Basista, gitarzysta, wokalista, songwriter, producent. Człowiek pielęgnujący muzyczne aspekty rock and rolla w czystej postaci. Rozmawialiśmy z Grzegorzem prawie trzy lata temu, zaraz po premierze jego solowej płyty. Teraz odkrywamy go na nowo, ponieważ minęło trochę czasu, pojawiło się wiele rzeczy, które go muzycznie zaabsorbowały i kilka nowych pomysłów, które zrealizował. Poza tym jest bardzo wytrwały i konsekwentny w tym, co robi, a to daje wymierne efekty w postaci obecności Grzegorza Ornette na polskiej scenie.

Pierwszą gitarę dostałeś na komunię, czyli w dość młodym wieku. Od razu zapaliło się światełko? Zacząłeś grać?
Brzdąkać raczej, ale w domu miałem sporo muzyki i instrumentów. Musiałem ćwiczyć na małym rosyjskim akordeonie, wtedy miałem chyba z pięć lat. Pamiętam taką książeczkę „ABC akordeonisty” – to chyba miało wpływ na dalszy rozwój zdarzeń. I tak nie poszedłem w stronę edukacji muzycznej typu szkoła muzyczna. W domu ojciec miał spore instrumentarium, tłukł chałtury, więc miałem bębny, klarnet, akordeon, organy, pamiętam Unitra B11, Eltra B2, później Vermona… Na winylu gościła długo płyta „The Best of J.S. Bach” w wykonaniu Ferenca Balázsa. Gitara otworzyła mi nowe brzmienia – pamiętam, jak ojciec nauczył mnie grać pochodu basowego do „Hey Joe”. Gitara stała się basem i tak pozostało.
Potem, w wieku trzynastu lat, dostałeś headlessa Mayonesa. Skąd w ogóle taki pomysł? Headlessa małolatowi?
Tak, to był pierwszy świadomy wybór, wtedy w domu już miałem jeden bas, był to Defil Orlik 2. Ale to był instrument ojca i w tym czasie musiałem się naprosić, żeby go pożyczyć. Zresztą swojej gitary też mu nie dawałem, co pobudzało apetyt grania. Pamiętam, że miałem zaoszczędzone jakieś pieniądze, część dołożyli mi rodzice. Zakup był w zimie i pamiętam, że było już ciemno. Piękny, wygodny bas, szeroko rozstawione struny, bez główki, mały korpus, co ułatwiało grę, ale niestety trzeba było trzymać na pasku, bo się ześlizgiwał z uda. Ten mayones utorował mi drogę do slapu i nie uszkodził mi kręgosłupa moralnego. Potem stał się obciachem [śmiech]. W późniejszym okresie, kiedy trafiłem pod skrzydła gitarzysty Andrzeja Chochoła, który świetnie gra na basie, używałem ibaneza z domu kultury. Następnie pojawiła się okazja, by kupić od Tomka Radziuka świetny egzemplarz Squier Jazz Bass z humbuckerem EMG, więc musiałem sprzedać mayonesa, zagrać jakąś chałturę i uzbierać na jazz bassa. To był świetnie ustawiony instrument z niską akcją.

Czego wtedy słuchałeś?
Jarałem się i do dziś jaram brzmieniem Jaco. Za nim pojawił się Marcus Miller. Potem została mi przedstawiona muzyka Milesa Davisa. Wsiąkłem w nią na jakiś czas bez świadomości wykonawców. Do Milesa wróciłem po dwóch latach, do „Kind of Blue”, „Porgy and Bess”, potem poszło z górki: „We Want Miles” i cała plejada muzyków, którzy grali z Milesem. To było jak Puszka Pandory. Daryl Johns, Marcus Miller, Mike Stern, Scofield – i tak w nieskończoność. Podążając drogami każdego z tych wykonawców, tylko ze sceny od Milesa odnajdujesz kolejnych i kolejnych i robisz wielkie oczy, wiesz, że ten z tym i tamten z tamtym… Często trafiałem w ślepe zaułki, które mi się nie podobały, strasznie nie lubiłem szpanerskiego jazzu. Ćwiczyłem „Spain” i „Got a Much” z kasety, bo nut nie miałem i nie znałem. Świetne kompozycje, wirtuozeria, ale męczył mnie ich sposób bycia i liczba dźwięków wydawanych na sekundę.
Muzyka przeplatała się z czasami i boomem na pop, ale zawsze i wszędzie byli Steve Gadd, Peter Erskine, Jack deJohnette… Wielką inspirację był Louis Johnson. Dostałem przegraną kasetę wideo z jego lekcją – chyba milionową kopię z kopii [śmiech]… Bardzo mnie zainspirował. Po latach doczytałem, że to on nagrywał słynny groove w „Billy Jean”. Dzięki niemu i basiście o nazwisku Garry Granger zakochałem się w brzmieniu gitar Music Man. Mocny funky sound!
Skoro już o tym mówisz – powiedz, jakie inspiracje ukształtowały twój styl gry? Czym skorupka nasiąkła za młodu?
To skorupka nasiąknięta skrajnościami: od The Beatles i Jimiego Hendrixa po Jana Sebastiana Bacha. I choć moi rówieśnicy słuchali popowych zespołów, jak Europe czy Bon Jovi, ja szukałem czegoś „mniej ogarniętego”. Zafascynowało mnie brzmienie punk rocka. Długo słuchałem takich kapel jak GBH, Sex Pistols i Exploited, który wtedy był dla mnie numerem jeden. Z rodzimych bandów tego nurtu wrażenie robiły na mnie: Dezerter, KSU i – najważniejsza wtedy dla mnie – Brygada Kryzys. Od dziecka, jako mieszkaniec Zagłębia Dąbrowskiego, znałem też zespół Dżem, ale do roku 1994 nie odważyłem się zderzyć z tą materią. Wtedy znalazłem swoją inną drogę muzyczną. Wkroczyłem w świat bluesa i jazzu. I tak jako nastolatek trafiłem do bandu Andrzeja Chochoła, który pokazał mi wiele dobrego w muzyce. Również dzięki niemu poznałem wielu znakomitych muzyków, z którymi miałem zaszczyt zagrać. Z tego, co pamiętam, to właśnie Andrzej zaczął przezywać mnie Ornette. Chyba za brak pokory!
OK, czy możesz teraz powiedzieć, jakie konkretnie ćwiczenie najbardziej rozwinęło twoją technikę gry?
Jak ma się naście lat, każde ćwiczenie jest wyzwaniem i rozwija. Ja ćwiczyłem arpeggia i tzw. pająki na lewą rękę. Robię te ćwiczenia do dziś. Podglądałem też mistrzów. Do dziś ćwiczę slap, czerpię z przykładów Louisa Johnsona i Marcussa Millera. Arpeggia świetnie pokazuje na swoich szkołach Patittuci. Sposoby grania w nietuzinkowy sposób obnaża z kolei Jaco. Z polskich basistów spory wpływ miał Krzysztof Ścierański. Od nich się dowiedziałem, że aby szukać siebie, słuchając korzeni w muzyce i żeby być zawsze sobą.
Ponad dwa lata temu wydałeś solową płytę pod szyldem „Ornette”. Prosty pomysł – kawał solidnego, gitarowego rock and rolla. Jak oceniasz ten materiał teraz, z perspektywy dwóch i pół roku? Zmieniłbyś w nim coś? Zaprosił kogoś dodatkowo?
Kiedy skończysz materiał, w którym jesteś odpowiedzialny za wszystko, zawsze jest trudno. Nigdy wcześniej nie śpiewałem ani nie pisałem tekstów, nie myślałem, w jaki sposób ustawić mikrofon do stopy – czy nagrywać taki, czy inny mikrofon, jaki wpływ ma ciśnienie atmosferyczne, czy zegarek w studio nie deprymuje… Duża porcja wiedzy. Na tej pierwszej płycie miałem przyjemność nagrań z przyjaciółmi kolegami, którzy wnieśli bardzo wiele w tę płytę, bez szczególnych oczekiwań. Nie zmieniłbym nic, bo to był ten czas i taki byłem w tamtym momencie. Fajnie, że zainteresowałem parę osób tym materiałem i że odkryłem nowe możliwości. Ta płyta miała być taka super moja. No i jest!
Jeśli chodzi o media i koncerty, których było ponad sześćdziesiąt, to chyba też nie masz na co narzekać. Okazuje się, że gitarowy, rockowy „straight ahead” jakoś się w Polsce broni. Co o tym myślisz?
Powstaje płyta, to wypadałoby ją zagrać. Praca w studiu to nie to samo co zderzenie się z rzeczywistością. Wygląda to mało ciekawie. Nie chciałem i nadal tego nie robię, żeby promować swoje koncerty Oddziałem Zamkniętym. Niestety, organizatorzy wykorzystują ten wizerunek, żeby przyciągnąć odbiorców. Dzięki tej płycie i trasie uświadamiałem sobie, jak ciężką drogę muszą pokonywać zespoły młode, których jest bardzo dużo i świetnie grają. Nie pomagają im w tym media, a nawet festiwale, bo są dla gwiazd. Kiedyś był Jarocin, na którym odbiło się mnóstwo kapel, ktoś to wydawał, było to wydarzenie. Teraz o młodych nikt nie dba. W radiu nie zapowiada się wykonawców i tytułu, bo jest playlista… Zresztą jakie radio? Rockandrollową muzykę grają dwie stacje i tam też ciężko dotrzeć. Ludzie zdjęli kurtki z napisem Exploited czy Metallica i pracują w korporacjach, skutkiem czego mamy młodych ludzi słuchających disco polo, ale z koszulką Sepultury czy AC/DC z jednej z sieciówek… Nie wiedzą nawet, co mają na koszulce…
Utwór „Twarzą w Twarz” na mojej płycie jest jakby odpowiedzią na to zjawisko „plastikowej rasy”… Doświadczenia muzyczne i zaniedbania klubów z tej trasy promującej są różne. Przede wszystkim nigdy nie byłem frontmanem, a granie na basie i śpiewanie naraz jest, lekko mówiąc upierdliwe. Spędzałem każdą chwilę, żeby ogarniać jedno i drugie i znaleźć sposób, jak mam śpiewać i brzmieć. To była ogromna lekcja pokory. W jednym z klubów w Tarnowie, gdy przyjechaliśmy, manager – to słowo powinno być oznaczane znakiem patentowym – właśnie otwierał paczkę z plakatami, którą dostał miesiąc temu… Kluby żądają opłat za granie u nich, a często nie mają nagłośnienia albo światła. To jak to ma zachęcać do tego, żeby ludzie przyszli na koncert debiutantów? Młodzi muzycy stwierdzają, że pieprzyć rocka, lepiej zagrać wesele napić się wódki i zgarnąć kasę. Ta trasa miała też pozytywne aspekty – pomagaliśmy ludziom, którzy chcieli naszej muzyki, spotkaliśmy wielu ludzi, którzy przyszli z płytą. Spotkałem wielu ciekawych młodych debiutantów, którym próbowaliśmy w jakiś sposób pomóc.
W międzyczasie zmarł gitarzysta Piotr Wrzosowski. Współpracowaliście? Jak go wspominasz?
To smutna historia. Piotr „Heavy” Wrzosowski to taki trochę mój mentor rock and rolla z dawnych lat. Poznałem Piotra w latach dziewięćdziesiątych. Jego kuzyn Paweł organizował mi żółte papiery, żebym nie wylądował w wojsku, i zapytał, czy znam taki band jak Kramer. Mówię, że znam – grali w Jarocinie w 1991. „A to mój kuzyn” – mówi – „Muszę was poznać”. Tak się zaczęła przygoda i poznawanie rock and rolla. Fan Poison, Kotzena, Van Halen, Adamsa… Świetnie brzmiał! To on zapoznał mnie z Kubą Majerczykiem, którego poleciłem również do grania w OZ. Nasze drogi się mijały. Kiedy wyprowadził się z Kielc do Wąchocka, ja wyprowadzałem się do Krakowa i jakoś zawsze nie było po drodze, pomimo ogromnej sympatii i podobnego myślenia o muzyce. Po nagraniu materiału przejechałem przez Wąchock, by odwiedzić Heavy’ego i zaprezentowałem moje dziecko. On pracował wtedy nad swoim materiałem. Zapytał, kto ze mną gra koncerty. Odpowiedziałem, że w sumie jeszcze nie bardzo wiem. Zaproponował, że chętnie się przyłączy. A więc miałem już dwóch gitarzystów: Piotra „Bzyka” Sokołowskiego i Piotra Heavy’ego Wrzosowskiego – dwa różne charaktery, inne style. Początkowy zgrzyt mnie zniesmaczył, ale potem coś pękło i wszyscy już nadawali na tych samych falach. Niestety, ukrywał niektóre dolegliwości, które przyczyniły się do wylewu i później śmierci. To był ogromny cios, do dzisiaj nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego i dlaczego w takim momencie… Graliśmy koncert dla Fundacji Transplantologii i skarżył się, że jest zmęczony. Mówiliśmy mu: „Wyjdź z busa, usiądź w cieniu, napij się czegoś”. Wyszedł, ale był jakiś oszołomiony. Gdyby powiedział słowo więcej… Mieliśmy wokół siebie samych lekarzy. Teraz to tylko gdybanie, wrócił do domu, a ja drugiego dnia odebrałem straszny telefon. Piotr miał przygotowane jakieś numery na nową płytę Ornette, więc postaramy się je wydobyć i może nawet użyć śladów jego gitary. Bardzo się cieszył na każdy wyjazd…
Właśnie weszliście do studia, by nagrywać materiał na drugą płytę…
W tej chwili mam nagranych pięć utworów – kolejne czekają na oszlifowanie głównie w kwestii tekstów. Będzie i ładnie, i brudno – na pewno rockandrollowo. Do jednego z utworów nagrałem również gitary, a tekst napisał pan Bogdan Loebl. Balladę „Tajemnica” można już słuchać w necie i w niektórych radiach. Na dniach wystrzeli kolejny utwór, na którym pojawiają się muzycy tacy jak Andrzej Urny, Marcin Bracichowcz, Tomasz Bracichowicz, a bębny do tego numeru nagrał Łukasz Marek. Nie mam ciśnienia, że już i teraz, bo święta, bo jesień, bo wydawcy na głowie itp. Mam zaprzyjaźnione studio u Adasia Drzewieckiego DMP Production, dookoła świetnych muzyków, także na spokojnie robię.

A czy skład twojego zespołu zmienił się od czasu „Twarzą w twarz”?
Skład jest ruchomy. Fajnie określił to Filip Woźniak: to Onette i Przyjaciele – i tak w sumie jest. Utrzymanie zespołu to trudne zadanie – takie czasy, każdy gdzieś gra. Częste rotacje dotyczą perkusistów. Jeśli Filip nie może zagrać, gra Łukasz Marek lub Artur Malik. Na gitarze pojawia się dodatkowo Marcin Bracichowicz – nagrał gitary do dwóch utworów. Fajnie by było grać w ogóle na trzy gitary! Jest wtedy niezły wpierdol! [śmiech]
To powiedz jeszcze, gdzie nagrywacie? Kto realizuje, kto produkuje nowe utwory?
Najczęściej nagrywamy u Adasia Drzewieckiego. Jego studio jest niezwykle blisko, czuję się tam jak w domu. U siebie w domu też mam studyjko, w którym mam kartę Focusrite Scarlett 18i20, pracuję na monitorach KRK. Ostatnio nagrywałem również u Tomka Bracichowicza, lidera zespołu Mafia, który pomaga mi przy produkcji kolejnego singla wraz z Marcinem Bracichowiczem (eks-IRA i Kramer).
Nagrałeś materiał live Ornette Akustycznie. Powiedz coś więcej o tym wyjątkowym koncercie.
Ten koncert to też niezły odjazd. Totalny spontan. Pojawiła się opcja zagrania koncertu w Niepołomicach w Małopolskim Centrum Dźwięku i Słowa, gdzie uczy obsługi gitary Piotr Sokołowski, czyli „Bzyk”. Jak zobaczyłem tę piękną salę, od razu wiedziałem, że gramy akustycznie. Po rozmowie z Kajetanem, dyrektorem Centrum, okazało się, że mają też studio, wózek, kamery i to, i tamto, i och, i ech, i akustyka fajna… Postanowiliśmy to nagrać. Oczywiście miała być wiolonczela, piano, gości cała tona… Na szczęście połowa z nich nie mogła w tym terminie, bo chyba bym popełnił samobójstwo [śmiech]. Oczywiście nikt nie ma czasu na próby, więc zajęcia w podgrupach. Dzień przed koncertem nie można było zrobić próby ze światłem, dźwiękiem, z kamerami i zespołem, ponieważ na scenie trwał spektakl. Światła dowiózł mój brat z Tommysound. Część gratów na zapas zabraliśmy ze studia od Adama Drzewieckiego, a reszta ekipy, zresztą też bardzo zacna, była na miejscu. Cały dzień przygotowań, bez próby generalnej. Emocje na maksa. Nie zdążyliśmy zrobić nawet dokrętek, bo panowie od kamer od razu się zwinęli razem ze świetlikiem. Byłem przerażony tym, co usłyszę i zobaczę. A wyszło naturalnie i rockandrollowo. Jest wyczuwalna spina, którą można zauważyć na początku, która stopniowo się rozluźnia. Wyciąłem tylko gadki pomiędzy utworami, bo nie mogłem słuchać tego mojego pieprzenia od rzeczy w stresie! Więcej już nie robię takich akcji bez kierownika produkcji i managera, choć z drugiej strony: jaki byłby to rock and roll, gdyby nie te przygody?!
Na razie można to oglądać m.in. w serwisie YouTube, a czy planujesz zrobić z tego fizyczne DVD i CD?
Myślę, że zrobię małe wydawnictwo i audio, i wideo. Jest mały problem z 5.1, więc nie chcę dawać półproduktu – potraktuję ten materiał jako pamiątkę i wskazówkę dla innych zespołów, że się da, jak się chce.
Nagracie coś w końcu z Oddziałem? Nie tak dawno pisałeś, że jesteście w szczytowej formie – może warto to uwiecznić?
Tak, Oddział jest w szczytowej formie, zostało nagranych kilka numerów, ale to powoduje, że nie ma ruchów dalej i więcej już nie jestem w stanie odpowiedzieć. Skład jest muzycznie świetny, ale wewnętrzne perturbacje między Oddziałem Zamkniętym a panem Jaryczewskim ogniskują się na innych problemach. Uwieczniony został ostatni Woodstock, gdzie wyczuwalny jest szczytowy moment formy Oddziału.
Jak ci się gra z Maciejem Kudłą? To zupełnie inny bębniarz niż Filip Woźniak z Ornette…
Maciek miał grać początkowo u mnie. Poszedłem do Harris Piano obserwować go, jak gra. W Krakowie grał tam jakieś pierdoły na jamie, ale wyczuwałem potencjał energetyczny. Zaprosiłem go na próbę i zasugerowałem, że Oddział szuka bębniarza i tym samym straciłem bębniarza z Krakowa w Ornette… Pogorzałka oszalał na punkcie Maćka i żeby nie robić kwasu, że gra ze mną i w Oddziale, musiał podjąć niezręczną decyzję. Jednak za to Filip przejawiał zainteresowanie wspólnego grania, co w sumie mnie zdziwiło, bo Filip to muzyk bardziej soulowy, jazzowy. Świetny perkusista, bardzo dobry basista i doskonale radzi sobie na fortepianie. Znamy się od 2000 roku, Filip odczuł pragnienie ruszenia w trasę i rock and rolla. Maciek? Fajny młody bębniarz, jeszcze sporo przed nim, ale bez wątpienia ma to coś, co pozwala go określać perkusistą, a nie bębniarzem. Filip to doświadczony muzyk, zresztą dyplomowany na piątkę. Robert Kubiszyn kiedyś zwrócił mi uwagę, żebym mu nie zostawiał basu w domu, bo stracimy robotę… Faktem jest, że zostawiłem mu Mayonesa Jabbe, za tydzień wróciłem, a on grał całe „Runpage” Marcusa i jeszcze „Teen Town”. Ręce mi opadły, bo człowiek tłucze latami, a on po prostu to ma.
Jesteś z natury buntownikiem, ale by przetrwać w naszym muzycznym grajdołku, trzeba czasami się układać i iść na kompromisy. Jak ci się to udaje?
Tak, staram się być trochę grzeczny, w sumie już nie mam dwudziestu lat i pewne zachowania już po prostu nie przystoją. Nie mam potrzeby udowadniać nic nikomu, szarpać się z tak zwaną branżą. Na festynach mnie z tym materiałem raczej nie zobaczysz, bo pewnie by mnie zlinczowali. Przestałem się tym wszystkim dookoła martwić – wiesz, co ktoś o mnie mówi, że jestem taki, czy owaki. Robię to, co lubię i kiedy mam ochotę. Bywa tak, że próbuję coś zrobić na siłę i znowu okazuje się, że to nie działa.
Dalej jesteś wierny polskiemu Taurusowi, jeśli chodzi o nagłośnienie basu na koncertach? Nie, żeby mnie to dziwiło, bo też mam zestaw Taurusa, ale powiedz: co sprawiło, że zdecydowałeś się na tę markę?
Mam wrażenie, że gram na nim od zawsze. W życiu miałem kilka wzmacniaczy, ostateczne rozstanie się z Warwickiem spowodowało poszukiwania wokół Ampega. Na targach w Krakowie, chyba z dziesięć lat temu spotkałem Romana Koca, producenta GMR i wtedy dystrybutora Warwicka. Poznał mnie z Michałem Gabryelczykiem, który pracował dla Taurusa. Odpalił sprzęt, poszliśmy na piwo i musiałem zabrać ze sobą to, co ograłem. Na szczęście pojawił się Andrzej Nowak, który zabrał mnie z nowym zestawem do Opola, gdzie miałem zagrać koncert z OZ. Potem pojawił się Qube 450 i małe paczuszki 2 × 10 i 1 × 12. Pozamiatałem w klubach tym zestawem. Oczywiście, że mam całą paletę efektów, tych starych i nowych. Obecnie, grając na gitarze akustycznej, sporo korzystam z nowego wynalazku Taurusa, czyli Servo. Mam obecnie dwa. Na Woodstock z OZ kupiłem dwie kolumny 4 × 10 po 1000 W każda, takie minilodówki. Po spięciu z Silver Crosem 750 W rozrywałem powietrze na scenie. Po latach współpracy z Taurusem mocno się zaprzyjaźniliśmy, wymieniamy doświadczenia. Bardzo cenie kreatywność Adama Kozakiewicza.
Przy okazji ostatnio wywiadu wymieniłeś jednym tchem basy, których użyłeś na nagraniach na płycie „Twarzą w Twarz”. Były to Mayonez Jabba 5, Fender Roscoe Beck 5st, Music Man Sting Ray 4st, Ibanez Road Star II Series. Teraz zauważyłem, że nie było wśród nich ani Thunderbirda, ani Hofnera, ani Yamahy…. Dużo tych gitar używasz – skąd ta różnorodność?
Przestałem jeździć na targi i unikam sklepów muzycznych. Chciałbym mieć wszystkie gitary świata! Mam jeszcze Kramera, no i pojawił się Jazz Bass Fendera, bo Yamaha poszła grać w Złych Psach. Hofner pojawia się w półakustycznych i akustycznych brzmieniach, mam też na stanie lutniczy bas od pana Wysockiego, który odkupiłem kiedyś od Roberta Kubiszyna. Przeszedł obecnie mały remont i czeka na nowy preamp. Każda ma inny charakter i nadaje inną wartość kompozycji. Przy miksie już na pierwszej płycie wymieniałem basy, bo okazało się, że w tym numerze lepiej odezwał się Music Man, a w tym Jabba albo Fender. Podobnie jest ze strunami – nie każdy instrument lubi tę samą markę, a wino – choć niby to samo – to inaczej smakuje w Rzymie, a inaczej w Krakowie [śmiech].

A gdybyś miał wybrać jedną i nagrać na niej całą płytę, to którą byś wybrał?
Niefajne pytanie, bo uwielbiam je wszystkie. Ale jeśli już nie mam wyjścia, to Fender 5 Roscoe Beck. Jest wyjątkowo uzbrojona we wszystkie brzmienia, które są mi potrzebne.
Wiem, że dajesz jakieś kliniki czy warsztaty gitarowe. Okazjonalnie czy regularnie? Na czym one polegają w twoim przypadku?
Spotykam się na warsztatach muzycznych związanych z pracą z instrumentem, ale również uświadamiam młodych ludzi, że muzyka to nie bit czy nuta. To nie mp3. Ważne jest to, ile pracy i poświęcenia musi włożyć artysta, żeby ktoś określił to bitem albo przewinął na mediach streamingowych. Opowiadam o czasach, kiedy trzymając w ręku płytę winylową czy CD, człowiek oglądał, czytał, wsłuchiwał się w brzmienie i w to, co czuł artysta w momencie pisania, komponowania, jaki miał nastrój, na jakim etapie życia się znajdywał. Muzyka to pomnik każdego twórcy. I zawsze zadaję to samo pytanie: co pozostawią po sobie obecne gwiazdy masowych imprez? Białe kozaczki? Piwo z plastiku…?