: dlaczego w ogóle zaczęłaś grać na gitarze?
We wczesnych latach nastoletnich zaczęła mi się naprawdę podobać muzyka rockowa. Było w niej coś innego, coś dla mnie nieznanego, jakaś unikalna energia i agresja. Mój starszy brat bawił się trochę basem, a w domu walał się jakiś stratocaster. Znalazłam też kasetę VHS z jakimś poradnikiem jak grać bluesa. Obejrzałam ją i stwierdziłam, że to jest super cool, chcę się nauczyć. Złapałam bakcyla. W jednym czasie pokochałam rocka i metal i odkryłam w domu gitarę i kasetę z lekcjami. Nie wiem, czy nie poszłabym w stronę perkusji, gdybym ją miała wtedy w domu. Może spodobałaby mi się bardziej? (śmiech)
Ale próbowałaś innych instrumentów?
Grałam na basie w zespole w szkole średniej i w jakiejś orkiestrze szkolnej. W koledżu grałam z kolei w punkowym zespole na perkusji. Pamiętam, że jak mnie zaprosili do zespołu to zapytali, czy gram na bębnach. Powiedziałam, że nieszczególnie. Stwierdzili, że będę idealnie pasować (śmiech). Ostatnio staram się nauczyć trochę więcej syntezatorów i klawiszy. Nick jest w tym świetny, robi to na koncertach. Oglądanie go zainspirowało mnie, żeby zacząć samemu, ale to kolejna głęboka królicza nora.

Jakiego sprzętu używałaś w studio? Na czym grasz na scenie?
Nasz sprzęt w studio nie różnił się za bardzo od tego, co mamy na scenie. Na koncertach mam wzmacniacze Princeton i Deluxe w stereo. W pedalboardzie mam GigRig G2 – to taki system, na którym mogę zaprogramować różne efekty do banków i zmieniać je bez problemu. Princeton i Deluxe to wzmacniacze do czystych brzmień – wszystkie przestery idą z podłogi. Muszę mieć zatem odpowiedni zestaw efektów. Zaczyna się od kompresora, overdrive, tremolo boost, główny pedał distortion, fuzz… Lubię nabudowywać te efekty i dodawać różne dziwne rzeczy. Głównym przesterem jest MXR Super Badass, bo jest świetny. Na płycie często używam pedałów Philly Fuzz. Są trzy różne modele: Heretic, Martyr i Infidel. Są dość dzikie, więc chcieliśmy je wcielić do naszego brzmienia. Na płycie też jest sporo whammy, chyba w każdej piosence. Musiałam utrzymywać go idealnie w środku ustawień, żeby mieć taki dziwny efekt a’la chorus. Brzmi to trochę jak wzmacniacz Roland JC-120.
A co z gitarami?
Gram na kilku różnych telecasterach, np. na Fender American Pro. Mam też G&L ASAT Classic z 1992, który kupiłam używany w sklepie niedaleko mojego domu. Kimkolwiek był poprzedni właściciel, trochę znał się na rzeczy – wymienił przystawki. Nie ma więc w nim standardowych singli, są pickupy Fender Noiseless. Zarówno ja, jak i John używaliśmy też w studio Jazzmasterów. U mnie był to Fender American Pro Jazzmaster. Parę razy grałam też na starym Gibsonie Melody Maker – pojawił się na przykład w solo w „Borderline”. Dave Fridmann, nasz producent, miał ją w domu. Była bez wątpienia bardzo stara, kiepsko trzymała strój, ale miała za to fajny charakter, więc przydała się w paru momentach. Jest też chyba w „Front Toward Enemies” – w środku piosenki pojawia się taki motyw w stylu Iron Maiden, który w harmoniach jest grany na tej gitarze. Jedną z dziwniejszych rzeczy, jakie z Johnem robiliśmy podczas nagrywania solówek, było nagrywanie ich w tym samym czasie. Zaczęło się to jako żart, a potem zaczęliśmy podchodzić do tego poważnie. Było to o tyle trudne, że jeśli jedno z nas zjebało, oboje musieliśmy zaczynać od nowa. Nie było żadnych poprawek albo robienia tego jedno po drugim. Jeśli mieliśmy daną solówkę nagrać oboje, to nagrywaliśmy ją razem, siedząc w dwóch kątach jednego pokoju i patrząc nawzajem na siebie.
Czekamy na premierę „Gold & Grey”. Co potem? Mamy spodziewać się was w Europie?
Tak. Ogłosiliśmy trasę po Stanach, a potem na pewno przylecimy do Europy. Nie mogę jeszcze za dużo o tym powiedzieć, ale spodziewajcie się nas!
