„Admission” to bez wątpienia krok wprzód dla Torche, zespołu, który na skróty raczej chodzić nie chce. Po znakomitym albumie „Restarter” grupa jeszcze raz zwarła szeregi z Relapse Records by wypuścić nowy album, ale ten będzie dla wielu zaskoczeniem. To jedna z rzeczy, które bardzo ekscytują Jonathana Nuneza, do niedawna jeszcze basistę, a obecnie gitarzystę Torche, który opowiedział nam nie tylko o płycie.
Wasz nowy album „Admission” wychodzi lada moment.
Tak jest, psze pana.
Co o nim myślisz?
Szczerze – nie mógłbym być chyba bardziej zadowolony. To najbardziej odkrywcze i prawdziwe przedstawienie tego, kim jesteśmy, jak brzmimy, w jakim miejscu się znajdujemy. Choć został nagrany rok temu to wciąż odzwierciedla mentalny stan, w jakim jesteśmy. To prawdziwy owoc naszej współpracy. Jest tym wszystkim, czym byliśmy zawsze, ale też zawiera nowe elementy Torche, więcej dynamiki, przestrzeni i energii. To jest nowy, odświeżający aspekt tego zespołu.
Co chciałbyś powiedzieć fanom na chwilę przed premierą?
Chciałbym ich poprosić, żeby przesłuchali „Admission” od początku do końca. To dobra płyta na przejażdżkę samochodem, dobra też do posłuchania wygodnie w domu. Gorąco polecam odpalić ją sobie na dobrym systemie audio. Częstotliwości na tej płycie mocno czasem idą w dół, ale jak podkręcisz głośność nie będzie ani trochę trzasku. Ta płyta nie zmęczy ci uszu. Prawdę mówiąc, jej brzmienie jest przyjemne. Jak podgłośnisz, ogarnie całą przestrzeń. „Admission” to soniczna przygoda przez konstrukcje utworów, brzmienie, dźwięki. Naprawdę dużo uwagi poświęciłem nagraniom i miksom, a nawet zaprojektowaniu sprzętu, który pojawił się wyłącznie na tej płycie. Wszystko po to, żeby brzmiała tak, jak Torche brzmi naprawdę. Jak przyjdziesz na nasz koncert to przekonasz się, że to jest to. Chcę, żeby ludzie ekscytowali się tym brzmieniem z płyty tak, jak ekscytują się nim na koncertach. Jednocześnie wydaje mi się, że to jest płyta, która może wymagać na początku więcej niż kilku przesłuchań. Ale jeśli dasz jej czas, to będziesz odkrywał coraz więcej momentów, które będą podniecające, coraz więcej fragmentów będzie z niej wyrastało. To zupełnie nowe doświadczenie.

Widzę, że jesteś dumny ze swojego nowego dziecka, nie tylko jako muzyk, ale także jako producent.
Och, bez dwóch zdań. Z wiekiem zacząłem się skupiać na tym, żeby naprawdę uchwycić i przekazać osobowość zespołu, przekazać jego brzmienie i to w taki sposób, żeby było to szczere i przejmujące. Mam wrażenie, że żyjemy w świecie, w którym wszystko brzmi tak samo. Dlatego ja wolę tworzyć nowe brzmienia i wyciągać w ten sposób charakter muzyki. Czasami to się odbywa poprzez miksy, ustawienia, a czasami przez projektowanie nowych urządzeń, które przydają się do nagrań. Robi się to, co trzeba, żeby oddać słuchaczowi do przeżycia jakieś nowe doświadczenie.
Wspomniałeś o projektowaniu urządzeń – o co chodzi?
To wszystko ręcznie robione, ekskluzywne graty w ramach firmy Nunez Amplification, którą prowadzę wraz z moim partnerem Garym. Tworzymy wzmacniacze. Mamy dwa różne wzmaki w jednej obudowie. Z jednej strony dają tak czysty dźwięk, jak sobie możesz tylko wyobrazić, ale także tyle przesteru w dołach, że czegoś takiego nigdy nie doświadczyłeś. A do tego ekstremalnie dużo wysokiego gainu. Całość jest bardzo ustawna, możesz wykręcić naprawdę własne brzmienie, możesz mieć supernowoczesny, ostry dźwięk, ale możesz to zaokrąglić, wypełnić środkiem, dać temu zakwitnąć. Do tego są kolumny bezkierunkowe, które wyciągną każde brzmienie jakie przez nie przepuścisz. Mamy też wszechstronne pedały klasy A. Te wszystkie zabawki zostały stworzone z myślą o daniu muzykowi możliwości znalezienia własnego głosu. One nie wrzucają cię w jakąś kategorię. Są tak wszechstronne, jak tylko pozwala na to kreatywność muzyka. Zatrzymają się dopiero tam, gdzie ty się zatrzymasz. Na „Admission” brzmienia gitar pochodzą z tych wzmacniaczy, podobnie jak basu z naszego pedału basowego. Osobiście, jako muzyk, ale także jako producent i inżynier dźwięku, nie mógłbym być chyba szczęśliwszy. Narobiłem się przy tym i teraz widzę, że było warto. W przeszłości zazwyczaj raczej mocno stąpałem po ziemi, ale teraz obrastam w piórka. Zawsze powtarzałem sobie, że muszę po prostu przekazać dalej ideę zespołu, utrzymać wszystko w ryzach. Ale kiedy przerzuciłem się z basu na gitarę nie byłem zadowolony z żadnego brzmienia. Nie znalazłem nic inspirującego, przez co ciężko było mi się na dobrą sprawę przerzucić na gitarę. Wpadliśmy wtedy razem z partnerem w jakąś manię tworzenia wzmacniaczy i przeszliśmy samych siebie. To, co było dostępne, jeśli chodzi o częstotliwości i pasma, po prostu nie było dla nas wystarczające. Nie przemawiało. Więc szukaliśmy dalej.
Zawsze byłem raczej muzykiem zainteresowanym bardziej komponowaniem, strukturą piosenki, niż techniką i wirtuozerią. Gram odkąd skończyłem dwanaście lat, a teraz mam trzydzieści sześć i nigdy nie spróbowałem nawet solówki.
Czemu w zasadzie musiałeś porzucić w Torche bas na rzecz gitary?
Wydana w 2012 roku płyta „Harmonicraft” była rezultatem świetnej pracy zespołowej. Ale od tego czasu coraz trudniej było naszemu drugiemu gitarzyście podrzucać materiał, który byłby satysfakcjonujący dla nas i dla niego. Do tego rozeszliśmy się osobowościowo. Kręgosłup zespołu zawsze był stały – to Steve, Rick i ja. W końcu musieliśmy znaleźć coś, co pozwoli nam pójść dalej. Ja tymczasem zawsze grałem na naszych płytach na gitarze, na ostatniej nagrałem nawet solo. Zazwyczaj były jakieś pasaże, jakieś zagrywki, to tu, to tam. Chłopaki zaproponowali: „A może ty zagrasz na gicie?”. Odpowiedziałem: „No spoko”. I od razu jednocześnie wiedzieliśmy, że nasz kumpel Eric będzie idealnym basistą. I to wszystko stało się w krótkim czasie między trasami – mieliśmy dwanaście dni przerwy między trasą europejską a amerykańską, więc wszystko odbyło się szybko jak cholera. Ale udało się i mam wrażenie, że jesteśmy mocniejsi i bardziej zainspirowani niż kiedykolwiek.
Czy przeskok z basu na gitarę był dla ciebie jakimś problemem od strony techniki gry? To podobne instrumenty, ale – na litość boską – jednak różne.
Oczywiście, jak najbardziej masz rację. Wiesz, byłem przyzwyczajony do grania różnych rzeczy w studio, ale po nagraniu czegoś mogłem sobie wrócić spokojnie do moich basowych riffów ze świadomością, że nie będę musiał grać na żywo tego, co zagrałem w studio. A tu proszę, niespodzianka. Kiedy nagrywaliśmy „Admission” i nagrałem partie basu, zacząłem wbijać gitarę. Nagrywałem, odkładałem gitarę i myślałem sobie: „No, spoko, to wszystko. A nie, czekaj, przecież teraz jestem tylko ja, to ja będę to grał!”. Trochę mnie to przerażało, ale też dobrze się z tym bawiłem. Niemniej jednak nie będę ci ściemniał – gram teraz mnóstwo prób żeby to wszystko ogarnąć. Zawsze byłem raczej muzykiem zainteresowanym bardziej komponowaniem, strukturą piosenki, niż techniką i wirtuozerią. Gram odkąd skończyłem dwanaście lat, a teraz mam trzydzieści sześć i nigdy nie spróbowałem nawet solówki. Dopiero od jakichś pięciu czy czterech lat próbuję je grać i stało się to z konieczności. Nigdy wcześniej nie robiłem też konkretnych ćwiczeń na gitarze, a teraz po prostu muszę. Teraz muszę spamiętać solówki, pamiętać o tym, żeby przełączyć sobie pedały między riffami, potem zrobić teksturę, potem włączyć sobie brzmienie smoka zionącego ogniem, a potem w innej partii znowu coś włączyć na solówkę. Jest więcej przygotowań. Nigdy wcześniej nie grałem prób przed trasami sam, jedynie z całym zespołem. Teraz po raz pierwszy ćwiczę te solówki, sprawdzam te riffy. Czuję się, jakbym był w pracy (śmiech).

To brzmi trochę strasznie.
Troszeczkę. Ale po prostu wiem, że będą koncerty, które dzięki tym próbom przelecę na gładko. Przykładam się do tego, wiem, że wymaga to trochę finezji i uwagi, ale za jakiś czas przywyknę do nowej roli. Wcześniej mieliśmy różnych gitarzystów, którym przychodziło grać partie, które dla nich pisałem. Teraz już nie ma wymówek – sam muszę wziąć to na swoje barki. Ale też jeśli chcę coś uprościć – spoko, nie ma problemu. Solówki nie są też jakimiś totalnymi szaleństwami, po prostu pasują do piosenki i mają wkręcać słuchacza, wpędzać go w odpowiedni stan. No i mnie też. Teraz są moją własną częścią piosenki.
Jesteście jednym z tych trudnych dla dziennikarzy zespołów. Jesteście jednocześnie ciężcy, metalowi i przystępni.
Tak, to chyba coś, co chyba wzięło się od poprzedniego zespołu Steve’a – Floor. Oni byli pierwsi, grali tak w 1991 i 1992. Ja i Rick byliśmy fanami Floor. Wiem, że goście z Mastodon też ich lubili. Torche miało być swojego rodzaju kontynuacją Floor, ale Steve widział, że jesteśmy bardziej elastyczni – możemy grać szybko, możemy grać wolno, ciężko, lekko. Chciał zatem zrobić z tego coś nowego, ale jednocześnie zatrzymać esencję Floor – chwytliwość, refreny. Znajdziesz w tym ciężar i brutalność, ale jednocześnie wręcz popową przystępność. Jeśli mówisz, że utrudniamy krytykom i dziennikarzom robotę, bo trudniej jest nas zaszufladkować, to mi się micha śmieje od ucha do ucha. W przewidywalności nie ma zabawy. Czuję, że jesteśmy jednym z tych zespołów, u których osobowości członków naprawdę przebijają się przez muzykę. Nie ma tak, że piosenka po piosence wszystko jest takie samo, na jednym monotonnym schemacie. Nie. Jest jakaś podróż, przygoda, która nie wiadomo jak się skończy. Dla nas również – ktoś coś pisze, szuka jakichś nowych dróg, a potem inni dodają swoje rzeczy i nigdy nie wiemy jak w końcu będzie brzmiała dana piosenka. Uwielbiam, jak ludzie mówią, że nasza płyta była dla nich wyzwaniem. To ich zmusza do podjęcia jakiejś decyzji, zastanowienia się, przebrnięcia przez album ponownie i jeszcze raz. U nas każda kolejna płyta będzie inna. Nie mamy taśmy produkcyjnej riffów. Wyciągamy je z różnych miejsc naszych mózgów. Dzięki temu mamy różne wibracje, a co za tym idzie – różne piosenki. Każda płyta powinna być innym doświadczeniem.
Kocham, kiedy ludzie muszą używać jakichś dodatkowych przymiotników, zamiast po prostu mówić, że stoner, metal, rock, garażowy, alternatywny bla bla bla. Kiedy ktoś o nas mówi w inny sposób to wiem, że zrobiliśmy coś dobrego.
Okej, mamy popową chwytliwość, ale Torche chce być też zespołem angażującym i dostarczającym muzyczne przygody.
Usłyszeć, że ktoś tak o nas mówi, to najlepsza nagroda. Kocham, kiedy ludzie muszą używać jakichś dodatkowych przymiotników, zamiast po prostu mówić, że stoner, metal, rock, garażowy, alternatywny bla bla bla. Kiedy ktoś o nas mówi w inny sposób to wiem, że zrobiliśmy coś dobrego, co zmusiło słuchaczy do poszukania nowych określeń.
Czy mieliście jakiś scenariusz dla „Admission”?
Mieliśmy trochę założeń, ale trochę też wyszło naturalnie. Sądzę, że kiedy grasz koncerty przez jakieś dwa czy trzy lata w drodze do kolejnego albumu to chcąc nie chcąc układasz sobie w głowie, co lubisz grać na żywo. Tak chyba było w moim przypadku. I potem myśląc nad nową płytą wiedziałem, że chcę nagrać trochę dynamiczniejszych rzeczy, do tego trochę jakichś dziwnych dźwięków, że ludzie nie będą wiedzieli, czy to gitara, syntezator, czy inna cholera. Chciałem trochę pozytywnej i energetycznej muzyki, ale chciałem też piosenki, która zejdzie w dół tak, że już niżej się nie da nastroić. Zbierałem w głowie takie rzeczy, które wyciągałem z piosenek, które dobrze mi się grało. Ale też brzmienie Torche się zmieniało, co prowokowało nas do poszukiwania nowych metod aranżacji. Nowy skład zespołu ma też świetną energię. Kiedy zaczęliśmy pracować to w tych cięższych fragmentach brzmieliśmy jak jakieś dźwiękowe kowadło. Myślałem sobie wtedy: „Taaak! To jest to, co trzeba podkreślić w produkcji i w aranżacji”. No i każdy z nas kombinuje sobie sam, sam wyszukuje własne ulubione momenty, sam szuka własnych osobistych fragmentów i dzięki temu przynosi różne rzeczy. Mieliśmy w głowach bardzo różne pomysły. Ja chciałem trochę tych shoegaze’owych, zgrzytliwych, eksperymentalnych rzeczy. Ale chciałem też energii. I każdy z nas dorzucał do tego miksu własne zachcianki. W ten sposób powstawał miks, który stał się płytą. „Admission” to trzy piosenki Steve’a, trzy moje, trzy Erica i dwie, które napisaliśmy wspólnie. Możesz wręcz pozestawiać te piosenki ze sobą, ale każda z nich jednak płynie w zupełnie innym kierunku.

Czy wasi słuchacze będą w stanie odróżnić który z członków Torche napisał którą piosenkę?
Być może. Nasi najbliżsi przyjaciele słuchali płyty i odgadywali, że ja napisałem to, a ktoś inny tamto.
Okej, ale to byli najbliżsi przyjaciele. A reszta?
A nie wiem, może ktoś, kto lepiej zna nasze poprzednie dokonania będzie w stanie. Niech to będzie zabawa. Wydaje mi się, że jak ktoś śledzi zespół od samego początku, to nabył jakiś rodzaj intuicji. Mam nadzieję, że się będzie dobrze bawił przy typowaniu.
Czy skoro teraz jesteś gitarzystą, to wpłynęło to jakoś na proces pisania muzyki?
Nie. Zawsze kiedy piszę, to wszystko zaczyna się od gitary. Kilka razy zacząłem od basu, ale to były wyjątki. Dlatego większych różnic nie było. Od strony gitary większą trudność sprawiają mi tradycyjne solówki niż tekstury czy bardziej hałaśliwe momenty. To była jedyna różnica. Pisanie solówek na początku było dla mnie dziwne, ale z czasem wszystko wskakiwało na swoje miejsce, pojawiały się odpowiednie dźwięki i podziały rytmiczne. Oczywiście musiałem w to włożyć trochę pracy. Potrzebowałem przełączyć tryb z basu na gitarę i to było wyzwaniem.
Nie mamy taśmy produkcyjnej riffów. Wyciągamy je z różnych miejsc naszych mózgów. Dzięki temu mamy różne wibracje, a co za tym idzie – różne piosenki.
Masz jakieś ulubione momenty na płycie?
W sumie lubię doświadczać „Admission” od początku do końca, ale też ekscytuję się od razu tym, co Steve zrobił w otwierającym numerze. To energetyczny kawałek, który ja napisałem, ale Steve zrobił świetną robotę na wokalach. Ma to trochę charakter numerów Gary’ego Numana, ale Steve dorzucił też trochę melodyjnych gitar, które otwierają numer zaraz po intro. W pierwszym singlu „Slide” aranżacja Erica oparła się na bardzo fajnych podziałach rytmicznych. Bardzo się cieszę, że wszystkim podobała się „Admission”, którą napisałem. Zrobiłem sobie szkic na telefonie przy pomocy prostego automatu perkusyjnego. To był numer inny niż dotychczas Torche grywało, ale kiedy po raz pierwszy zagraliśmy ją na żywo wszyscy byli naprawdę zadowoleni. To jeden z tych numerów, które najchętniej grałbyś bez przerwy. „Infierno” z kolei zrobiliśmy zespołowo, ma sporo ciężaru i szaleństwa, a każdy z trzech głównych riffów napisał kto inny – jeden ja, jeden Steve, jeden Eric. Kręci mnie to, jak się razem zgrały, jakby były dla siebie stworzone.
To akurat obecnie mój ulubiony numer na płycie. Ale jutro może się to zmienić.
I to właśnie sprawia, że ta płyta jest zajebista! Wydaje mi się, że mój kumpel dobrze to określił, bo powiedział, że na tej płycie jest coś na każdy nastrój. Weźmiesz jedenastu ludzi i każdy z nich będzie miał inną ulubioną piosenkę. To taka płyta, że słuchasz i myślisz „kurde, mam nadzieję, że ich kolejna płyta też będzie taka, ale jeszcze bardziej, że to wszystko pójdzie jeszcze głębiej”.
Jakich instrumentów używacie teraz w studio i na scenie?
Steve używa gitar JML. Są piękne, neck through o ile się nie mylę, na dodatek są takim hołdem dla starych zajebistych gitar, z przeplatającymi się różnymi gatunkami drewna i czystym wykończeniem. Możesz je na płycie usłyszeć z prawej stronie. Mają świetnie brzmiące korpusy, długi sustain. Ta charakterystyka bardzo fajnie wyszła przez wzmacniacze i efekty. Świetnie siedziała w piosence. Steve na płycie używał głównie modelu SG, ale ma też tego przecudnego Flying V od JML, którego używa na scenie. To jest trochę jakby klasyczna V-ka, ale nieco większa, więc naprawdę super, mówię ci. Ma chyba standardowe przystawki Gibsona. Eric używa mojego basu Electrical Guitar Company, który ma aluminiowy gryf i drewniany korpus. Ma tam stare przystawki ETC, nie pamiętam jakiej serii. Co ciekawe, gryf przechodzi przez cały korpus, więc przystawki są zamocowane bezpośrednio w nim. To daje dźwięk, który bardzo trudno przebić. Eric ma farta, że może na tym basie grać (śmiech). Może nawet kupi sobie własny, wtedy mój wróci do domu. Ja miałem problem ze znalezieniem gitary. Grałem sobie na tych aluminiowych basach, miałem do dyspozycji gitary, które są bardzo popularne, czyli Les Paule Custom. Grałem na nich kilka dni, ale były jakieś niewygodne, drętwiały mi ręce. Nie wiedziałem o co chodzi, ale nie lubiłem tych gitar. Nie działały ze mną. To świetne gitary – żeby nie było. Są piękne. Gdybym miał kasę, to sprawiłbym je sobie tylko do studia. Ale nie stanowiliśmy zgranego teamu. Były dla mnie za małe, miałem wrażenie, jakbym grał na ukulele. Szczęśliwie się złożyło, że kiedy mieszkałem w Kalifornii, zgłosił się do mnie mój ziomek Sacha Dunable, żebym wpadł do niego do sklepu zobaczyć co ma ciekawego. No i skłamałbym gdybym stwierdził, że nie zakochałem się od pierwszego wejrzenia w modelu Dunable Cyclops. Miał taką całą czarniutką wersję. Zagrałem na niej i wiedziałem, że to jest to, czego szukałem. Ma fenderowską skalę i jest doskonała. To idealna kombinacja vintage, Fendera, Guilda, Gibsona. Dużą różnicę robią szczegóły, na przykład ustawienie mostka, które pomaga mi zostać w stroju. Ta gitara stała się przedłużeniem moich rąk. Używam jej przy standardowych strojach. Przy moich dziwnych niskich strojach do gry wchodzi Fender HH telecaster, który dostałem od firmy. Steve ma do tych strojów fajną gitarę od Electrical Guitars Company. Na płycie używałem też okazyjnie kilku innych spoko gitar – stockowego Fendera telecastera, Guilda przypominającego strata z tremolo. Tremolo w ogóle było uzależniające, jest na całej płycie. Właśnie na moje zamówienie powstaje w Koontz Custom Guitars customowy instrument z mostkiem Mastery, dzięki któremu na scenie będe mógł odtworzyć te partie tremolo i nie wypaść z tonacji. To świetna firma, założona przez Joe Koontza z takiego starego punkowego zespołu Against All Authority z Miami. Nie mogę się doczekać na tę gitarę. Będzie znowu miała aluminiowy gryf robiony przez Robot Graves. Mostek Mastery jest cudowny, zostaje w stroju choćby nie wiem co. Całość nie była tania, ale warto. Sacha Dunable chyba też jeszcze ma dla mnie w zanadrzu jednego Cyclopsa z fajnym malowaniem.
Czekamy na premierę „Admission”, a tymczasem powiedz, czy można was będzie zobaczyć w najbliższym czasie w Europie?
Coś się dzieje w temacie, kwestie tras się jeszcze rozwiązują. Chyba będziemy w Europie latem następnego roku. Były rozmowy o zrobieniu czegoś w okolicy grudnia, ale realistycznie trzeba jednak patrzeć na przyszły rok. Mam nadzieję, że uda nam się ogarnąć tyle festiwali, ile wlezie. Festiwale są super. Możesz zobaczyć mnóstwo kapel na żywo, poznać setki ludzi. Czasami grasz z kapelą, którą kochasz. Europejskie festiwale są najlepsze, koniec, kropka. Żaden inny kontynent nie ma tutaj startu do Europy. Do jest jakaś inna liga. Fantastyczni fani, absolutnie genialna gościnność, możliwość grania na jednej scenie z idolami, ale także odkrywanie nowych zespołów, które powodują, że stoisz z otwartą gębą i myślisz sobie tylko: „jasna cholera, zajebiste!”. Mam nadzieję, że tak będzie wyglądało przyszłe lato. W któreś wakacje już tak mieliśmy. Ze trzy czy cztery lata temu zaliczyliśmy latem chyba dwadzieścia trzy loty. I zrobiłbym to znów, bo to było zajebiste. Wszędzie jest energia, jest trochę takiego pozytywnego chaosu – kto gra dzisiaj? I gdzie my dzisiaj gramy?
