Na początku byli The Stranglers. Byli u podwalin punk rocka, zimnej fali, alternatywy. I są do dziś. Basista tej ikonicznej formacji, Jean-Jacques Burnel, na kilka tygodni przed koncertem zespołu podczas Tauron Life Festivalu w Oświęcimiu opowiedział nam o niezależności, jedynej zasadzie, jakiej się podporządkował, bójce z The Clash i o tym, czego zazdrościł mu Joe Strummer.

Jean-Jacques Burnel: [po polsku] Jak się masz! Dzień dobry!
Jakub Milszewski: O kurczę! Dobrze ci idzie!
[w dalszym ciągu po polsku] Dziękuję! Dobrze, dobrze! Proszę!
Pogadajmy o The Stranglers. Wciąż uznajesz ten zespół za punkrockową ekipę? 44 lata od powstania?
[przechodząc na angielski] Nie, myślę, że jesteśmy znacznie więksi niż szufladka o nazwie punk rock. Lata temu uważałem siebie na młodego punka, ale szybko uświadomiłem sobie, że w punku tkwi jakiś nowy fundamentalizm. Z różnych powodów nie byliśmy akceptowani w punku i przynosiło mi to ulgę. Trzeba powiedzieć, że zachowaliśmy wiele z tego punkowego nastawienia, ale nie tyle, żeby nasi rówieśnicy mogli czuć w nas fałsz. Jeden przykład: na naszej pierwszej płycie używaliśmy syntezatorów. Ci punkowi fundamentaliści mówili wtedy: „Nie możesz tego robić, nie możesz używać syntezatorów! Takie są zasady w punku!”. A ja odpowiadałem: „Czemu nie? Pieprzę te wasze zasady!”. Punk mnie dusił. Chciałem odkrywać muzykę, również mój własny potencjał jako muzyka. Chciałem dowiedzieć się, jak bardzo mogę się rozwinąć i dojrzeć jako muzyk, podczas kiedy ta nowa ortodoksja zabijała taki rozwój.
Czy kiedykolwiek czułeś się przez tę punkową scenę odrzucony?
Tak, owszem, i to z wielu różnych powodów. Na początku wszyscy byliśmy przecież przyjaciółmi. Graliśmy w tych samych kilku miejscach i wszyscy się w nich znali. Dla nowych zespołów nie było przecież tylu miejsc, w których można było zagrać. Członkowie Sex Pistols, The Clash i innych zespołów przychodzili nas oglądać, zanim jeszcze te swoje kapele stworzyli. Pamiętam, że Joe Strummer [późniejszy lider The Clash – przyp. J.M.], który wtedy grał w zespole rhythmandbluesowym, wypłakiwał mi się na ramieniu, mówiąc, że chciałby mieć taki zespół jak ja. Potem, w 1976, The Stranglers zostali poproszeni o zagranie z Patti Smith, która wtedy po raz pierwszy przyjechała do Europy. Kilka miesięcy później z kolei zagraliśmy przed The Ramones, którzy też po raz pierwszy grali w Europie. Wtedy zaliczyłem bójkę z Paulem Simononem z The Clash. Po tym wydarzeniu całe punkowe środowisko wzięło stronę The Clash i Sex Pistols przeciwko The Stranglers. Zostaliśmy zatem wykluczeni. Nie przejąłem się tym za bardzo, bo okej, z jednej strony straciliśmy przyjaciół, ale z drugiej, mogliśmy się rozwijać odseparowani od reszty, po swojemu. Staliśmy się wtedy kompletnie niezależni.
I uzyskaliście kompletną artystyczną wolność od wszelakich zewnętrznych wpływów.
Tak. Tak naprawdę to jej nie szukaliśmy, ale ją znaleźliśmy, choć wiadomo, że jej chcieliśmy, tak jak każdy na naszym miejscu by chciał.
44 lata później wciąż jesteście bardzo zajęci. Jak to jest możliwe, że już przez ponad cztery dekady udaje wam się być jednym z najważniejszych alternatywnych zespołów?
Jedną z najważniejszych przyczyn, która zresztą działa od samego początku, jest to, że się świetnie ze sobą dogadujemy. Poza tym nie chcę żyć przeszłością. Wciąż lubię grać nasze stare piosenki, ale w dalszym ciągu chcę napisać dobry album. Wciąż eksploruję muzykę. Świat zmienia się nieustannie, w rezultacie czego zmieniam się również ja jako człowiek. Cały czas szukam i znajduję zatem nowe sposoby na wyrażenie moich myśli. Zawsze chcę też jako instrumentalista poprawić moją technikę i pozwiedzać nowe muzyczne rejony. Mam wolność pozbawioną jakiejś komercyjnej presji. Ta presja zmusza muzyków do powtarzania się, a ja nie chcę tego robić. Mieliśmy wielki światowy hit „Golden Brown”, podczas gdy nikt nie chciał tej piosenki. Nasza ówczesna wytwórnia muzyczna mówiła: „To nie jest punk rock, nie da się do tego tańczyć, nie możemy tego puścić!” i tym podobne wymówki. A my się upieraliśmy, żeby to puścić. Kiedy ta piosenka odpaliła na całym świecie, prosili: „Zróbcie coś takiego jeszcze raz!”. A my na to: „Pierdolcie się!”. I daliśmy im siedmiominutową piosenkę po francusku [śmiech]. Nie chcemy powtarzać sukcesu. Przez to czasami jako zespół ponosimy porażki, ale też odnosimy nowe sukcesy. Jestem wciąż głodny, wciąż chcę stawać się coraz lepszy. Może to kwestia bycia Francuzem w Anglii… Wciąż się ekscytuję muzyką. Staram się utrzymać wzrok i słuch dziecka, być ciekawskim.
To wszystko, co mówisz o tym nieprzestrzeganiu zasad, jest bardzo punkrockowe.
To racja [śmiech]. Zasady są po to, żeby je łamać.
W jednym z wywiadów wspomniałeś, że wciąż próbujesz napisać album idealny, ostateczny. Masz jakiś pomysł, jakąś wizję?
W tej chwili pracujemy nad nową płytą. Zawsze mam nadzieję, że to będzie ta perfekcyjna, ale zazwyczaj się zawodzę. Jednak próbuję, bo co mi pozostało? Chcę pisać muzykę, która pozwala łączyć się z ludźmi, angażować ich. To chyba na tym polega, prawda? Jako muzyk masz nadzieję, że ktoś po twoją twórczość sięgnie, niezależnie od tego, jak bardzo szalona by nie była. Ta jedna jedyna osoba będzie twoją publicznością. Dwie osoby to już większa publiczność, każda kolejna osoba ją wzmacnia. Ja chcę do tych ludzi docierać. Starzeję się, więc chcę w mojej muzyce opowiadać ludziom o tym, co widzę, co czuję, co mnie otacza – nieważne, czy chodzi o seks, czy o geopolitykę. Myślę sobie, że może jeśli coś ma znaczenie dla mnie, to ma też dla innych. I tyle.
W czerwcu zagracie podczas Tauron Life Festivalu w Oświęcimiu. Możemy się spodziewać przekrojowej setlisty reprezentującej wszystkie ery istnienia The Stranglers? Jesteście przecież znani z tego, że zmieniacie zestaw piosenek z koncertu na koncert.
Tak, staramy się. Nie wiem, czy uda nam się zmieścić te wszystkie ery i momenty kariery The Stranglers w jednym secie, ale zawsze staramy się pokryć tyle baz, ile się da.
Czy są jakieś reguły, którymi posługujecie się podczas wyboru piosenek do setlisty?
Nieszczególnie [śmiech]. To kompletnie subiektywne i arbitralne. Jest niebezpieczeństwo, że jeśli będziesz grał tę samą piosenkę co wieczór, staniesz się znudzony i nieuważny. Nie chcę tak robić. Mamy więc jakieś znane piosenki, których nie graliśmy z pięć albo dziesięć lat. Nie chciałem ich grać cały czas, bo stałoby się to automatyczne. A przecież ja muszę się ekscytować muzyką, bo jeśli ja jestem podekscytowany, to mam większą szansę, że podekscytuję nią publiczność!
Czyli znów – nie ma reguł.
[śmiech] Nie ma ich za wiele.

Jest jednak jakiś zestaw piosenek, które są przygotowane, przećwiczone, z którego potem co wieczór wybieracie set.
Oczywiście, zawsze przygotowujemy na próbach o wiele więcej piosenek, niż potrzebujemy. Problem z piosenkami The Stranglers jest taki, że aranżacje wymagają dużej dokładności. Czasami w środku piosenki, która jest w cztery czwarte, jest jeden jedyny takt na przykład na pięć czwartych. Jest tam tylko i wyłącznie po to, żeby nas wywalić. Musimy więc uważać.
Grasz na basach marki Shuker. Wcześniej używałeś Fenderów Precision, ale były za ciężkie, więc sięgnąłeś po basy Shuker. Chodziło tylko o kręgosłup?
Oczywiście był więcej niż jeden powód. Na scenie zasadniczo dużo się ruszam. Jako basista tańczę, łażę i nie mam wtedy problemów z kręgosłupem. Sęk w tym, że w naszym studiu, w którym gramy próby, mamy dość małe połączenie. Siedzimy w okręgu i nie ruszam się, więc przez trzy, cztery godziny zaczynają mnie boleć plecy. Drugi powód, nieco bardziej motywujący od pierwszego, był taki, że nie chciałem polegać na amerykańskim basie. Chciałem mieć instrument zbudowany w Wielkiej Brytanii albo gdzieś w Europie. Spotkałem wtedy Jona Shukera, który robi cztero-, pięcio-, sześcio-, siedmio- i ośmiostrunowe basy. Zaczęliśmy najpierw od kopii Fendera, a potem krok po kroku od niej odchodziliśmy. Mój Shuker Carbonlite ma otwory w korpusie, które dają więcej rezonansu. Gitara jest lżejsza, więc bardziej mi odpowiada na próbach, ale ma też nieco inny dźwięk, a to dzięki przystawkom Ken Armstrong. Zrobiliśmy trzy prototypy i z każdego z nich jesteśmy bardziej zadowoleni. Używam tej gitary od lat i jestem bardzo zadowolony. Korpus jest zrobiony z pięciu różnych rodzajów drewna, ma pięciomilimetrowy karbonowy gryf obudowany drewnem.
To dość skomplikowany projekt.
Owszem, ale rezultaty są warte tego zachodu.
Masz dość oryginalne brzmienie. Jestem w stanie rozpoznać, kiedy grasz.
Traktuję to jak komplement, bo jeśli dasz pięciu muzykom tę samą gitarę, to w przypadku niektórych faktycznie będziesz w stanie rozpoznać, kto gra. Mniejsze znaczenie ma zatem to, na czym się gra, a większe to, jak się gra. Wszyscy mamy unikalne głosy i odciski palców, więc chcemy też tworzyć tę unikalność podczas gry na instrumencie. Miles Davis nazywał to głosem wewnętrznym. Każdy trębacz szukał własnego stylu, własnego głosu. Interpretowanie tego, co masz w głowie za pomocą instrumentu, palców, oddechu, jest trudne. Ale jeśli będziesz w stanie wytworzyć tę własną tożsamość, to wspaniała sprawa.
Pogadajmy więc o tej twojej tożsamości: kiedy zapytano cię o to, jak tworzysz swoje basowe linie, odparłeś, że „mniej znaczy więcej”. A jednocześnie często piszesz dość skomplikowane partie, bardzo melodyczne. Wydaje mi się, że główną zasadą pozostaje dla ciebie melodia.
Na pewno bardzo lubię mieć melodyjne partie basu, ale wszystko zależy od tego, co najbardziej pasuje dla danej piosenki. Niektóre piosenki wymagają przestrzeni, jak choćby numery w stylu dub czy reggae, jak nasz numer „Peaches”. Nie trzeba tam być bardzo zajętym i grać ósemek. W niektórych numerach właśnie to najlepiej działa. Wszystko więc polega na tym, żeby wyrzucić swoje ego przez okno i po prostu służyć piosence. To wymaga trochę eksperymentowania, trzeba to ego wygłuszyć. Czasami, kiedy ego uderza do głów świetnych muzyków, czują, że muszą pokazać, jak są dobrzy, i zamieniają się w akrobatów. Akrobatyka też jest fajna, ale zawsze trzeba służyć piosence.
W końcu znalazłem jakąś zasadę, której się podporządkowałeś: służenie piosence.
[śmiech] Faktycznie, tak chyba jest!
Umiejętności techniczne pomagają zespołowi brzmieć lepiej – czy tutaj też mniej znaczy więcej?
Myślę, że jest podobnie jak w poprzednim przypadku: technika może czasami przeszkadzać piosence. W teorii możliwości techniczne powinny pomagać ci lepiej przekształcać na dźwięki to, co masz w głowie.
Czyli to, co naprawdę się liczy, to wyobraźnia.
Dokładnie. Wyobraźnia to nasza waluta, waluta, którą posługują się ludzie kreatywni.

Mój kolega z redakcji wspomniał, że The Stranglers zawsze kojarzyli mu się z Joy Division i odwrotnie. Podobne początki w podobnym czasie, muzycznie też nie byliście wówczas od siebie bardzo odlegli. Znaliście się w latach siedemdziesiątych?
Oczywiście, supportowali nas w Wielkiej Brytanii. Peter Hook, ich basista, zawsze powtarzał, że byłem dla niego inspiracją. Serio, sam słyszałem. Podobnie jak basista U2, Adam Clayton. Ktoś mi ostatnio wysłał filmik na YouTubie z wywiadem z Adamem, w którym to mówił.
Bardzo duży komplement. Pewnie zainspirowałeś więcej basistów niż tylko Petera Hooka. Część z nich pewnie pojawi się na waszym czerwcowym koncercie w Polsce.
Czekam na to niecierpliwie, zawsze świetnie wspominam pobyty w Polsce. Polacy wydają mi się bardzo podobni do Brytyjczyków. I Francuzów także. Polska przechodzi także interesującą, krytyczną przemianę. Mamy trochę tych historycznych powiązań, a polskie poczucie humoru jest bardzo podobne do brytyjskiego. Gramy w Oświęcimiu, gdzie był obóz Auschwitz. A osiem dni później gramy w Tel Awiwie, wiesz? Sporo krytyki spada na nas za granie w Izraelu. Stoi za tym mnóstwo politycznych powodów i całe to gówno. Ale wiesz – gdyby ktoś mnie poprosił, żebym jutro zagrał w Palestynie, zagrałbym. Ale nikt mnie nie zaprasza [śmiech]. Krytycy, którzy mają obiekcje co do naszego koncertu w Tel Awiwie, nie mają szerszego obrazu sytuacji. Niemniej wydało mi się, że to interesujące połączenie – jednego dnia w Oświęcimiu, drugiego w Tel Awiwie.