Justyna Panfilewicz dysponuje jednym z najbardziej charakterystycznych głosów wśród polskich wokalistek. Od wielu lat konsekwentnie pielęgnuje artystyczną niezależność, wzbogaca dorobek i rozwija warsztat, który pozwala jej śpiewać w niemal każdym gatunku muzyki rozrywkowej. Zdobyła wiele nagród i wyróżnień, a podczas warsztatów w Muzycznej Owczarni uczy… opanowania.

Maciej Warda: Jako niezwykle zdolna artystka zdobyłaś ponad trzydzieści ważnych nagród na festiwalach przeglądach i w konkursach, a chyba nadal nie miałaś takich prawdziwych „swoich pięciu minut” w muzycznym mainstreamie?
Justyna Panfilewicz: Gdybym przyjmowała wszystkie propozycje współpracy oraz stawiała na ilość, to wyskakiwałabym z każdej lodówki. Przez ostatnie kilka lat dorosłam i wiele zrozumiałam. Stawiam na sukces artystyczny. To mój świadomy wybór. Nie zamierzam być bywalczynią „salonów dla celebrytów”, tak samo jak nie zamierzam być trybikiem w maszynce show-biznesu. Zresztą wszystko, co wiązałoby się ze zrezygnowaniem z mojej niezależności twórczej, wydaje się mi zbyt wielką ceną, a popularność sama w sobie nigdy nie była moim celem. Chcę, by ludzie słuchali mojej muzyki ze względu na jej jakość, twórczą i wykonawczą. Festiwale, które wygrałam, oferują repertuar na tyle trudny i wymagający, że stacje telewizyjne nie chcą ich emitować. W przeciwnym razie rozmawiałbyś teraz z bardzo popularną wokalistką. W przełożeniu na mainstream miałabym na koncie wygrane Opola, Sopoty, Eurowizje, Fryderyki, SuperJedynki, czy X-Factory.
A jak wspominasz przygodę z Ich Troje?
Na wesoło!
Powiedz w takim razie, co realnie zmieniło się w twoim życiu zawodowym i muzycznym od wygrania Debiutów w Opolu w 2015 roku?
Za sprawą tej konkretnej wygranej zmieniło się niewiele. W Opolu zdobyliśmy wszystkie możliwe nagrody, jednak do dziś nie doczekałam się jakiejkolwiek promocji ze strony organizatorów… Jedynie na półce przybyło trofeów. Dwie nowe statuetki: Opolska Karolinka i pamiątkowa grawerka od TVP. Mimo moich wcześniejszych osiągnięć, w zapowiedziach koncertowych podkreśla się przede wszystkim wygraną w Opolu. Pojawiłam się kolejny raz w TV, a to niestety dziś ludziom najbardziej imponuje…
Jesteś także finalistką Bitwy na Głosy oraz Voice of Poland. Co sądzisz o tych castingowych formatach z Zachodu? Psują nasz muzyczny rynek? Zmanierowują młodych artystów już na starcie?
Na takich formatach zwyczajnie robi się pieniądze. Hasło „każdy może zostać gwiazdą” przyciąga wielu ludzi, którzy zostają mięsem armatnim, a wygrywa jak zawsze – kasyno. Słychać także głosy, że to, co się tam dzieje, a czego nie widać w telewizorze, niewiele ma wspólnego ze zdrową muzyczną konkurencją pomiędzy wykonawcami… Program jest pretekstem do wstawienia na rynek kilku nijakich wokalistów, którzy są tworzywem w rękach twórców. Mają śpiewać nijakie pioseneczki o niczym i, schlebiając gustom niewybrednych odbiorców, zarabiać pieniądze dla tych, którzy pociągają za sznurki. Za kulisami nie ma nic kontrowersyjnego. Każde uniesienie, każda porażka, wszystko już wcześniej rozpisano w scenariuszu.
Od dawna występujesz z gitarzystą Tomkiem Orłowskim. Powiedz o nim parę słów. Wiem, że jest bardzo sprawnym technicznie gitarzystą i świadomym muzykiem, który z niejednego pieca jadł chleb…
Tomasz, Tomasz, Tomasz… To przede wszystkim mój przyjaciel i od niedawna mąż. Pobraliśmy się w sierpniu tego roku, podczas naszego drugiego spływu Wisłą. Tomasz to wrażliwy artysta, z bardzo bogatą wyobraźnią. Mądry człowiek. Silny mężczyzna. Jedna z dwóch osób, na których zawsze mogę polegać. Tomasz jest uzależniony od książek. Kocha koty i podróże. W sprawach zawodowych jest wzorem do naśladowania. Utalentowany, zaangażowany, pracowity, kreatywny, odpowiedzialny – dla mnie niezastąpiony!
Kilka lat temu nagrywałaś z nim ostry, prog-rockowy materiał pod szyldem J.A.B., z gitarową muzyką bez jakichkolwiek kompromisów. Teraz tworzycie HukzHut. Jakie są losy tych projektów?
To ten sam projekt, zmienił tylko nazwę na HUKzHUT. Chcieliśmy, by nazwa była ciekawa i polska. Projekt powstał w 2008 roku. W niedługim czasie mieliśmy gotowy, dopięty materiał. Chcieliśmy, by był to zespół, niestety z braku kompetentnych muzyków, z którymi moglibyśmy współpracować na stale wciąż funkcjonuje jako projekt. Pewnie tak już zostanie… Obecnie w ramach tego projektu nagrywamy wszystkie partie sami. Daje nam to wielki komfort i kontrolę nad każdym szczegółem. Możliwe, że w takiej właśnie „mega-autorskiej” formie pokusimy się o wydanie tego materiału. Kilka utworów udostępniliśmy w Internecie – zapraszamy na nasze kanały.
Cały czas można cię jednak usłyszeć głównie wykonującą poezję śpiewaną, a nie rockowy repertuar. Tylko że ty masz rasowy, zachrypnięty głos, wprost stworzony dla liderki rockowego zespołu!
To częsty stereotyp. Żadna barwa głosu nie jest przypisana do konkretnego gatunku muzycznego. Między innymi o tym uczę na warsztatach Jeśli chodzi o poezję, wybieram takie kompozycje, w których rockowy pazur jest wręcz pożądany. Ukochałam sobie repertuar Jacka Kaczmarskiego oraz Przemysława Gintrowskiego. Poza tym wszystko, po co sięgam, śpiewam po swojemu – nawet kolędy.

W jakich innych składach jeszcze śpiewasz?
Co chwilę dostaję jakieś propozycje współpracy. Czasem jakąś przyjmuję, jednak nigdy na stałe. Odrzucam propozycje, których założenia są dalekie od artystycznych, oraz te, które są mało transparentne. Ostatnią z propozycji jest rola damskiego wokalu wspierającego w „Złych Psach”, których liderem jest Andrzej Nowak. Co z tego wyjdzie zobaczymy.
A gdyby ktoś chciał kupić jakąś płytę z twoim śpiewaniem, ma taką szansę?
W sprzedaży jest kilka płyt z moim gościnnym udziałem. Po szczegóły odsyłam do Wikipedii – hasło Justyna Panfilewicz. Jedną z ważniejszych dla mnie są „Znaki Zodiaku” z muzyką Zbigniewa Łapińskiego do wierszy Jacka Kaczmarskiego. Koniec tego roku zapowiada się bardzo pracowicie, będziemy dopinać szczegóły kilku projektów, bo muzyki ci u nas dostatek! Kilka płyt czeka na finalizację. Najszybciej można spodziewać się płyty z muzyką autorstwa Zbigniewa Łapińskiego do wierszy Cypriana Kamila Norwida. Zbyszek – jeden z filarów Tria Kaczmarski/Gintrowski/Łapiński – tuż przed swoją śmiercią ofiarował mi ten program. W kolejce do wydania stoi projekt „KaczmaRock”. W tym projekcie ubieramy pieśni Tria Kaczmarski/Gintrowski/Łapiński w rockowo-metalowe aranżacje. Dalej w kolejce mój solowy, autorski repertuar. Oraz oczywiście moje oczko w głowie HUKzHUT. Te płyty zasługują na poważnego wydawcę i odpowiednią promocję, dlatego nie spieszymy się z niczym. Z ciekawostek dodam, że pod koniec roku wyjdzie płyta moich uczniów, na której znajdą się kompozycje, które napisałam specjalnie dla nich. Moje śpiewanie spodobało się także Eli Adamiak, która chce ofiarować mi swoje piosenki do premierowego wykonania i nagrania. W czeluściach komputera mamy również masę kompozycji eksperymentalnych – nu-jazz, trance, alternativ, które do niczego nie pasują. Kto wie, może kiedyś pokusimy się o złożenie ich w program „And The Rest”.
Wspomniałaś o uczniach. Opowiedz w takim razie o twoim udziale w warsztatach w Muzycznej Owczarni.
Jak wszyscy wiemy, odbywają się w wyjątkowym miejscu i kadra też jest poważna. Do prowadzenia klasy wokalnej na warsztatach w Muzycznej Owczarni zaprosił mnie Wojtek Pilichowski. To był chyba rok 2014. Od tamtego czasu, jestem filarem klasy wokalnej. Koordynuje pracę wszystkich wykładowców w tej klasie. Podczas warsztatów prowadzę zajęcia teoretyczne, praktyczne, ale również z zakresu psychologii wokalnej. Najwięcej problemów ze śpiewaniem powstaje w głowie. Na szczęście są to problemy do rozwiązania.
Co jest takiego wyjątkowego w tych warsztatach?
Miejsce bez dwóch zdań. Muzyczna Owczarnia ma niesamowity klimat. Ale i sama wieś, Jaworki, jest bardzo urokliwa i latem i zimą. Wykładowcy z poważnej półki, warsztatowicze chłonni wiedzy. Praca wre aż miło.
Jakie są twoje metody nauczania? Czego i w jaki sposób uczysz podczas tych zajęć?
Zbyt wiele zdradzić nie mogę. Zainteresowanych zapraszam na zajęcia. Najbliższa możliwość w styczniu, zimowa edycja warsztatów w Muzycznej Owczarni. Na zachętę zdradzę, że uczę opanowania. Opanowania: głosu, dźwięku, myśli, ciała, piosenki, publiczności, przestrzeni itd. Brzmi tajemniczo i, mam nadzieję, zachęcająco.
Powiedz trochę o swojej technice. Jak dbasz o swój głos, jak ćwiczysz, jak się rozgrzewasz przed koncertami?
Ja się z takim głosem już urodziłam. Warsztatu uczyłam się sama. Zbierałam wiedzę z różnych źródeł. Zrobiłam kilka błędów. W swoim czasie trafiłam na fachową literaturę, która pomogła mi wszystko uporządkować. Teraz mogę wskazywać dobrą drogę innym. Staram się być w formie. Rozśpiewuje się na prostych wprawkach i skalach, bo najważniejsze jest dla mnie świadome prowadzenie głosu. Śpiewam technicznie, ale zostawiam sobie pole do poeksperymentowania z barwą dźwięku lub z efektami na przykład przesterem czy warkotem. Umiejętnie dobieram repertuar. Unikam śpiewania czy rozmawiania w zakurzonych miejscach, jak również w miejscach z dużym nasileniem hałasu. Chorobliwie dbam o komfort odsłuchu. W skrócie – podchodzę do siebie poważnie. Nie imprezuję, nie wydzieram ryja bez potrzeby, nie zapijam się wódą, nie ćpam. Rock’and’Roll ma inne ciekawsze oblicza.

A elektronika? Jakie preferujesz mikrofony? Czy masz jakieś ulubione preampy, występujesz z „uchem”?
Elektronika? Niestety, obecna i używana. Choć najchętniej śpiewałabym bez prądu. Akustyczna forma weryfikuje potęgę głosu, jego barwę i sprawność. Na scenie preferuję mikrofony marki Sennheiser. W domowym studiu nagrywam na mikrofonie pojemnościowym firmy Violet model „Black Knight”. Ucho i słuchawki Shure. Nie jest tak, że nie jestem zdecydowana czy wierna jakiejś firmie. Po prostu kupiłam, co mi pasowało.
Na koniec jedno pytanie, bardziej prywatne i dotyczące spędzania wolnego czasu – opowiedz o spływie Wisłą, którego dokonaliście z Tomkiem rok temu. Co za niesamowity pomysł! Obecnie też jesteście w podobnych okolicznościach przyrody…
Aktualnie jeździmy rowerami po Wybrzeżu Bałtyckim. A Wisła? To było cudowne przeżycie, wspaniała przygoda. W tym roku powtórzyliśmy jeden z fragmentów, odcinek Sandomierz–Warszawa, który w zeszłym roku szczególnie przypadł nam do gustu. Nazwaliśmy ten odcinek Wiślanymi Karaibami. W tym roku okolicach Kozienic pobraliśmy się, wzywając na świadków wszystkie żywioły i wszystkich istniejących bogów. Ale o tym już wspominałam na początku naszej rozmowy. Pomysł na spływ zrodził się w połowie 2015 roku w szalonej głowie Tomasza, który to trafił na książki Romualda Koperskiego, opisującego jego podróże, m.in. spływ rzeką Leną, oraz trafił na opowiadania ludzi, którzy spływali Wisłę. W jego głowie zaczął kiełkować pomysł na nasz własny spływ. Zaczęliśmy półtoraroczne przygotowania merytoryczne i sprzętowe. Kupiliśmy ponton i nadaliśmy mu dumnie brzmiącą nazwę „John Ponthon”. Data naszego spływu przypadła akurat na lato urzędowego „Roku Rzeki Wisły”. Może niektórzy z Czytelników nie wiedzą – rok 2017 był rokiem rzeki Wisły. Wyruszyliśmy z punktu „0” u ujścia Przemszy niedaleko Oświęcimia. Finiszowaliśmy na plaży w Gdańsku u ujścia Wisły Śmiałej. Spływ zajął na dwadzieścia pięć dni. Pokonaliśmy ponad 950 km. 20 km przewiosłowałam ja, całą resztę Tomasz. Przez cały spływ prowadziłam dziennik pokładowy, w którym wszystko dokładnie opisałam. Nieziemską urodę Wisły. Urodzaj ptactwa. Czystość wody. Piękno natury. Potęgę żywiołów. Niesamowitość napotkanych na Wiśle ludzi. Urok skrawka świata bez oznak cywilizacji. Kto wie, być może kiedyś wydamy z tego książkę. Jeśli tak się stanie zapraszamy do lektury.
To faktycznie fascynujące! Dzięki za rozmowę.
Dziękuję i ja! Pozdrawiam wszystkich Czytelników TopGuitar.