Jacek Królik, jeden z najwybitniejszych polskich gitarzystów, skończył niedawno pięćdziesiąt lat. W rozmowie z „TopGuitar” opowiada o tym, co uważa za swój największy sukces, o jubileuszowym koncercie oraz swoim instrumentarium.
Dariusz Domański: W grudniu obchodziłeś pięćdziesiąte urodziny. W swoim dorobku artystycznym masz naprawdę wór osiągnięć, którego nie udźwignąłby chyba nawet święty Mikołaj i właśnie w związku z tymi dwoma faktami mam pytanie: co dla ciebie osobiście jest największym sukcesem?
Jacek Królik: To trudne pytanie. Rzeczywiście, odczuwam satysfakcję z liczby płyt, w których nagraniu wziąłem udział. To liczby na tyle duże, że obiektywnie dają powód do dumy i chociaż częściowo poczucie zawodowego spełnienia. Z drugiej strony, choć wiele z tych płyt tworzyło historię polskiej muzyki, dzisiaj, w tym szczególnym momencie, największym dla mnie sukcesem jest zamknięcie pięćdziesiątki pierwszą autorską płytą. Owszem, zwykle debiutanckie solowe albumy nagrywa się w młodym wieku… Jednak ja przez wiele lat całkowicie spełniałem się zawodowo, pracując jako muzyk sesyjny oraz współtworząc, często równolegle, rozmaite zespoły, przy tym zwykle jeszcze w bardzo wielu stylistykach. Trudno tę moją solową płytę nazwać stricte debiutem, dla mnie jest ona raczej podsumowaniem wielu lat mojej pracy na scenie i w studiu. To obraz, rezultat i świadectwo moich fascynacji muzycznych, nie zawsze związanych z muzyką, którą gram na co dzień. Przez wiele lat chętnie podejmowałem wyzwania grania w wielu zespołach, lubiłem też spędzać mnóstwo czasu w studiu. Zawsze jednak była to praca dla innych wykonawców. Wreszcie udało mi się tak ustawić mój kalendarz, przynajmniej czasowo zweryfikować priorytety i pokusy kolejnych tras i nagrań, by płyta, zawierająca osobistą muzykę, mogła w końcu powstać. I niewątpliwie pięćdziesiątka odegrała tutaj decydującą rolę.
Właśnie, porozmawiajmy chwilę o tej płycie. Zaprosiłeś na nią Ryszarda Sygitowicza.
Rysio wystąpił tylko w jednym utworze, ale jest istotnym gościem na tym krążku, a generalnie niezwykle ważną osobą w moim życiu. Przyjaźnimy się i współpracujemy od bardzo wielu lat. Udział Sygita w jego słynnej ponadczasowej kompozycji „Cavalcado” ma charakter osobisty i symboliczny. Drugim gościem na tej płycie jest wirtuoz basu, eks-krakowianin – obecnie basista klasy światowej Robert Kubiszyn. Z Robertem współpracujemy już ponad dwadzieścia lat, dlatego cieszę się, że pojawił się na tym krążku w jednej solówce. Na tym zamyka się lista gości, bo ta płyta jest z założenia monolitem pod względem składu. Została zdefiniowana od początku do końca w kwartecie, z udziałem wybitnych krakowskich muzyków, których niezwykle cenię, z którymi od lat się przyjaźnię i współpracuję. Są to Wojtek Fedkowicz na perkusji, Łukasz Adamczyk na basie i Michał Jurkiewicz na instrumentach klawiszowych. Jestem przekonany, że to nazwiska nie wymagające dodatkowego omawiania. Nie planowałem udziału dużej liczby gości, choć naturalnie kusiło mnie zaproszenie do zagrania wielu ze znakomitych kolegów, z którymi przyjaźnię się muzycznie i nie tylko. Na pewno nie wykluczam w przyszłości nagrań z wybitnymi gośćmi, są takie pomysły.
Muszę to potwierdzić, bo choćby ostatnio, w te dni twoich urodzin, na Facebooku pojawiły się życzenia dla ciebie od tylu osób, że nie było szans ich wszystkich przejrzeć. Setki, jeśli nie tysiące ludzi gratulowało ci i życzyło wszystkiego najlepszego. Ja osobiście, jak i redakcja „TopGuitar” dołączamy się do nich oczywiście!
Darku, dziękuję bardzo! Cenię miesięcznik „TopGuitar”, którego jesteś redaktorem naczelnym. Znamy się przecież jeszcze od czasów naszej współpracy ze wspaniałym, nieodżałowanym Januszem Popławskim. Dziękuję za wasze wieloletnie wsparcie i sympatię.
Rzeczywiście, liczba życzeń w okresie urodzin przerosła moje wyobrażenie. To bardzo wzrusza, utwierdza w obranej życiowej drodze, ale i mobilizuje. Tak liczne życzenia w dniu pięćdziesiątych urodzin odbieram nie tylko jako aprobatę mojego muzykowania. I zawsze podkreślam, że jest to dla mnie ważne, a czasem wręcz wzruszające.
A w tym roku liczne wirtualne życzenia z Facebooka, maila i telefonu potwierdziły się dodatkowo w realu, na mojej jubileuszowej imprezie. Koncert urodzinowy miał zaskakującą, imponującą frekwencję. Pojawiła się spora grupa moich przyjaciół z całej Polski na scenie, jak i na widowni. Paru kolegów przybyło specjalnie na ten wieczór z zagranicy.
Pierwsza część koncertu zawierała obszerne premierowe fragmenty mojej płyty, w drugiej wystąpił zespół Giganci Gitary ze znakomitymi gośćmi. Nie obyło się bez niespodzianek na scenie, rymowanych starannych życzeń zapisanych na bardzo długim papirusie, a nawet wspaniałym występie góralskiej rodziny Piotrka, Doroty, Kasi i Marysi Majerczyków. Od wielu lat przyjaźnię się ze środowiskiem góralskim, związanym z zespołem Siwy Dym. Ten niezwykły występ nadał mojemu koncertowi niezwykle oryginalny charakter. Dzięki życzliwym ludziom i wspaniałej atmosferze po obu stronach sceny mogłem bezboleśnie i wzruszająco przekroczyć próg „dorosłości”, bo przyznam piątka z przodu nieco deprymuje.
Koncert był bardzo długi.
Rzeczywiście, jego oficjalna część trwała prawie cztery godziny, co w niczym nie zaburzyło jego atrakcyjności. Podziwiam zarówno wykonawców, jak i wytrzymałość do końca rozentuzjazmowanej widowni. Wojtek Fedkowicz przez cały ten wieczór nie wychodził zza perkusji. Mistrz Mietek Jurecki, co prawda nie grał w pierwszej części, która basowo należała do Łukasza Adamczyka, za to potem był fundamentem sekcji Gigantów Gitary, a jeszcze później filarem i animatorem jam session, które nastąpiło niemal od razu po koncercie i trwało kolejne półtorej godziny. Przez udział kapitalnych muzyków, ta część wypadła równie atrakcyjnie. Wzruszyła mnie sceniczna forma Sygita, który tego dnia jakby zapomniał o kłopotach z sercem i fruwał ze swoim Music Manem. Jestem pod sporym wrażeniem wszystkiego, co jako wspaniały gitarzysta i wokalista, pokazał tego dnia Wojtek Cugowski. Czuję olbrzymią wdzięczność wobec wszystkich pozostałych artystów, którzy uświetnili moje urodziny swoim występem. Sam nie wiem, czy powinienem się czuć bardziej współwykonawcą, czy również trochę widzem tego spektaklu.
W każdym razie z pozycji sceny z gitarą w ręku mogłem podziwiać rewelacyjne występy poszczególnych wykonawców: Roberta Chojnackiego, Oli Królik, Grzegorza Turnaua i Andrzeja Sikorowskiego.
Wrócę jeszcze na moment do pierwszej części wieczoru, czyli premierowego wykonania obszernych fragmentów mojej płyty. Kiedy już na paręnaście dni przed urodzinami, ukończyłem ostatecznie wszelkie prace nad płytą, miałem spore obawy, jak po dłuższej przerwie w działalności kwartetu „Królik” ten materiał zabrzmi na żywo. Ten projekt był zawieszony przez wiele miesięcy. Wszyscy muzycy, z którymi współtworzyłem tę płytę są bardzo zajętymi artystami; do tego stopnia, że próbując zsynchronizować nasze kalendarze, znalazłem tylko dwa dni na przestrzeni dwóch miesięcy, w których moglibyśmy pograć wspólnie materiał z płyty. Już na pierwszej próbie okazało się, że ta hibernacja muzyczna w żadnym stopniu nie naruszyła świeżości utworów i radości z ich zagrania. Nie jest to łatwa do scenicznego wykonania płyta, tym większą miałem radość, że wszystko właściwego dnia zadziałało bez zarzutu. Dawno nie widziałem takiego skupienia przy jednoczesnej maksymalnej witalności w naszym zespole. To również dowód na wiele pracy indywidualnej włożonej w przygotowanie do tej płyty, jak również do koncertu.
Zastanawiałem się później, czy nie powinienem był wtedy doprowadzić do rejestracji i późniejszego udostępnienia tego wydarzenia. Nie chciałem jednak burzyć swobodnego nastroju, towarzyszącego wszystkim artystom przez cały urodzinowy wieczór.
Tak, gdyby był rejestrowany, to pewnie wyszłoby to delikatnie inaczej.
Muzycy tej klasy, grający ze świadomością rejestracji, siłą rzeczy nabierają pewnej zachowawczości i powściągliwości wypowiedzi scenicznej. Pojawia się pewien rodzaj staranności i ważenie nut, z ograniczeniem spontaniczności. A w tym akurat dniu chodziło nam wszystkim o coś kompletnie innego. Tego wieczoru najbardziej pożądana była niczym nieskrępowana radość na scenie, interakcja, prowokacja, spontaniczność, wirtuozeria, dialog i żywiołowość. Ten koncert nie miał w żadnym wymiarze aspiracji komercyjnych. To była wspaniała, totalna biba muzyczna z liczną publicznością. Proszę mi wierzyć – nie sądzę, abym kiedykolwiek dostąpił takiego zaszczytu i takich doznań artystycznych jak podczas tego wyjątkowego koncertu. Po swoim benefisie jestem absolutnie spełniony artystycznie i towarzysko. Chyba już nie muszę robić kolejnych i czegokolwiek sobie udowadniać. Za to wspomogę, rzecz jasna, kolegów przy organizacji ich ewentualnych jubileuszy…
Tak, to świetnie, że tak dołożyliście do pieca, ale wiadomo też, że aby koncert był wspaniały, potrzeba zarówno ludzi, jak i sprzętu. I tutaj chciałbym porozmawiać o tym drugim…
Tak, oczywiście przy tak skomplikowanym, prawie festiwalowym koncercie i sporych rotacjach na scenie, potrzeba profesjonalnego, wysokiej klasy sprzętu, ale przede wszystkim sprawdzonej ekipy technicznej. To ważny aspekt, cieszę się, że „TopGuitar” dostrzega potrzebę pokazania tej sfery działań. Osoby, które dbają o należyty przebieg i odbiór koncertu, z reguły są niewidoczne, a tak naprawdę na nich spoczywa największa odpowiedzialność Ten koncert spoczywał na barkach pary branżowych snajperów – Łukasza Błasińskiego, mającego niemałe zasługi przy powstawaniu płyty „Królika” i Oskara Tarczyńskiego. Scenę zaś niezwykle ofiarnie i skutecznie obsługiwał jeden z moich ulubionych techników scenicznych – Bartek „Kołtun” Pyczek. Dla tej trójki to był szczególnie trudny i długo dzień. Dlatego bardzo się cieszę, mogąc wyróżnić tych wybitnych fachowców na łamach branżowego pisma. Plus niestrudzony manager klubu Forty Kleparz Janek Malski, który sprawiał wrażenie bilokacji. Był po prostu wszędzie.
Wiem, że niedawno otrzymałeś nowiutką gitarę akustyczną Yamaha LS36 ARE. Ten przepiękny instrument ma ręcznie wykonane zdobienia z masy perłowej, a korpus pokryty jest cienką warstwą lakieru nitrocelulozowego. Wygląda luksusowo. A jak gra?
Ostatnio sobie uzmysłowiłem, że moja owocna współpraca z firmą Yamaha w sferze instrumentów akustycznych trwa już prawie dekadę. To bardzo wiele koncertów i prezentacji na rozmaitych instrumentach, głównie z wysokiej serii L, ale nie tylko. To sporo niezwykle udanych tras koncertowych z Markiem Napiórkowskim, Grzegorzem Turnauem, swoim akustycznym trio (Łukasz Adamczyk, Mirek Hady), supergrupą Yamaha Recording Band (Wojtek Olszak, Wiktor Tatarek, Michał Grott, Hubert Kostyra), ale to przede wszystkim własna działalność studyjna i koncertowa z użyciem tychże wyśmienitych instrumentów. Intensywność i mnogość pracy oraz nowe, niezwykle prestiżowe wyzwania, spowodowały konieczność uzupełnienia i wzmocnienia mojej kolekcji gitar. Moje L-ki, pomimo tysięcy wygranych roboczogodzin, wielu blizn i paru zreperowanych uszkodzeń, nieuniknionych przy tak dużym nakładzie pracy, nadal radzą sobie świetnie, niemal nieustannie koncertując, ale pojawiła się potrzeba posiadania kolejnego instrumentu z najwyższej półki. Mogę z radością powiedzieć, że po wielomiesięcznych poszukiwaniach w niemal całej Europie instrumentu, który by spełniał moje kryteria i oczekiwania, znaleziono naprawdę wybitną, ręcznie zrobioną gitarę. To kapitalny, dopracowany w każdym detalu i wyjątkowy instrument – zarówno jeżeli chodzi o jego barwę, jak i precyzję wykonania.
Aktualnie prowadzę wyścig z czasem, chcąc do czasu kolędowej trasy Zbigniewa Preisnera wyposażyć tę gitarę w wysokiej klasy układ, posiadający trójdrożny system transmisji za pomocą punktowych pickupów, regulowanego mikrofonu i przystawki piezo. W tym momencie jesteśmy w fazie testów takiego zestawu. Myślę, że niebawem opowiem więcej o tym zagadnieniu.
Bardzo cenię sobie współpracę z moimi przyjaciółmi z Yamahy, przede wszystkim z Markiem Lamertem i Wojtkiem Jeliczem, jak również serwisem prowadzonym niezwykle szybko i doskonale przez Marka Leuto. Dla całego polskiego działu gitarowego Yamaha nie ma rzeczy niemożliwych. Koledzy bez problemów i ekspresowo realizują na bieżąco moje oczekiwania i indywidualne preferencje wobec instrumentów. System naszej symbiotycznej współpracy funkcjonuje niezawodnie i niezwykle kreatywnie od lat. W przyszłym roku myślimy wspólnie o kolejnym unikalnym instrumencie dla mnie. Z biegiem lat znacznie rozszerzyłem swoje zainteresowanie gitarą akustyczną, w jakimś sensie reagując również na potrzeby rynku. Sądzę, że aktualnie liczba koncertów, które gram na gitarach akustycznych, jest porównywalna z moim wcieleniem elektrycznym, a niejednokrotnie nawet jest większa. Kocham świat gitary akustycznej, poświęcam jej coraz więcej czasu i świetnie się czuję w takiej odsłonie artystycznej.
Właśnie, jeśli chodzi o elektryki, to dalej jesteś wierny Music Manowi?
Jak najbardziej tak. Można rzec, że dzięki mojej kolekcji doskonałych gitar tej firmy, od wielu lat jestem jej ambasadorem. Pierwsze gitary Music Mana pojawiły się w moich rękach już w połowie lat dziewięćdziesiątych, a do dzisiaj w sumie było ich ponad dziesięć. Mój wysłużony, ale nadal niezwykle skuteczny Axis został kiedyś nazwany przez technika Bartka Pyczka – żoną. Pokrowiec z tej gitary nosi od dawna naklejkę ułatwiającą na scenie identyfikację tego instrumentu, z takim właśnie napisem. Na przestrzeni lat dzięki przyjaźni z polskim dystrybutorem, znakomitym fachowcem od muzyki – Grzegorzem Rybickim, stałem się posiadaczem większości flagowych instrumentów tej marki. W tym momencie mam chyba siedem gitar Music Man. Niektóre z nich w ścisłym porozumieniu z amerykańską centralą, mają innowacje, stworzone według moich życzeń. To moje podstawowe narzędzia pracy zarówno w studiu, jak i na scenie. Zawsze podkreślam niezawodność i skuteczność tych wioseł. Nie zamykam sobie oczywiście w żadnym stopniu drogi do wykorzystywania przeze mnie gitar innych marek. Lubię i – jako gitarzysta sesyjny – wręcz muszę mieć do dyspozycji wiele charakterystycznych i różnych instrumentów.
Korzystam w dużym stopniu z gitar firmy Washburn, mam fajną Yamahę Revstar, cztery bardzo tęgie gibsony, w tym dwa wybitne limitowane les paule, dwa wiekowe fendery i wiele innych gitar. Lubię pracować w otoczeniu interesujących i inspirujących instrumentów, nie zamykając się w stereotypach brzmienia. Czerpię satysfakcję z różnych odcieni barw i odmiennej filozofii wioseł. Moje gitary nie konkurują ze sobą, potrafią w symbiozie kreować wielobarwny gitarowy świat. Podczas pracy w studiu jestem niezmiennie niepoprawnym bałaganiarzem.
Z własnej woli zabieram na nagrania możliwie dużo instrumentów, które rozkładam w każdym możliwym zakątku reżyserki, często również gdzieś na korytarzu, chcąc mieć do nich natychmiastowy dostęp. Niejednokrotnie ciężko się wręcz po studiu poruszać. Czasem też nie ma gdzie usiąść. Potrafię co prawda pracować z małą liczbą gitar, ale jeżeli mogę, to tego unikam. A zwykle mogę. Nie przepadam za popularnym skrótem myślowym typu „weź jakiegoś strata, gibona, tele i styknie…”.
To ile w sumie masz tych instrumentów?
Czterdzieści parę. Wliczając mandoliny, rozmaite gitary akustyczne, ukulele i inne dziwne instrumenty strunowe.
A gdzie je trzymasz?
W bardzo wielu miejscach. Są rozlokowane w salach prób i studiach, w których pracuję. Niektóre czasowo rezydują u moich przyjaciół. Kilka mam w domu. Ostatnio podczas sesji fotograficznej do płyty zrobiłem zdjęcie większości swoich gitar w studiu nagrań. Sam się trochę zdziwiłem, ile ich jest i ile zajmują miejsca, kiedy są jednocześnie wyciągnięte z futerałów. Dość mocno zszokowana była również obecna na sesji moja żona Ola, która powiedziała: „I my to wszystko mamy?”. Oczywiście jest nadal wiele wspaniałych instrumentów, których nie posiadam i które kuszą. Staram się jednak nie rozszerzać tego zbioru, również z uwagi na zbyt małą ilość czasu, którą mogę każdemu z tych instrumentów poświęcić. Gitary, aby dobrze funkcjonowały, powinny być rozgrywane i możliwie dużo pracować. Do dziś pamiętam, jak na początku lat dziewięćdziesiątych nieodżałowany Jarek Śmietana chętnie pożyczał mi swoje instrumenty, twierdząc, że ma do mnie zaufanie i cieszy się, że powoduję ich rozegranie, używając ich podczas sesji. I to jest prawda, Niegrane wiosła tracą swoją skuteczność. Potrzebują czasu do odzyskania blasku. Dlatego dalsze rozszerzanie instrumentarium w dzisiejszych, minimalistycznych pod względem wymagań i szybkich czasach, trochę traci sens. Może powinienem lekko kolekcję odchudzić, ale z wielkim trudem przychodzi mi pozbywanie się jakichkolwiek instrumentów, więc jest jak jest. Wolę nie żałować, że pozbyłem się jakiegoś instrumentu, którego potem kiedyś, chociażby przez moment, mi brakowało. A niestety, już się tak parokrotnie zdarzyło.
A jeśli chodzi o wzmacniacze i efekty, to co jest teraz u ciebie na topie?
W związku z pracami nad płytą użyłem znacznie więcej wzmacniaczy niż zwykle. Nadal jestem wierny modułowemu Randallowi MTS, którego w studiu uzupełniam ostrym mocno rockowym Randallem 667. Od paru lat chętnie nagrywam na Eleven Racku, szczególnie podczas produkcji radiowych jingli i reklam. Chcąc mocno zróżnicować swoje brzmienie na płycie, wyjątkowo dużo gitar nagrałem, korzystając z zewnętrznych kostek gitarowych. Parę osób mocno pomogło mi w kompletowaniu zestawu zewnętrznych rozmaitych drive i modelowaniu barw gitarowych. Przede wszystkim gitarzysta Krzysztof Siewruk – erudyta w temacie peryferii gitarowych, który dostarczył mi na płytę niesamowite efekty gitarowe w ilości hurtowej. Najbardziej przypadły mi do gustu i w związku z tym sporo zagrały efekty Antique Cornerstone, No 5 Sinvertek i Mucho Boosto Durham. Inne klasyczne przestery zarejestrowałem, korzystając ze świetnej polskiej konstrukcji Przemka Marciniaka i Piotra Malickiego – Root Vintage Drive. To zresztą jeden z efektów, z którym się praktycznie nie rozstaję. Jak zwykle użyłem wiele barw z kostek T-Rex. Modulatory głównie to Eventide i Electro-Harmonix.
Muszę wrócić do tematu wzmacniaczy. Część tracków, szczególnie partie solowe, nagrałem na piecu Brunetti Mercury – świetnej włoskiej butikowej konstrukcji. Użyłem również bardzo interesującego wzmacniacza ze śląskim rodowodem, skonstruowanego przez pana Jerzego Karzełka – JK Amplifiers. Nie mogę jednak zapomnieć o mojej najnowszej fascynacji, czyli o świetnym wzmacniaczu Laboga Diamond. Dzięki talentowi Adama Labogi powstał znakomity, bardzo konkretny wzmacniacz, który zaczyna nieźle sobie radzić na naszej rodzimej scenie. Miałem możliwość przetestować ten wzmacniacz na etapie jego debiutu, zabrałem go na duże przedsięwzięcie z orkiestrą Adama Sztaby i od razu wzbudził moje szczere zainteresowanie i respekt kolegów. To miłe, że w naszym kraju da się zrobić coś unikalnego i naprawdę fajnego. Podziwiam rodzinę Labogów za wieloletnią konsekwencję i pracowitość, która zaowocowała tak interesującą konstrukcją, bez kompleksów nawiązującą dialog z wiodącymi markami światowych wzmacniaczy. Przy tym jest to niezwykle estetyczne urządzenie.
Można mnie z tym wzmacniaczem zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć podczas całej trasy „L” Grzegorza Turnaua. Równolegle nadal oczywiście korzystam ze swoich dotychczasowych wzmacniaczy. Do gitar akustycznych niezmiennie od początku powstania tej firmy, entuzjastycznie używam kilku modeli wzmacniaczy firmy AER. Niebawem planuję rozszerzyć swoją kolekcję tych unikatowych pieców.
Powiedz jeszcze, jakie struny nawijasz na swoje gitary?
Od wielu lat są to niezmiennie Ernie Ball. Na większości moich elektryków komplet 10–46, zwykle zielone Regular Slinky. Bardzo podoba mi się też seria M-Steel. Jeżeli chodzi o akustyki, to jestem wielkim entuzjastą stosunkowo nowej konstrukcji Aluminium Bronze 11–52. Można rzec, że czekałem wiele lat na tak doskonałe i wytrzymałe struny. W gitarach jazzowych używam zestawów Ernie Ball 11–48, a jeżeli chodzi o gitarę klasyczną, to również od lat struny marki Savarez, Alliance i Corum Alliance, zresztą chyba podobnie jak ty, Dariuszu.