
Kiedy w 1982 roku Hans-Peter Wilfer zakładał Warwicka, by rozwinąć go w jedną z najbardziej szanowanych marek produkujących basy i basowy osprzęt, a po drodze reaktywować gitarową markę Framus, raczej nie zakładał, że trzydzieści pięć lat później na urodzinach marki pojawią się goście z całego świata. A tak się właśnie stanie we wrześniu. Z okazji rocznicy wypytaliśmy Hansa-Petera Wilfera – twórcę i właściciela firmy, który do dziś nią zarządza – o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Kiedy patrzysz w przeszłość, widzisz, że bywało ciężko, ale było też wiele sukcesów. Jak wspominasz cały ten czas?
Cóż, pierwsze dwadzieścia osiem lat między 1982 i 2010 rokiem było pełne wzlotów i upadków… To nie był dla mnie łatwy czas – budowanie wszystkiego w tamtych czasach bez żadnego doświadczenia i jeszcze poza Europą było często koszmarem. W biznesie jest tak, że kiedy pomyślisz, że chyba już idzie lepiej, od razu dostajesz kolejny cios w żołądek. Pomagasz innym ludziom, bo uważasz, że tak trzeba, a oni odwracają się od ciebie i wbijają nóż w plecy… albo nigdy nie płacą rachunków. Bez mocnej pozycji na rynku albo potężnej marki jesteś tylko popychadłem dla wszystkich. Tym samym przez pierwsze dwadzieścia osiem czy trzydzieści lat nie było lekko. W ciągu ostatnich lat też było trudno, choć jest jednocześnie łatwiej, bo Warwick jest jedną z najmocniejszych marek basowych na świecie, a Framus też powoli pnie się w górę. Wiem jednak, że muszę ciężko pracować jeszcze dziesięć–piętnaście lat, żeby firma była w naprawdę porządnej kondycji. Jeśli uda mi się to osiągnąć, będę mógł przejść na emeryturę.
Czy było to warte tych wszystkich poświęceń i wyrzeczeń?
Czy było warto? Tak, ponieważ dostajemy coraz więcej podziękowań i pozytywnych opinii od zadowolonych klientów, a to świetna nagroda. Nie chodzi o pieniądze, a o te wyrazy wdzięczności i wiarę naszych klientów w nasze instrumenty. To wszystko warte jest całego życia pełnego pracy.
Czy to prawda, że w latach osiemdziesiątych miałeś w zwyczaju wstawać o 4 rano i pracować do 22? Taka harówka to jedyny sposób na odniesienie sukcesu w biznesie?
Tak, to prawda. Wstawałem codziennie około 3:30 i pracowałem do 23 lub do północy. Tak było przez jakieś pięć czy dziesięć lat, przez siedem dni w tygodniu. Do dziś pracuję od 5 do 20 każdego dnia, a w soboty od 7 do 18. Czy udałoby mi się osiągnąć wszystko, co osiągnąłem, bez tej pracy? Nie. Ale to jest moje i tylko moje życie. Może gdybym był bystrzejszy, inteligentniejszy, to udałoby mi się to wszystko zrobić bez takich nakładów czasu, ale nie jestem aż tak dobry, więc muszę po prostu pracować więcej, choćby po to, żeby naprawić wszystkie błędy, jakie popełniłem w przeszłości. Przetrwanie takich pomyłek jest możliwe tylko dzięki temu, że pracujesz dłużej i ciężej niż inni ludzie lub twoi rynkowi rywale. Czy potrzebuję wakacji? Nieszczególnie, bo ta praca daje mi tyle satysfakcji, że czasami po prostu czuję się, jakbym był na urlopie. Ale nie nazwałbym się pracoholikiem. Mógłbym obijać się przez całe dnie albo podróżować po świecie, ale to nie byłoby moje życie. Ja kocham pracować!
Przywrócenie szacunku i sławy Warwickowi i Framusowi zajęło lata. Czy musiało to tyle trwać? Nie było jakiejś krótszej drogi?
Bill Lawrence, geniusz przetworników, nauczył mnie kiedyś, że przez pierwsze dziesięć lat rynek czeka, aż się wycofasz z biznesu, w ciągu drugich dziesięciu lat zaczynasz sprzedawać, tracisz kupę forsy i bardzo możliwe, że się wycofasz, w ciągu kolejnych dziesięciu lat, jeśli do nich doczekasz, przetrwasz je i masz fart, stajesz się marką. Z Warwickiem jesteśmy na rynku już trzydzieści pięć lat, nie zbankrutowaliśmy, a konsumenci zaczynają doceniać i darzyć uczuciem nasze marki. Coraz więcej artystów się z nami kontaktuje. Więc tak – w basowym świecie jesteśmy teraz jedną z najbardziej szanowanych marek. Poza tym wypracowaliśmy sobie także jakość, której konkurenci nie mogą dosięgnąć! Jeśli zaś chodzi o Framusa – osiągnięcie tego samego poziomu zajmie nam jeszcze z dziesięć lub piętnaście lat i jest jeszcze trudniejsze. Jednak są też pozytywy: tutaj także osiągnęliśmy jakość nieosiągalną dla konkurencyjnych marek. Dlatego łatwiej nam teraz pozyskać artystów i przekonać ich do naszych instrumentów, a to nam niewiarygodnie pomaga. Sądzę więc, że Framus za jakiś czas również stanie się rozpoznawalną marką hi-endowych gitar elektrycznych.
Mówisz, że coraz więcej artystów do was wydzwania – jak zatem zostać endorserem Framusa?
Z początku musieliśmy naprawdę dużo zainwestować w artystę, żeby go do nas przekonać. Najczęściej robiliśmy to poprzez oddawanie instrumentów za darmo i zazwyczaj na tym traciliśmy. Dzisiaj artyści sami do nas docierają. Pracujemy z naprawdę wielkimi nazwiskami ze Stanów, Kanady, Anglii i całej Europy. Szanują naszą wartość i naszą pracę i – cóż – płacą za instrumenty, żeby odwzajemnić się za naszą pracę i zaangażowanie mentalne. Widzisz więc, że nawet w tym aspekcie odbyliśmy długą drogę w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat.
Organizowany przez was każdego roku Bass Camp jest najbardziej spektakularną imprezą tego typu, jaką widziałem lub o jakiej słyszałem. Masz świadomość, że nic podobnego nie odbywa się nigdzie na świecie? Jak się z tym czujesz?
Zdaje się, że rzeczywiście Bass Camp jest jedyną taką impreza na świecie… Oczywiście odbywa się wiele innych warsztatów i obozów, ale żadnego nie da się porównać z tym. Również w Bass Camp inwestuję dlatego, żeby dać coś od siebie naszym fanom, basistom i naszym artystom, żeby mogli raz w roku zebrać się i uczestniczyć wspólnie w takim wydarzeniu. I jest to zupełnie otwarta impreza. Robię ją dla całego basowego świata – z pasji i miłości.
Jest też przecież Ladies Camp. Opowiesz nam o nim?
Cóż, podjęliśmy próbę zorganizowania Ladies Camp, ale to nie był sukces… Szkoda, bo uważam, że dziewczyny też chciałyby się zebrać razem we własnym gronie. Prawda jest jednak taka, że impreza z dziewczynami i facetami to więcej frajdy dla wszystkich. Obie płcie świętują razem, więc nie będziemy znów organizować osobnego Ladies Camp.
W tym roku, we wrześniu, coroczna impreza Warwicka będzie wyglądać inaczej niż zwykle.
W tym roku odbędzie się Reunion Bass Camp – to trochę inna impreza; robimy ją, żeby świętować trzydziestopięciolecie Warwicka i siedemdziesięciolecie Framusa. Nie jesteśmy w stanie zorganizować Bass Campu i oddzielnej imprezy celebrującej obie rocznice, więc w tym roku po prostu spotkamy się w gronie starych basscampowiczów, którzy zjadą się, by wspólnie świętować i spotkać się ponownie.
Pogadajmy o sprzęcie. Pamiętasz, jak narodził się projekt Warwick Thumb Bass?
W tamtych czasach basy bez główek i z małymi korpusami były bardzo sexy i było na nie zapotrzebowanie na rynku. Nawet na te z grafitu. Nie miałem większego pojęcia o graficie, więc próbowałem stworzyć jakiś unikalny design w tradycyjny sposób. Powstało więc dwadzieścia sześć progów (a w tamtym czasie to była nowość), na których można było grać zupełnie lekko, nawet do ostatniego progu, a na dodatek gitara miała niewielki korpus. Wszystko to dlatego, że chciałem mieć unikalny, a jednocześnie bardziej tradycyjny design. Tak się właśnie narodził Thumb Bass. Narysowałem i zaprojektowałem go samodzielnie. To był zresztą mój drugi własnoręcznie zaprojektowany bas po modelu Nobby Meidel Bass.
Jakie zatem produkty były punktami zwrotnymi w historii Warwicka i Framusa – i dlaczego?
Punktami zwrotnymi w mojej karierze były na pewno pierwszy Nobby Meidel Bass (to był mój pierwszy bas ze świetną sprzedażą), potem Streamer, który po dziś dzień jest jednym z naszych kluczowych modeli. Następnie Thumb Bass, potem Buzzard Bass, który zrobiliśmy z Johnem Entwistlem, oraz model, który po dziś dzień jest najlepiej sprzedającym się Warwickiem, czyli Corvette. Wszystkie nasze basy, jak Dolphin, Vampire, Infinity, StarBass, Katana, Triumph, Stryker, są wyjątkowe, ale powstawały w krótkich seriach. Zresztą Triumph to naprawdę świetny i unikatowy instrument… Nie zapominajmy też o naszych kamieniach milowych w kwestii wzmacniaczy: LWA 500, LWA 1000 i combo: BC 20, 40, 80 i BC 150. Jeśli chodzi o Framusa, to najważniejszymi produktami okazały się Panthera II, IdolMaker, Television oraz modele Devina Townsenda i Phila X. To najważniejsze modele gitar elektrycznych Framusa, ale z dnia na dzień zdobywamy więcej i więcej szacunku dla serii Framus Legacy Acoustic Range.

Dlaczego większość waszych gitar zaopatrzona jest w przetworniki i elektronikę MEC?
W 1984 roku założyłem z panem Hansalem, założycielem MEC, małą firemkę, więc do dziś wszystkie nasze podstawowe przetworniki są produkowane przez MEC… Hansal do dziś zarządza tą firmą i – podobnie jak ja – kocha to, co robi. Ma już siedemdziesiąt sześć lat i wciąż pracuje po dziesięć–dwanaście godzin dziennie, jak ja. Vlado Hansal to naprawdę cudowna osoba. Wiele mu zawdzięczam!
Czy pamiętasz jakieś naprawdę szalone i dziwne pomysły na instrumenty, które zostały odrzucone, bo były wręcz zbyt dziwaczne lub trudne do zrealizowania?
Chyba nigdy nie zrobiliśmy takich instrumentów. Może poza pierwszymi dwoma–trzema latami istnienia firmy, kiedy powstało kilka modeli, których produkcję szybko wstrzymaliśmy. Było kilka ciekawych Framusów, ale one jeszcze wrócą, więc chyba nie były przesadzone. Może poza tym szalonym Star Bassem dla Bootsy’ego Collinsa, który miał tysiące światełek LED. Ale zrobiliśmy tylko dwie sztuki. Wiem jednak, że mój zespół przygotowuje jakiś zupełnie wyjątkowy bas na moje sześćdziesiąte urodziny w 2018. Nie wiem, co robią, pracują nad czymś w sekrecie.
Spójrzmy na rynek ogólnie: w którym kierunku twoim zdaniem zmierza gitarowy przemysł? Jak będzie wyglądał za dziesięć lat?
Jestem chyba złą osobą do odpowiedzi na to pytanie, bo nie robimy milionów instrumentów rocznie, wrzucając na rynek cokolwiek się da. Od lat budujemy w zasadzie konkretnie na zamówienie. Wiem jednak, że rynek jest trudny. Jest znacznie mniejszy niż lata temu. Jednocześnie wiem, że wszystko ma swoje dobre i złe strony – jeśli jesteś ostrożny, przyglądasz się i analizujesz, możesz to wykorzystać. Możesz zmieniać się i dostosowywać do czasów. Wierzę, że w każdej sytuacji w życiu jest coś dobrego. Nie jestem więc niezadowolony z tego, jak wszystko wygląda. Owszem, jest cholernie ciężko. Owszem, musisz robić coraz więcej i więcej, coraz bardziej naginać się do konsumenta. Ale przecież masz teraz pięć milionów konkurentów więcej niż trzydzieści lat temu. Wtedy ten rynek był dżunglą. Obecnie w dwie sekundy w sieci odnajdziesz dowolnego producenta i lutnika na całym świecie. Klienci są dzięki temu o wiele mądrzejsi niż trzy dekady temu – mają dostęp do wszelkich informacji, więc po prostu musisz być dobry, żeby się wyróżnić. Jeśli nie będziesz robił swojej roboty dobrze, to wypadniesz z wyścigu. Kluczem do tego jest obsługa klienta. Ale stawiam na nią, odkąd zacząłem, więc to dla mnie nic nowego.
O czym jeszcze marzysz, jeśli chodzi o Warwicka i Framusa, i całą firmę? Ujawnisz trochę planów, które zamierzasz wcielić w życie w najbliższej przyszłości?
O czym marzę? O tym, że gdy opuszczę ten świat, to zostawię po sobie mojemu synowi szanowaną markę. Nie chodzi o pieniądze, nigdy nie były moim celem. Owszem, są jak woda – potrzebujesz jej do życia, musisz płacić rachunki. Ale powinieneś też być wdzięczny za to, co masz, i prostolinijny, szanować ludzi, ale też nie godzić się na wszystko. Całe życie waliłem prosto z mostu. Wielu się to nie podobało, ale uważam, że to jedyna droga, nawet jeśli czasami jest trudniej. Więc kiedy odejdę z tego świata, zostawię wdzięcznych klientów, fanów, stabilną i szanowaną firmę… Osiągnąłem w życiu wszystko. A przede wszystkim jestem szczęściarzem, ponieważ większość moich pracowników to wspaniali ludzie. Ci mniej wspaniali zawsze prędzej czy później odchodzą, co też jest dobre. No i mam cudowną rodzinę: cudowną żonę i dwójkę cudownych dzieci.
Zakup magazyn z wywiadem tutaj.