Papa Roach cieszy się w naszym kraju sporym uznaniem. „Karaluchy” regularnie odwiedzają Polskę, a koncerty na ich trasie często są wyprzedane. Nie inaczej było z ich ostatnim występem w warszawskiej Progresji. Na dwie godziny przed wejściem Papa Roach na scenę spotkaliśmy się z gitarzystą Jerrym Hortonem, z którym porozmawialiśmy m.in. o ostatniej płycie zespołu „Crooked Teeth”.

Michał Wawrzyniewicz: Jerry, jak czujesz się w związku z dzisiejszym występem w Polsce?
Jerry Horton: Jestem naprawdę podekscytowany!
W jednym z wywiadów dla serwisu ASX powiedziałeś, że podczas tworzenia „Crooked Teeth” mieliście już wcześniej część gotowych partii wokalnych Jacoby’ego, dzięki czemu mogliście wokół tego skomponować utwory. Jak wspominasz sesję nagraniową tego albumu?
Była inna pod wieloma względami. Mieliśmy nieco rzeczy wstępnie nagranych, jednak dużo, jeśli nie większość, powstało spontanicznie w studiu. Podczas tej sesji pracowaliśmy z innymi producentami, na co dzień związanymi z innymi gatunkami muzyki. Jeden z nich zajmował się rockiem, ale kilku innych było bardziej ze świata pop i muzyki elektronicznej. Zamysł był taki, aby wyjść z „rockowego pudełka”, jeśli mogę to tak określić, i po prostu zobaczyć, jak daleko zawędrujemy. Wiedzieliśmy, że gdybyśmy poszli za daleko, w każdej chwili możemy wrócić i stworzyć brzmienie typowe dla Papa Roach.
Jakie były różnice w porównaniu do prac przy poprzednich albumach?
Wcześniej zazwyczaj dużo pisaliśmy przed wejściem do studia i w pewnym sensie przygotowywaliśmy się do tego wszystkiego. Ale tym razem większość rzeczy wyszła w studiu i jak tylko kończyliśmy pisać piosenkę, od razu ją tam nagrywaliśmy.
Skąd pomysł na dobór gości, których zaprosiliście na tę płytę, takich jak Skylar Grey czy Machine Gun Kelly?
Już wcześniej zapraszaliśmy do współpracy gości i wiedzieliśmy, że chcemy też to zrobić przy tym albumie. Musieliśmy tylko wybrać utwory i ludzi. Jak tylko ukończyliśmy muzykę do „Sunrise Trailer Park”, Jacoby zajął się wokalami i wiedział, że chce mieć w tym numerze rapera, w tym konkretnym fragmencie. Zabawne jest to, że parę lat temu byliśmy na Gali Nagród Alternative Press i Machine Gun Kelly występował tam z nami. Więc na półmetku sesji nagraniowej zagraliśmy mu ten utwór, po czym on powiedział: „Tak, będę tym drugim gościem i napiszę tekst z jego perspektywy”. Wyszło świetnie. Co do „Periscope” – gdy skończyliśmy muzykę i Jacoby napisał tekst, zasiedliśmy do odsłuchu i uznaliśmy – może przez to, o czym jest ta piosenka – że powinniśmy mieć na niej kobietę. Jej imię właściwie pojawiło się już wcześniej. Rozmawialiśmy o zaangażowaniu Skylar, ale nigdy nie doszło to do skutku. Więc tym razem wysłaliśmy jej ten materiał, który polubiła i nagrała swoje partie w Michigan, po czym odesłała do nas – i to także wyszło świetnie.
O ile mi wiadomo, podczas tej trasy prezentujecie fragment będący zapowiedzią nowej piosenki. Czy to pozwala przypuszczać, że macie już na horyzoncie kolejny album?
Nie wiem kiedy konkretnie, ale mamy już skończone około pięciu utworów na następną płytę. Na pewno nie będzie to tak długo, jak zazwyczaj [śmiech].
W 2010 roku zagraliście na Przystanku Woodstock. Czy możesz opisać, jak wspominasz tamten występ?
Do dziś, za każdym razem, gdy ktoś pyta nas o najlepszy koncert, jaki zagraliśmy, zawsze mówimy o Przystanku Woodstock. Całe wydarzenie jest dla mnie wyjątkowe. Szczególnie, że jest niebiletowane i każdy może się na nim pojawić. Zawsze opowiadamy tę anegdotkę: to zabawne, ponieważ dotarliśmy na miejsce późnym rankiem i rozglądając się po polu, nie zauważyliśmy zbyt wielu ludzi. Jakieś grupki to w jednym, to w drugim miejscu, przez co pomyśleliśmy: „Ok, to nie będzie zbyt dobre”. Jednak potem nasz akustyk opowiedział nam, że rozmawiał z ekipą od techniki, pytając: „Gdzie są wszyscy? Nie rozumiem, mówiliście, że to duży festiwal, a ja nikogo nie widzę”, na co oni odpowiedzieli: „Tylko poczekajcie – przekonacie się”. Nasz akustyk, wydaje mi się, że na około godzinę przed koncertem, powiedział, że widok przypominał scenę jak z „Władcy Pierścieni” – gdzie tłumy wychodzą z lasu kierując się w dół, pod scenę [śmiech]. Wiem, że nie każdy na tym festiwalu był fanem Papa Roach, ale ludzie szaleli cały czas, co było naprawdę niesamowite.
Widząc tłumy dzisiejszego wieczoru, twierdzę, że być może wiele osób odkryło wasz zespół właśnie poprzez tamten występ. Kiedy dziś pojawiają się na waszym koncercie, to doskonale pokazuje, że wtedy „kupiliście” tę publikę.
Tak sądzę, to znaczy: tamtej nocy, pod koniec koncertu wszyscy śpiewali w naszym kierunku, sprawiając, że czuliśmy się jak w domu – i to było świetne.
Czy możesz stwierdzić, że był to największy koncert, jaki graliście, jeśli chodzi o liczbę uczestniczących w nim osób?
Dotychczas był to nasz największy koncert.
I wygraliście Złotego Bączka, który jest nagrodą publiczności. Pamiętam, jak sześć lat temu Jurek Owsiak – organizator Przystanku Woodstock – podarował wam tę statuetkę podczas koncertu w warszawskiej Stodole. Wiesz – to jak zaproszenie do zagrania tam ponownie. Rozumiem, że jest to trudne do zaplanowania w ramach trasy, zgrania konkretnych terminów itp. ale czy rozpatrujecie ponowny występ?
Nie wiemy jeszcze kiedy, ale jest to możliwe.

Trzymam zatem kciuki. Jaki jest twój zestaw na tej trasie? Czy wciąż korzystasz z gitar firmy Schecter?
Tak, mam swoją sygnowaną serię, która tym razem oparta jest na bardziej ostrym kształcie. Mam drewno, które lubię, wykończenie jest unikatowe i są tam drobne modyfikacje, które wprowadziłem w szczególności na potrzeby trasy. Tak jak świecące oznaczenia na gryfie, dzięki którym, gdy w klubie gasną światła, mam pewność, że zagram właściwą nutę. Wciąż korzystam z Axe-Fx. To prosty zestaw, zajmujący niewiele miejsca, który mogę wziąć ze sobą i nie martwić się niczym więcej. W przeszłości problem stanowił sprzęt, który mieliśmy do dyspozycji na koncertach za oceanem. Prosiliśmy o konkretne wzmacniacze, a na miejscu okazywało się, że jedyne, jakie posiadają, nie zawsze odpowiadały temu, co potrzebowaliśmy. Tak więc zdecydowaliśmy się na paczki Axe-FX, żeby to wszystko uprościć i mieć to, czego potrzebujemy, gdziekolwiek się udamy. W trakcie prób komponuję nowe melodie, przejścia i wszystko to jest spięte niemal jak predefiniowane ustawienia – więc naciskam jeden przycisk i to wszystko.
Odnośnie „Crooked Teeth” – w pełni zgodzę się, że ten album brzmi jak połączenie „Infest” z „Getting Away with Murder”. Jak doszliście do tego, bądź zdecydowaliście się, aby w trakcie prac nad tą płytą powrócić do rapu i cięższych gitarowych riffów?
Mieliśmy do tego kilka różnych podejść. Wiedzieliśmy, że chcemy wrócić do tej energii, którą mieliśmy na początku naszej kariery, oraz do tej mentalności, którą było po prostu komponowanie szalonych rzeczy bez usilnych prób stworzenia singla czy hitu. Po prostu pisać muzykę i robić to najlepiej, jak potrafimy. Myślę, że to, co trochę utraciliśmy w ostatnich latach, pracując z tymi wielkimi rockowymi producentami, to ten sposób myślenia, aby pisać muzykę dla siebie – dlatego że to kochamy. Producenci rockowi są świetni, nie ujmuję niczego ich pracy. Ale muszą zadowolić zespół, jak i wytwórnię. Ponadto pracują na własne nazwisko, więc chcą wyprodukować jak najwięcej radiowych hitów. To jest zrozumiałe, ale na tym etapie naszej kariery chcieliśmy zwyczajnie wrócić do czasów, kiedy radość sprawiało nam samo nagrywanie albumów. Udało się to z tymi producentami: Colinem Brittain i RAS. Colin zarządzał całym nagraniem i produkcją, a RAS odpowiadał za wokale i teksty. Są od nas młodsi, co jest dobre, oraz zajmują się innymi rodzajami muzyki niż nasza, co także jest dobre, ponieważ dało nam większe pole do pracy, jeśli chodzi o brzmienia i tym podobne. Co do rapu, było kilka piosenek, w których Jacoby powrócił do rapowania, i to zagrało, ponieważ są rzeczy, które chciałby powiedzieć, ale nie może ich wyśpiewać w kilku sylabach, musi to być bardziej jak seria z karabinu. I to była jedna z rzeczy, na które zwrócił uwagę RAS, mówiąc: „Nie bój się rapować, bo jesteś w tym świetny”. Więc wiedzieliśmy, że chcemy pójść w tym kierunku i po prostu zaszaleć.
Dzięki starszym braciom doskonale pamiętam wasz pełnoprawny debiut z „Infest” z 2000 roku, jak i kolejne płyty. Czy w ciągu ostatnich pięciu–sześciu lat, od premiery „F.E.A.R” i „The Connection”, zauważyliście wśród swojej publiczności osoby, które być może urodziły się, gdy wy mieliście już dwie, trzy płyty w swoim dorobku?
Szczególnie po „The Connection” zauważyliśmy, że nasi fani stają się młodsi. Właściwie to dla nas świetnie, ponieważ ludzie w naszym wieku nie chcą iść na koncert i wariować na samym przedzie. Wolą być z tyłu, popijając piwo czy cokolwiek – i to jest w porządku. Ale na potrzeby występu, jego energii, potrzebujemy tej siły młodych. To działa wspaniale.
O ile mi wiadomo, Twoim hobby jest fotografia – wydałeś nawet album. Możesz opowiedzieć nieco więcej o tej pasji?
Zajmowałem się fotografią jeszcze przed dołączeniem do zespołu. To było moje hobby i niedawno poszedłem na całość i opublikowałem moją twórczość. Nie jest to coś, czemu aktualnie poświęcam się w pełni, głównie przez to, że zespół pochłania większość czasu. Mam swoją stronę: jerryhortonphotos.com i prowadzę konto na Instagramie, głównie dla zabawy. Ale za pośrednictwem strony sprzedaję także wydruki i jest to dość rozsądne. Lubię to robić i fajnie, że niektórzy z naszych fanów to doceniają.
Czytałem też, że jednym z twoich hobby jest gra na PlayStation.
Dawniej grałem bardzo dużo, ale teraz, mając dzieci, nie mam na to kompletnie czasu.
Pomyślałem, że może w ten sposób zabijacie z zespołem czas w podróży na trasie.
Byłem jedynym, który lubił grać. Pozostali nie byli zainteresowani. Nie wiedzieli, jak obsługiwać kontroler [śmiech].
Rozmawiał: Michał Wawrzyniewicz